Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

terenowe

Dystans całkowity:40044.28 km (w terenie 9029.77 km; 22.55%)
Czas w ruchu:2134:04
Średnia prędkość:18.21 km/h
Maksymalna prędkość:71.10 km/h
Suma podjazdów:282460 m
Maks. tętno maksymalne:130 (66 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:120656 kcal
Liczba aktywności:482
Średnio na aktywność:83.08 km i 4h 34m
Więcej statystyk

Lawendowa wyprawa

  82.80  05:27
Zaplanowaliśmy z Anią niewielką, jak mogłoby się wydawać, wyprawę z sakwami. Ruszyliśmy rano. Mimo pochmurnej aury, słońce szybko zaczęło przeszkadzać. Po drodze było sporo atrakcji w postaci pałaców, dworów, parków, kościołów i pomników. Jeżdżąc samemu, nie przykładam wagi do tego, co fotografuję. Zwykle bardziej interesowało mnie przejechanie drogi z punktu A do punktu B i zobaczenie paru atrakcji zaplanowanych wcześniej lub zupełnie przypadkowych. Podczas tej wyprawy Ania pokazała mi, że można inaczej, bez pośpiechu, z dawką wiedzy. Było ciekawie.
Dotarliśmy do Lawendowych Zdrojów. Ostatnio byłem tam rok temu. Nowością był parking dla aut, bo te wcześniej zajmowały całą drogę. Spędziliśmy trochę czasu, korzystając z atrakcji. Zbliżająca się burza przyniosła przyjemne ochłodzenie, ale też groźbę opadu. Ruszyliśmy w jej przeciwnym kierunku. Deszcz nie był duży. Pozwolił przejechać się po parku w Czerniejewie. Problemem za to stały się jusznice deszczowe. Jeszcze nigdy nie widziałem ich tak wiele jednocześnie. Były tak agresywne, że strach pomyśleć, co stałoby się w razie potrzeby zatrzymania się, np. z powodu awarii. Koszmar.
Niestety jusznice nie odpuszczały, póki nie wyjechaliśmy z Lasów Czerniejewskich. Samo szczęście, że dotarliśmy na kemping i mogliśmy odpocząć.
Kategoria mikrowyprawa, kraje / Polska, pod namiotem, Polska / wielkopolskie, terenowe, z sakwami, ze znajomymi, rowery / Fuji

Nieodkryte Morasko

  51.28  02:59
Było nadal gorąco, gdy wyszedłem. Skoczyłem po Anię i ruszyliśmy na Morasko. Za wciąż budowanym odcinkiem nowej linii tramwajowej wjechaliśmy na drogi, których nie znałem. Przez tyle lat mieszkałem tak blisko, a nigdy nie odkryłem wiejskich widoków w Poznaniu. Przejechaliśmy się tylko kawałek, bo zbliżał się wieczór, ale zobaczyłem wystarczająco dużo. W końcu zrobiła się przyjemna temperatura.
Kategoria kraje / Polska, Polska / wielkopolskie, terenowe, ze znajomymi, rowery / GT

Rataje

  50.89  03:39
Zabrałem aparat i ruszyłem na spotkanie z Anią, która chciała mnie oprowadzić po Ratajach i nie tylko. Odwiedziliśmy miejsca, obok których do tej pory tylko przejeżdżałem i nie byłem świadom ich istnienia. Przyjemnie jest tak zwiedzać miasto czy dzielnicę z kimś, kto zna je od podszewki. Żaden przewodnik nie opisze tego, co można zobaczyć.
Kategoria kraje / Polska, Polska / wielkopolskie, terenowe, ze znajomymi, rowery / GT

