Koniec lenistwa, pora ruszać w długą drogę na Dolny Śląsk. Plan nie był prosty, bo składał się z kilku różnych kierunków podróży. Na sam początek Warszawa. Postanowiłem wziąć ten dystans na raz i to przy niekorzystnej prognozie pogody.
Dzień nie zapowiadał się dobrze. Wstałem o wiele za późno, przez co wyruszyłem na kilka minut przed godz. 8. Było przede mną około 250 km, czyli niecałe 12 godzin jazdy w normalną pogodę, jednak dzisiaj takiej nie było. Silny wiatr z północnego-zachodu bardzo chciał, żeby mój plan się nie udał. Jechałem z prędkością 15–17 km/h pod wiatr, czasem udawało się wyciągnąć ponad 20 w obszarze zabudowanym czy w lesie. Niebo było prawie bezchmurne, ale wiatr sprawiał, że temperatura oscylowała w granicach 9–11 °C. Postanowiłem robić jak najmniej przystanków, aby nie wychładzać się, a że miałem na sobie dużo ubrań, to nie chciałem się też spocić. To postanowienie dotyczyło także zwiedzania – nie zatrzymywałem się w żadnym mieście na dłuższą eksplorację.
Wydawało mi się, że będzie to nudna podróż, ciągła walka z wiatrem. Kilometry wpadały powoli, a ja chciałem być już na miejscu. Po drodze założyłem jeszcze jedną kurtkę, tak było zimno. Niestety nie miałem pełnych rękawic, toteż chowałem dłonie w rękawy. Mało wygodne, jednak chroni palce przed zimnem.
Przez Wierzbicę i Wólkę Cycowską dojechałem do Nadrybia, gdzie zaryzykowałem zmianą trasy. Nie wiedziałem co mnie czeka, chciałem tylko pokonać jak najkrótszą drogę. Przejechałem wśród pól, ale po asfaltowej drodze, wyjeżdżając w Uciekajce, przez którą prowadzi wyłożona kostką brukową droga dla rowerów. Wyjątkowo stara, bo na pewnym odcinku połowa szerokości została pochłonięta przez las – słabo utwardzone podłoże powoduje zsuwanie się kostki do rowu. Droga powstała oczywiście za pieniądze unijne.
Szybko przejechałem przez Ostrów Lubelski i miałem za sobą już ¼ dystansu, a raczej dopiero, bo dochodziło południe, a przede mną był jeszcze taki kawał drogi! Jeszcze na dodatek zachmurzenie zaczęło się zwiększać, także słońca prawie nie było widać. Jedynie momentami wychodziło, żeby ciut przypiec swoimi promieniami. Ja miałem na sobie kilka ubrań, żeby uchronić się od wiatru, a słońce to wykorzystywało. Podłe słońce!
Gdzieś koło Klementynowa zatrzymałem się na stacji benzynowej, żeby uzupełnić płyny i wziąć coś pożywnego. W Leszkowicach zagapiłem się i skręciłem w złą drogę, ale na szczęście zaraz za wsią była polna droga, którą wróciłem na swój szlak. Droga była bardzo piaszczysta. Chyba nie polubię jazdy terenowej po Lubelszczyźnie. Za Żurawińcem znów zboczyłem z planowanej trasy, bo ktoś oznaczył moją drogę jako asfalt, a okazała się być drogą polną. Droga, im głębiej w las, tym stawała się bardziej piaszczysta. Niestety jazda poza drogą nic nie dawała, bo piach był wszędzie. Grr, piachy, wszędzie piachy. Za to muchomorki się tutaj bardzo zadomowiły – las był nimi cały wyścielony.
W Kocku kombinowałem trochę żeby zobaczyć coś ciekawego do uchwycenia na zdjęciu, ale nic nie przykuło mojej uwagi. Zabłądziłem tylko, skręcając zbyt późno w moją drogę. Za Hordzieżą kolejna polna droga, ale już nie tak piaszczysta, jak poprzednie – o tyle dobrze, bo przy tym wietrze nie była zabawna jazda z ciężkimi sakwami. Dobrze, że nadbagaż, który zabrałem do rodziny, zostawiłem, odciążając tym samym rower do niezbędnego minimum. Inaczej szkoda byłoby mi dętek na niektórych wybojach.
Gdzieś za Adamowem byłem w połowie drogi. Czułem ulgę, choć dochodziła godz. 16. Czułem, że dotrę do Warszawy bardzo późno. Choć właściciel hostelu upewnił mnie, że nie będzie problemu, to nie chciałem nadużywać gościnności. Wszak to nie motel, który jest otwarty 24 godziny na dobę.
Droga do Krzywdy przebiegała przez lasy po drogach asfaltowych, co dało mi ulgę i pozwoliło przycisnąć, żeby dojechać do celu jak najszybciej. We Wnętrznem zatrzymałem się na dłuższą chwilę. Byłem coraz bardziej zmęczony, choć pokonałem dopiero 150 km. Ten wiatr bardzo dokuczał. Mieszkańcy wsi sprowadzali swoje krowy z łąk, i to był znak, że zbliża się wieczór, gdy ja miałem jeszcze tyle drogi przede mną.
W Stoczku Łukowskim zatrzymałem się na stacji Orlenu po kolejną wodę i kawę, a do tego skusiły mnie kawałki jabłka, które, jak uważam, są nieopłacalnym zakupem. Ale kuszą i dobrze im to wychodzi. Zaraz wjechałem do kolejnego lasu. Z początku droga kamienista, a później piaszczysta, jednak miejscowi obeszli tę niedogodność, robiąc ścieżkę pomiędzy drzewami i wyszedł im dobry singletrack. Za lasem czekała mnie upragniona zmiana województwa z lubelskiego na mazowieckie – w końcu. Od kilkudziesięciu kilometrów na to czekałem. Niestety zapadł zmrok, więc włączyłem światła i ruszyłem do przodu.
