Trwa ładowanie…
Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

wyprawy / Islandia 2016

Dystans całkowity:2819.70 km (w terenie 395.86 km; 14.04%)
Czas w ruchu:194:01
Średnia prędkość:14.53 km/h
Maksymalna prędkość:69.31 km/h
Suma podjazdów:26488 m
Liczba aktywności:27
Średnio na aktywność:104.43 km i 7h 11m
Więcej statystyk

Z plecakiem po Islandii

99.0106:55
Nie umiem jeździć na rowerze. Wstałem po 6 rano, zebrałem się, spakowałem w plecak i – zostawiając namiot pod opiekę elfom – ruszyłem w podbój Reykjavíku. Musiałem jeszcze wrócić się po telefon, bo zostawiłem go podłączonego do prądu w socjalnym budynku. Jazda z sakwami przez prawie miesiąc przestawiła mój mózg i na lekkim rowerze chwiałem się jak podczas nauki jazdy. Po dłuższym czasie wszystko wróciło do normy i w dodatku jechało się o niebo lepiej bez ciężkiego bagażu.
Pojechałem wzdłuż wybrzeża do miasta na zachodzie, potem jeszcze pobłądziłem i wróciłem do centrum. Właściwie to chciałem dostać się na lotnisko, aby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku z moim lotem oraz kartonem na rower. Chciałem to zrobić jeszcze wczoraj, ale zabrakło czasu. Dzisiaj też nie miałem go za dużo, więc z pomysłu zrezygnowałem.
Odwiedziłem kilka sklepów z pamiątkami. Kupiłem tradycyjny islandzki sweter z wełny owczej, a potem rozejrzałem się za restauracją. Wstąpiłem do tej obok najsłynniejszego kościoła. Zamówiłem islandzką zupę z mięsem, zestaw nr 2, tj. ryba na 4 sposoby oraz kawałki sfermentowanego mięsa rekina (hákarl). To ostatnie cuchniało amoniakiem i piekło w ustach, ale dało się zjeść. W dużych ilościach jednak nie dałbym rady.
W końcu wróciłem się na kemping. Po drodze zauważyłem budkę ze słynnymi islandzkimi hotdogami. Nic specjalnego, ale spotkałem tam Kanadyjkę, która dopiero co przyjechała na Islandię. Porozmawialiśmy chwilę i ruszyliśmy w swoje strony. Mój angielski jest strasznie słaby.
Spakowany wyruszyłem przez miasto. Zwykle drogami osiedlowymi. Szukając jakiegoś punktu widokowego na Reykjavík, trafiłem na drogę, którą jechałem pierwszego dnia. Potem i tak zboczyłem, gubiąc się odrobinę. W końcu dojechałem do drogi na półwysep Reykjanes. Ciągnęła się strasznie długo. Na jej końcu skręciłem do miasta, aby nie jechać główną drogą, bo ruch był dzisiaj strasznie duży.
Na lotnisko dotarłem na 4 godziny przed odlotem. Problem pierwszy – brak pudła na rower. Nikt nie zostawił żadnego dla mnie. Porozmawiałem z kilkunastoma osobami (połową lotniska) i za ich naradą w samoobsługowym warsztacie rowerowym wygrzebałem ze śmietnika trochę tektury i folii. Używając zacisków, sznurków, taśmy i szczęścia rozłożyłem rower, owinąłem jak mogłem najbezpieczniej i ledwo zdążyłem nadać bagaż. Potem jeszcze zdołałem dokonać zwrotu podatku za sweter, zrobiłem zakupy za ostatnie korony islandzkie (chciałem suweniry, ale nie mieli) i zdążyłem do bramek, aczkolwiek i tak było prawie godzinne opóźnienie. Ciekawe, czy zdążyłbym, gdyby wszystko ruszyło na czas.
Kategoria kraje / Islandia, pod namiotem, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Znów ten Reykjavík