Od Pietrowic do Opola

  102.36  06:36
Planowałem spędzić leniwą niedzielę i pojechać tylko do Nysy, ale spontaniczność tej podróży doprowadziła do tego, że wczoraj nie mogłem zarezerwować pociągu. Udało się złapać ostatni z Opola, więc zmieniłem plany i z pierwotnego pozostał tylko Prudnik, cobym nie jechał do Opola po własnym śladzie sprzed paru lat.
Zaskakująco namiot był dzisiaj suchy, więc nie musiałem martwić się suszeniem go przed powrotem do domu. Od rana było gorąco. Ruszyłem ku Czechom, by skrócić i oczywiście urozmaicić sobie drogę. Nie udało mi się znaleźć niczego do jedzenia – brak sklepów czy restauracji. Śniadanie musiało poczekać.
Chciałem chwalić Czechy za bardzo dobre drogi, ale szybko zmieniłem zdanie, bo niczym się nie różniły od tych w Polsce. Do tego było parę podjazdów. Nawet zaczęło się chmurzyć, ale nic z tego nie wynikło.
Szybko objechałem Prudnik, zjadłem śniadanie i ruszyłem na północ. Po chwilowym zachmurzeniu powrócił upał. Mozolnie jechałem na północ, nie mijając żadnych sklepów. Całe szczęście w porze obiadowej trafiłem na smażalnię pstrągów. Do tego upatrzyłem sobie trochę czereśni, bo chodziły za mną od paru dni, uśmiechając się przy prawie każdej drodze.
Robaki były dzisiaj niezwykle aktywne. Strząsałem je niemal garściami. Nawet gdy wjechałem do lasów co chwila coś mnie atakowało i kąsało. Co do lasów – albo było za gorąco, albo za mocno je przerzedzili z drzew, bo nie przynosiły orzeźwienia.
W Opolu miałem kilka godzin do pociągu. Jednak mogłem włączyć Nysę do planu. Pokręciłem się po mieście, pospacerowałem, zjadłem i w końcu wróciłem do domu. Zabrakło zaledwie 50 km do założonych 1000 km podczas tego urlopu. W końcu jednak przejechałem się za granicą, bo w zeszłym roku pierwszy raz od dziesięciu lat do tego nie doszło. Zostało mi trochę urlopu, więc z pewnością uda mi się jeszcze kilka razy wyskoczyć pod namiot.
Kategoria kraje / Polska, pod namiotem, Polska / opolskie, setki i więcej, terenowe, z sakwami, wyprawy / Velo Dunajec 2021, dojazd pociągiem, rowery / Fuji

Między śląskim i opolskim

  78.30  05:26
W nocy padało, ale rano wyszło słońce i mogłem choć trochę przesuszyć namiot. Niby miała być deszczowa aura, a słońce przypiekało nieznośnie. Przynajmniej miałem pod wiatr.
Ruszyłem Rowerowym Szlakiem Odry. Niestety nie spodobał mi się. Raz, że oznakowanie zostało częściowo zniszczone lub zdewastowane, a dwa – jakość wybranych dróg ma wiele do życzenia. Betonowe kratki czy tarka na szutrowej drodze (dostępnej de facto tylko dla obsługi polderu, więc aż dziwne, że droga została tak zniszczona) nie zachęcały do jazdy. Przez kiepskie oznakowanie nawet nie jestem pewien, jak długo tym szlakiem jechałem.
Znalazłem się w Raciborzu, który próbował być odrobinę prorowerowy, tylko zabrakło projektanta, który połączyłby tę sieć dróg (jedna była nawet dobrej jakości) i poprawił oznakowanie na istniejących chodnikach, które pewnie miały być drogami dla rowerów.
Było za gorąco, więc mój plan jazdy do Prudnika skróciłem i ruszyłem na najbliższy kemping, na którym byłem parę lat temu. Droga i tak była pełna górek. Trafiłem też na dwie polne drogi, po których zakurzyłem cały rower, włącznie z sakwami.
Zaskoczyła mnie droga krajowa nr 38. Prawie nikt nią nie jechał. Kiedyś ruch był większy. Kemping na szczęście też nie był zatłoczony, choć nie zabrakło imbecylów z głośną muzyką.

Kategoria kraje / Polska, pod namiotem, Polska / opolskie, Polska / śląskie, terenowe, z sakwami, wyprawy / Velo Dunajec 2021, rowery / Fuji