Zatrzymałem się w Wielgolasie w kolejnym sklepie, bo męczyła mnie ochota na coś słodkiego, a cały prowiant, który miałem pod ręką już prawie zjadłem. Powinienem bardziej o siebie zadbać, bo jedzenie łakoci pewnie nie wpływa pozytywnie na wysiłek.
Widziałem jasne niebo i wiedziałem, że to Warszawa. Była coraz bliżej. Cieszyłem się z każdym kilometrem. Trochę współczuję warszawiakom, że nie mogą widzieć gwiazd, chociaż gdy kiedyś stałem pod Pałacem Kultury, to widziałem te najjaśniejsze :D
W Grzebowilku zatrzymał mnie przejazd kolejowy, który zamknął się przed moim nosem. Krew mnie zalewa, gdy nie zdążam. Po pięciu minutach, gdy nie doczekałem się żadnego pociągu, ominąłem szlaban i przeszedłem przez tory, aby znaleźć się w ciemnym lesie. Moje światła ciężko sobie radziły, ale dziury na szczęście omijałem. Bałem się tylko dzikich zwierząt, żeby mnie jakieś nie potrąciło ze strachu.
Stało się to, czego się bardzo obawiałem – opad konwekcyjny, który wygrażał się w numerycznej prognozie pogody, pojawił się w Gliniance, daleko przed granicą Warszawy. Zatrzymałem się na przystanku autobusowym i czekałem. Na szczęście niedługo, bo po jakichś pięciu minutach ustało, czuć było tylko zapach świeżego deszczu. Kusił mnie jednak autobus 720, bo dochodziła godz. 21, a pół godziny później miał przyjechać. Nie wiedziałem jednak czy można wprowadzić rower do autobusu, toteż darowałem sobie takie kombinacje, wsiadłem i ruszyłem dalej.
Zmieniłem plan. Już nie chciałem jechać bocznymi drogami. Skierowałem się do drogi krajowej. Miałem nadzieję, że nic mnie tam nie zabije. Dobrze trafiłem, bo droga ma pobocza o ponad metrowej szerokości i jechało się bardzo bezpiecznie, choć śmieci, po których jechałem nie pozostawiały przyjemnych wspomnień. Było jednak ciemno, a ja się spieszyłem i nie mogłem narzekać, zwłaszcza, że znów zaczęło kropić. Miałem nadzieję, że nie będzie takiej pogody do samego końca. Szczęśliwie to był ostatni opad.
Zatrzymałem się na pamiątkowe zdjęcie przy znaku drogowym. Zauważyłem, że wielu tak robi, a że dotarłem aż do stolicy Polski, to nie mogłem nie zrobić pamiątkowej fotki.
Na krajowej dwójce było tak pusto, jednak im bliżej centrum, tym więcej aut zaczynało mnie mijać. W stronę centrum miasta jechałem coraz szybciej, choć na skrzyżowaniach nie za bardzo się orientowałem w tych wszystkich dzielnicach. Patrzyłem tylko za znakami do Śródmieścia i weryfikowałem drogę w telefonie, bo wiadomo, że znaki potrafią wydłużyć jazdę przez miasto. Czasem tylko ścigałem się z jednym tramwajem i wygrałem, zostawiając go gdzieś daleko za sobą, choć jechałem maksymalnie ze 30 km/h.
Na rondzie w Grochowie trochę przekombinowałem, bo nie chciało mi się stać na kilku różnych światłach (miałem czerwoną falę na rowerze), więc najpierw skorzystałem z przejścia dla pieszych, a potem wjechałem na moją ulicę, przejeżdżając wszystkie pasy wszerz. Pewnie ktoś powie, że karygodne, ale to Warszawa, ulice były prawie puste, a ja w tej dżungli musiałem się dostać do celu, choć po łebkach.
Przejechałem po Moście Poniatowskiego, a potem mknąłem po buspasie, który był o tej porze otwarty, i dostałem się bezpośrednio pod Pałac Kultury i Nauki. Zostało mi już tylko dostać się do hostelu, choć z tym już był drobny problem. Mój plan działał tylko do Śródmieścia, a dalej musiałem poradzić sobie z ręcznie rysowaną mapką, którą zrobiłem podczas poszukiwań noclegu. Szło mi całkiem nieźle, w dodatku byłem sam na drodze, ale chwila nieuwagi i skręciłem za wcześnie. Korekta nie była niestety taka prosta ze względu na Cmentarz Powązkowski, który ciągnie się daleko. Musiałem jakoś zawrócić, a że ulica jednokierunkowa i rozdzielona szynami tramwajowymi i pasami zieleni, to najpierw pojechałem nieładnie po chodniku, a potem przedostałem się na drugą stronę drogi i wróciłem na właściwy kurs.
Znienacka zaczęły pojawiać się drogi dla rowerów, toteż musiałem zacząć z nich korzystać. Są bardzo niebezpieczne o tej porze, bo nieoświetlone i w ogóle to prawo o obowiązku korzystania z nich, gdy ulica jest pusta to naprawdę poroniony pomysł.
Do hostelu dotarłem na chwilę przed północą, także 2,5 godziny zużyłem na postoje. Miałem już tylko ochotę wziąć prysznic i w końcu odpocząć. Jakie to łóżko wygodne po tylu godzinach spędzonych w siodle!