102.3107:19
Dzień zaczął się pochmurno. Fiord, który miałem do pokonania był usłany pagórkami. To zdecydowanie nie był mój dzień, bo jechało się ciężko.
Minąłem starą amerykańską bazę z czasów II wojny światowej. Przeznaczyli ją na akademik. Ciekawe jak tam z ciepłem zimą w takich starych hangarach.
Zboczyłem z drogi w kierunku wodospadu Glymur. Niestety ponad godzinny trekking z tysiącem wstrętnych much latających wokół głowy i włażących gdzie popadnie zniechęciło mnie do zobaczenia najwyższego wodospadu Islandii (przynajmniej dawniej najwyższego, bo kilka lat temu odkryto nowy). W drodze powrotnej wybrałem skrót po starej drodze. Wyglądał obiecująco, ale asfalt się skończył i musiałem przetoczyć się ze stromizny po luźnych kamieniach. Taka krótka przygoda na islandzkich bezdrożach.
Zajechałem do kawiarni. Kawę serwowali tylko z dzbanka, więc nic specjalnego. Mieli za to dania obiadowe. Głównie hamburgery. Byłem głodny, więc zamówiłem jednego. Oraz islandzką szarlotkę na deser. I jeszcze rogalika. Wszystko podali od razu, więc szarlotka zdążyła rozmięknąć przez bitą śmietanę. Rogalik był taki nieokreślony. Bez dodatków, twardy, łatwo się nim zapchać. Ale mieli sklep, więc podratowałem się codzienną porcją skyru. No, może prawie codzienną, bo nie codziennie miałem dostęp do cywilizacji.
Na mapie rowerowej, którą dostałem na lotnisku była propozycja drogi, którą można dojechać do Reykjavíku. Wydawała się lepsza niż jedynka pod Borgarnes. Aut nie było dużo, ale może to przez zbliżający się wieczór. Minąłem kemping, na którym chciałem się zatrzymać wczoraj, a miałem na liczniku ponad 70 km. To bym dopiero rekordową trasę zrobił.
Wjechałem do obszaru metropolitalnego. Ruch na drogach był bardzo duży, a do tego od dłuższego czasu padało. Jechałem więc chodnikami, co jest dopuszczalne przez islandzkie prawo. Najczęściej był wygodny asfalt, czasem jakaś gleba. Krawężniki też w dużej mierze zostały ścięte, choć daleko im do ideału.
Minąłem dziesiątki pół golfowych. Islandczycy chyba uwielbiają spędzać czas w ten sposób. Nie wiedzieć kiedy wjechałem do Reykjavíku. Miałem takie piękne plany, aby zatrzymać się na kempingu i wybrać na wycieczkę z plecakiem. Dotarłem na kemping. Najdroższy na Islandii, ale ze zniżką 10% dla rowerzystów było lepiej. Był olbrzymi. Bardzo podobny do tego w Selfossie, tylko na miarę metropolii. Rozbijałem się w deszczu. Lubię islandzki deszcz, ale to ma swoje granice. Spędziłem więc dużo czasu w pomieszczeniach socjalnych, gdzie poszerzałem swoją ksenofobię wobec niekulturalnych narodów.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Jest Ok

105.4508:37
Udało mi się wyruszyć wcześnie. Było pochmurno, ale za gorąco, bo jechałem tylko w koszulce i spodenkach. Upał w Fiordach Zachodnich to było nic. No i miałem siatkę na głowie, bo inaczej się nie dało, tak dużo latało tych wstrętnych much. Miałem przed sobą dużo terenu, ale nie w głowie mi były lodowce (chociaż mijałem je dosyć blisko). Chciałem się dostać do obszaru metropolitarnego okrężną drogą obok góry Ok. Znów czekał mnie interior. Droga była usłana kamieniami i wyryta dołkami jak w tarce. Co kilkadziesiąt minut mijało mnie auto 4x4, a za nim ciągnęły się kłęby kurzu.
Podczas postoju na obiad zatrzymała się furgonetka. Brytyjka, która podróżuje od kilku lat po świecie z mężem, zaproponowała mi, że zrobi zdjęcie moim aparatem. Szkoda, że słońce wiszące nad lodowcem wyszło zza chmur. Przynajmniej miałem zdjęcie mnie na tle lodowca, bo sam nie wpadłbym, aby takie sobie zrobić.
Od początku dnia miałem pod górkę. Podjazd był jednak wyjątkowo łatwy jak na Islandię. Znalazłem się na ponad 700 m i był to, jak do tej pory, najwyższy szczyt na Islandii przeze mnie zdobyty. Ze zjazdem był kłopot, bo rozpęd miałem, ale kamienie i doły nie dawały mi żadnych szans. Kilkanaście razy poczułem, jak obręcz koła dobija do podłoża. Nie pompowałem kół od przylotu, ale z mniejszym ciśnieniem nie czułem drgań. Tak czy inaczej, kapcia nie złapałem.
Ruch nie był jakiś duży. Spotykałem różnych typków, włącznie z tymi bezmyślnymi, co jechali bez zwalniania. Strasznie się kurzyło. Mój rower na koniec dnia wyglądał jak po kąpieli w piachu. Nie wiedziałem nawet od czego mogłem zacząć, aby go wyczyścić.
Trafiłem na gorące źródło, ale woda w basenie nie wyglądała na najczystszą, więc zrezygnowałem. Z czarnych chmur, które zdążyły nadciągnąć zaczęło kropić. Miałem nadzieję, że umyję szybko rower, ale popadało tylko trochę, a pyłu niewiele ubyło. Potem i tak jeszcze zostałem wielokrotnie okurzony, bo dzisiaj prawie cały dzień był terenowy.
Byłem tak zmęczony, że ledwo robiłem kolejne podjazdy, a czekało na mnie jeszcze sporo. Niestety wieczór złapał mnie szybko, więc musiałem zatrzymać się na noc. Na obranym miejscu nie zastałem nikogo. Dosłownie, bo nawet jednej osoby na polu namiotowym. O ile to było pole, bo nie dopatrzyłem się żadnego znaku, ale trawa była przystrzyżona i na mojej mapie turystycznej obiekt oznaczony, więc się zatrzymałem. I tak byłem zbyt wykończony, aby jechać gdziekolwiek dalej. Jazda w terenie to mordęga na Islandii.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, terenowe, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Tam, gdzie zaczyna się lodowiec