Nie tylko Babia Góra nie w humorze

  97.33  06:45
Cóż, wszystkie najlepsze atrakcje tego wyjazdu za mną. Miałem jeszcze w planach małą pętlę beskidzką, ale pogoda i problemy techniczne wybiły mi ten pomysł z głowy.
Nad ranem popadało, ale nie tyle, co prognozowali. Niebo pełne chmur, temperatura idealnie niska zachęcały do jazdy. Mogłem założyć coś, gdyby zrobiło mi się zimno, a nie ciągle ten upał i brak ucieczki od niego.
Jedyny sklep po drodze był zamknięty, ale trafiłem na karczmę, gdzie śniadanie podawali w formie bufetu. Najadłem się do syta i ruszyłem… pod górę. Miałem do pokonania Przełęcz Krowiarki, sąsiadkę Babiej Góry. W pewnym momencie zaczęło lać. Jedynym schronieniem były drzewa, ale nie na długo. Przestałem w takim prysznicu, aż złagodniało i ruszyłem w nadziei znalezienia wiaty. Nic z tego – ani na przełęczy, ani w drodze na dół. No dobrze, trafiłem na wiatę autobusową, ale akurat wyjechałem spod chmury i nie padało. Mogłem opóźnić śniadanie i może nie zmókłbym.
Miałem do przejechania kolejne góry i kombinowałem jak koń pod górę. Mój początkowy plan zakładał, że stracę jeszcze 100 m wysokości i na spokojnie wzdłuż zabudowań podjadę pod Przełęcz Klekociny, ale nie podobał mi się ten spadek, więc znalazłem inną drogę. Pierwszy błąd, bo była bardzo stromo. Droga asfaltowa szybko urwała się i została bardzo kamienista, po której nie dało się jechać, więc ciągnąłem rower. Nagle lunęło, droga powoli zaczęła zamieniać się w potok. Odstałem swoje, aż najgorsze przeszło i kontynuowałem swoje tarapaty. Po drodze zalewanej górską wodą dało się częściowo iść (nadal nie było mowy o jeździe), ale buty przemoczyłem i wybrudziłem jak nigdy. Ostatecznie zaliczyłem jakąś górę i musiałem z niej zejść, by dotrzeć do skrzyżowania na przełęcz, więc ten „skrót” jeszcze dorzucił mi przewyższeń.
Wysiadły mi hamulce. W poniedziałek, po zjeździe z Woli Kroguleckiej, zaczęły gorzej hamować, ale teraz niemal kompletnie odmówiły współpracy. Najszybciej mogłem zatrzymać się na drzewie. Musiałem rower sprowadzać po kolejnych drogach będących jednocześnie korytami strumyków.
Dotarłem do skrzyżowania, na które wjechałbym bez potrzeby prowadzenia roweru, gdybym nie kombinował. Było tam dużo domów, więc pewnie znalazłbym jakieś chronienie przed deszczem. A skoro o nim mowa, to w końcu ustał. Do przełęczy prowadziły droga szutrowa oraz żółty szlak rowerowy. Na górze przywitało mnie słońce.
Problem z hamulcami to dopiero początek przygód. Musiałem teraz zjechać z przełęczy, a właściwie zejść, bo zakręty kryły różne niespodzianki, na które nie chciałem wpaść. Tak doszedłem do miejsca, gdzie droga stała się łagodniejsza i mogłem bez większych obaw jechać, zaciskając ręce na klamkach, aby nie rozpędzić się za mocno.
Pokonanie gór zajęło mi tyle czasu, że odezwał się głód, więc zatrzymałem się w kolejnej dziś karczmie, gdzie zamówiłem urodzinowy, a dodatkowo ulubiony, deser – jabłecznik. Chociaż mrożona kawa też wyszła im bardziej jak deser niż kawa.
Przez Węgierską Górkę i Cisiec biegła ulica Trakt Cesarski. Dawniej dopuszczona do ruchu mieszkańców i rowerzystów, ale przez budowę tunelu została zamknięta i intensywnie rozjeżdżana przez ciężki sprzęt. Znalazłem objazd po drogach dla pieszych i rowerów. Niestety zaprojektowanych i zrealizowanych koszmarnie. W dodatku drogi biegną wśród toksycznego barszczu Sosnowskiego lub Mantegazziego. Sporo ich widziałem przez parę ostatnich dni.
Dojechałem do Milówki. Chciałem zrobić jakieś ładne zdjęcie wiaduktu, ale z mojej drogi nie dało się go dostrzec.
Kierowałem się do Wisły, ale coś mnie podkusiło, żeby przejechać przez góry (podjazdu i tak nie ominąłbym). Na szczęście najpierw asfaltem, potem szutrami udało mi się wjechać kawał drogi. Tylko jeden stromy odcinek musiałem pchać rower. Potem wróciły kłopoty. Co bardziej stromy zjazd musiałem prowadzić rower, aż dotarłem do głównej drogi. Powoli się ściemniało. Jechałem, zaciskając klamki hamulców, bo jakieś minimalne opory jeszcze stawiały, ale częściej hamowałem nogami, ścierając sobie podeszwę, a nie skórę na asfalcie.
Tak powolnym tempem udało mi się dostać do Ustronia. Była godz. 22, gdy dotarłem na kemping w agroturystyce, ale właściciel jeszcze był na nogach i mogłem się rozbić. Co za dzień.

Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Polska, pod namiotem, Polska / małopolskie, Polska / śląskie, terenowe, z sakwami, po zmroku i nocne, wyprawy / Velo Dunajec 2021, rowery / Fuji

Pieniny na Słowacji

  83.15  05:13
Obudziło mnie słońce, które zrobiło w namiocie piekarnik. Na niebie było mnóstwo chmur. Wyglądało na to, że popada, ale nic takiego – smażyło od rana. Gdy zostawiłem na chwilę rower na słońcu, termometr nagrzał się do 43 °C.
Trafiłem na szlaku na dwie prace drogowe. Jedna oznaczona, druga bez żadnego znaku. Obie udało się obejść bokiem. Widziałem też dwa mosty, które chyba jeszcze nie zostały oddane do użytku. Na obu były prowadzone prace wykończeniowe, z czego na pierwszym nie było znaków, więc rowerem nie wjechałbym, a na drugi prowadziła gwardia nowiuśkich znaków (co dziwne, firma wykonawcza użyła niestandardowych oznaczeń szlaku – VD zamiast loga Velo Dunajec) i brak zakazu, więc prace drogowe były prowadzone bezprawnie.
Dotarłem do Pienińskiego Parku Narodowego. Już od samego wjazdu było przepięknie. Po drodze poruszało się mnóstwo pieszych i rowerzystów. Mokra nawierzchnia oznajmiała, że wcześniej mocniej popadało. Tunele drzew przynosiły ulgę od prażącego słońca. Nawet nie wiem kiedy przekroczyłem granicę. Po drugiej stronie było dużo kamieni i błota, ale też pięknych widoków. Migawka aparatu co chwilę pracowała. Słyszałem tylko język polski, a co chwila ktoś robił wyścigi wśród turystów zamiast sycić się pięknem natury.
Chmury już od Pienin groźnie wyglądały, aż tuż przed Jeziorem Czorsztyńskim rozpadało się. Całe szczęście nie trwało to długo. Pojechałem od razu na pobliski kemping.
Kategoria kraje / Polska, kraje / Słowacja, Polska / małopolskie, terenowe, z sakwami, za granicą, pod namiotem, wyprawy / Velo Dunajec 2021, rowery / Fuji

Zaczęło się od dwóch ulew i paru burz

  128.58  06:58
Z początku planowałem rozpocząć wyprawę od Krakowa, ale w piątek dotarłbym tam zbyt późno, a w sobotę nie chciało mi się spędzać pół dnia w pociągu. Wybrałem Katowice, w których zaoszczędziłem godzinę. To, że do Krakowa miałem dzień drogi to nic. Mogłem przejechać większą część pierwszego z zaplanowanych szlaków.
Do Katowic dostałem się bez problemów. Dopiero na kempingu okazało się, że jest jakiś zlot starych aut i kolejka do recepcji była tak długa, że przeczekałem w niej ponad godzinę. To nie koniec, bo hołota nie spała chyba całą noc. Czuć było smród spalin, papierosów i narkotyków. Przynajmniej miałem stopery w uszach, to część hałasu stłumiłem, bo z każdego grata leciały inne kocie lamenty. A mogłem się rozbić na dziko.
Niewyspany ruszyłem na poszukiwanie śniadania, a potem do Oświęcimia. Trafiłem na krótki szlak rowerowy, który wyprowadził mnie z Katowic, aż dojechałem do Mysłowic. I się zaczęło. Deszcz szybko zamienił się w ulewę. Najbliższym schronieniem było tylko drzewo (za zakrętem stała wiata autobusowa, o czym dowiedziałem się później). Szybko jednak przestało mnie chronić. Mimo wszystko, porównując intensywność deszczu pod drzewem i pod niebem, wolałem czekać. 10 minut później tylko padało. Resztę deszczu przeczekałem pod spotkaną wiatą.
W Imielinie, sąsiednim mieście, nie ucieszył mnie widok suchych ulic. Gdybym tylko dojechał tam wcześniej.
Dotarłem do Wisły nieopodal Oświęcimia. Tuż obok, po wałach rzecznych, biegł małopolski odcinek Wiślanej Trasy Rowerowej, czyli mojego celu na dzisiaj. Znak informował, że do Krakowa było tylko 40 km. Pomylili się o jakieś 17 km. Pewnie po ukończeniu będzie to docelowy dystans do granic miasta. Szlak świetny, a dzięki pogodzie również malowniczy. Niczym koreańskie szlaki. Chociaż gdybym do Korei dotarł w drugiej kolejności, mówiłbym, że koreańskie wyglądają jak małopolskie.
Przez chwilę pokropiło. Przez horyzont ciągnęła się ciemna chmura. Potem zaczęło grzmieć i znów kropić. Na szczęście nic więcej. Nawet wyszło słońce.
Wygoda się skończyła. Szlak odbił na lokalne drogi i ulice. Niektóre nawet rozpoznałem z czasów, gdy pomieszkiwałem w Krakowie. W końcu trafiłem też na sklep, bo głód trzymał mnie od kilku godzin. Niestety, gdy wyszedłem, pojawiła się ciemna chmura i zaczęło grzmieć. Kilka kilometrów dalej nawet kropić. Myślałem, że zdążę schować się pod wiaduktem, ale lunęło. Znów zostało mi tylko drzewo. Nie na długo, bo lało jeszcze gorzej niż rano i drzewo szybko zaczęło przeciekać. Zaryzykowałem i pojechałem pod wiadukt. Ryzykowałem, bo część drogi mogła być zamknięta przez budowę odcinka Wiślanej Trasy Rowerowej. Na szczęście skrawek ostał się niezablokowany i tam przeczekałem resztę burzy.
Ruszyłem, gdy niebo się przejaśniło i padał tylko kapuśniak. Zaskakująco zastałem suche drogi. Znów miałem pecha, że znalazłem się w złym miejscu o złym czasie. Potem jednak, nim dotarłem pod Wawel, rozpadało się jeszcze kilka razy. Wtedy dopiero wyjrzało słońce i wyglądało na koniec. Pojechałem na Rynek. Trochę remontów, trochę zmian. Na przykład w końcu rowerzyści mają bezpieczną, odseparowaną od ruchu pieszego drogę na moście Grunwaldzkim.
Zrobiłem sobie spacer po mieście i zdecydowałem zatrzymać się na polu namiotowym. Miałem jeszcze sporo dnia, więc przejechałem się po centrum. W Krakowie zamontowali bardzo wygodne podnóżki przed przejazdami dla rowerów. Aż sobie przypomniałem, jak idiotyczne modele widziałem w Gdańsku. Nawet minąłem wyznaczone miejsca parkingowe dla hulajnóg (w Gdańsku też są, a nawet bardziej widoczne).
W oddali dojrzałem chmurę. Szybko zaczęło też grzmieć. Rozglądałem się za restauracją z zadaszeniem dla roweru. Nie zdążyłem, bo rozpadało się. Przeczekałem najgorsze i w lekkim deszczu dokończyłem poszukiwania. Już nie przestawało padać, ale znalazłem restaurację, zjadłem i w końcu deszcz ustał.
Nagle usłyszałem ocierający błotnik. Zatrzymałem się, postukałem i odpadła podkładka. Tylko gdzie była śruba? Wyleciała akurat ta najważniejsza – trzymająca bagażnik i błotnik. Przeszedłem się kawałek po drodze i… znalazłem ją. Oszczędziłem sobie kłopotu używania trytytek i szukania nowej śruby, ale będę musiał sprawdzać, czy się dziadostwo nie wykręci ponownie. Jak można było tak zepsuć projekt roweru wyprawowego?
Nie było miejsca na kempingu. Całe szczęście był to jeden z trzech w Krakowie. Zatrzymałem się na drugim. Podczas rozbijania się zauważyłem, że było absurdalnie dużo ślimaków. Jakby ktoś je wysypał na cały trawnik.
Kategoria kraje / Polska, pod namiotem, Polska / małopolskie, Polska / śląskie, setki i więcej, terenowe, z sakwami, wyprawy / Velo Dunajec 2021, rowery / Fuji

Od bajorka do jeziorka

  65.25  03:46
Pół wieczoru spędziłem przy moim gravelu. Zamontowałem błotniki i bagażnik. W bagażniku musiałem poprawić błąd projektowy. Debil, który projektował ten rower nigdy na żadnym rowerze nie jeździł. Bagażnik i błotniki zostały oryginalnie przymocowane jedną śrubą po każdej stronie. Niestety w tak nieudolny sposób, że większe siły działające na bagażnik lub zwyczajne przeciążenia mogły szybko urwać te śruby. Zamiana miejscami czy zwyczajne usunięcie błotnika też nie wchodziło w grę, ponieważ bagażnik nie mieścił się – musiał być oddalony o szerokość uchwytu błotnika. Wymyśliłem więc, że zetrę papierem ściernym nadmiar stali (najpewniej aluminium, bo jest lekkie, więc nie potrzebuję tego malować). Umordowałem się bez szlifierki czy satyniarki, ale udało mi się uzyskać zamierzony efekt. Jeden problem mniej. O drugim za chwilę.
Upał doskwierał. Pojechałem po Anię i ruszyliśmy na wycieczkę nad jezioro. Było tak źle, że wybraliśmy drogę możliwie zacienioną. Wybór jeziora to również nie lada wyczyn, gdy jeziora tak szybko zakwitają. Padło na Kiekrz, więc jadąc wzdłuż zachodniego klina zieleni, minęliśmy Rusałkę i Strzeszynek. Dotarliśmy, zatrzymując się przy okazji na chwilę ochłody przy budce z jedzeniem. W słońcu termometr zdążył się nagrzać do 39 °C, ale było pewnie 35. W cieniu tylko 32 °C.
Znalezienie odpowiedniej plaży nie było takie proste, ale przejechałem się po fantastycznej ścieżce. Rozłożyliśmy się w cieniu. Woda była świetna (pomijając plamy oleju, które mieniły się w słońcu) i orzeźwiająca. Aż nie chciało się wychodzić.
W drodze powrotnej odwiedziliśmy klimatyzowaną restaurację, gdzie była chwila wytchnienia. Powinienem zamontować sobie klimatyzację w domu, tylko wtedy w takie dni w ogóle nie będę miał ochoty wychodzić z domu. Tak samo było latem w Japonii.
Wracając do drugiego problemu w tym rowerze. Błotnik ocierał o koło, bo oczywiście śruba się poluzowała. Bezmyślnie zaprojektowany chwyt błotnika nie ma prawa spełniać swojej prowizorycznej funkcji. Nie miałem przy sobie żadnej trytytki, więc przemęczyłem się z hałasującym defektem i wróciłem do domu. Chciałbym ten błotnik przymocować porządnie, bo mam zamysł na rozwiązanie, tylko nie mogę znaleźć części, które zaprojektowałem w głowie.

Kategoria kraje / Polska, Polska / wielkopolskie, terenowe, ze znajomymi, rowery / Fuji

Trójmiejski Park Krajobrazowy

  67.95  03:53
Nie wiało i było gorąco. Ruszyłem do Gdyni. Jak zwykle zaplanowałem pętlę. Zacząłem drogami dla rowerów, ale szybko wylądowałem na ruchliwej drodze. Tutaj chyba można jeździć po chodnikach, bo nie ma odpowiednich znaków, a są jedynie zakazy. Ruch na drodze, wzdłuż której jechałem, przypominał ten z Japonii. Idealne miejsce, żeby poczuć japoński klimat na drogach.
Jechałem obok lasu, który mnie mocno kusił. W końcu dojrzałem kogoś poruszającego się równolegle do mojej drogi. Rzuciłem okiem na mapę i zmieniłem plany. Miałem jechać drogami, a zdecydowałem się poeksplorować Trójmiejski Park Krajobrazowy. Pagórkowaty teren pokryty mnóstwem różnych dróg i szlaków. Idealne miejsce na rower. Nie tylko górski, bo jest też parę asfaltów. Do tego temperatura w gorący dzień była tak przyjemna.
Spędziłem mnóstwo czasu na jeździe przez park. Tak dużo, że zacząłem się martwić. Planowałem jechać jeszcze bardziej na północ, ale skróciłem sobie drogę do Gdyni. Tam tylko pokręciłem się nad brzegiem zatoki i wjechałem na te same drogi, co kilka lat temu. Zaliczyłem jeszcze więcej terenu i mając wybór między wygodną drogą nad zatoką oraz krótszą przez miasta, wybrałem tę drugą, żeby zdążyć coś zjeść przed północą. Część dróg wyremontowali, wymieniając kostkę na asfalt. Część wciąż na to czeka. Mimo to niewiele się zmieniło. Wróciłem późno, ale cieszyło mnie, że odkryłem tak piękny park. Trójmiasto ma u mnie plusa.

Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Polska, Polska / pomorskie, terenowe, wyprawy / Gdańsk 2021, rowery / Fuji

Kategorie

Archiwum

Moje rowery