108.3206:15
Odespałem kilka ostatnich dni i jako jeden z ostatnich na kempingu ruszyłem do Borgarnes. Na drogach panował dość duży ruch. Zacząłem się obawiać tego, co miało się znajdować na krajowej jedynce.
Całe niebo pokrywały chmury, ale i tak było gorąco. Pod wiatr robiło się przyjemniej, można powiedzieć, że idealnie. Mogłem tak jechać przez całą wyspę, gdybym tylko miał troszkę więcej czasu.
Zrobiłem sobie przerwę na jabłko i nagle znikąd pojawiło się stado koni. Wszystkie z islandzkimi fryzurami. Niestety długo nie były mną zainteresowane i odeszły w nieznane. Przynajmniej zachowałem kilka ich zdjęć.
Znalazłem się w Borgarnes. Musiałem jechać po chodnikach, bo było za dużo aut. Wstąpiłem do restauracji w centrum osadnictwa. Zupa z jagnięciną – przepyszna, tłuczona ryba – taka sobie, kawa olbrzymia i pyszna, a deser – podobny do tego, co ostatnio, czyli skyr z islandzkimi jagodami, ale w ogóle nie dorównał tamtemu.
Miałem do wyboru dwie drogi: w kierunku Reykjavíku oraz w głąb lądu (ewentualnie Akureyri). Miałem dzień zapasu, więc darowałem sobie stolicę na rzecz natury. Ruszyłem w drogę po krajowej jedynce na północ. Było późne, niedzielne popołudnie. W kierunku Reykjavíku zmierzały setki aut. O dziwo wszystko było w ruchu, żadnych korków. Miałem to szczęście, że jechałem w kierunku przeciwnym. Zdarzyło się jedno auto raz na kilka minut, ale bez ofiar na tamtej wąziutkiej drodze.
Po kilku kilometrach pomyślałem sobie, że w ogóle nie musiałem na jedynkę wjeżdżać. Skręciłem więc w boczną drogę, bo ani myślałem oglądać kolumn aut. Dojechałem do właściwej drogi, którą wypatrzyłem wcześniej na mapie i dalej już miałem prosto (nie licząc pagórków i krętych odcinków). Chmury psuły widoki i nie chciałem robić zdjęć, bo wszystko wyglądało tak zwyczajnie. Przyzwyczaiłem się do Islandii tak, że te wszystkie widoki, które na początku podróży robiły wrażenie, teraz stały się pospolite.
Pod koniec dnia trafiłem na wodospady Hraunfossar. Piękna sceneria, zwłaszcza do jesiennych zdjęć. Może by tak wrócić tam?
Na kemping dojechałem po północy. Olbrzymi. Było tak dużo ludzi, że chwilę potrwało zanim znalazłem miejsce dla siebie. Húsafell, bo tam się znalazłem, był rozległą farmą oferującą wiele usług. Reklamowali się jako miejsce idealne do wyruszenia na lodowiec. Wszak Langjökull był oddalony o rzut beretem.
Kategoria kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Po islandzkich wodach

74.8204:53
Wiatr okazał się być łagodny nad ranem. Nawet deszczu nie spadło za dużo. Spakowałem się i pojechałem zjeść śniadanie w hotelu obok. Niestety spóźniłem się na porę śniadaniową, a regularne menu wyglądało jakoś tak ubogo. Wybrałem espresso, zupę dnia (pomidorowa) oraz kanapkę z krewetkami. Była to kromka chleba z warzywami i mnóstwem krewetek. Chleba prawie nie było widać spod takiej góry.
Potem szybko pojechałem na przystań, aby kupić bilet na prom do Stykkishólmur, ponieważ opuszczałem fiordy zachodnie. Wybrałem prom z dwóch względów. Po pierwsze, obawiałem się, że się nie wyrobię z powrotem. Po drugie – chciałem zobaczyć Islandię z oddali. A i wyczytałem, że mają dobrą restaurację. Rower zapakowałem do czarnej skrzyni, prawie do niewłaściwej i potem musiałbym szukać roweru na wyspie w połowie drogi, bo tam prom miał przystanek. Ktoś mi na szczęście pomógł ogarnąć co do czego i później tylko z nerwów pilnowałem skrzyni, coby jej nie spuścili na wyspę.
Zamiast restauracji był bar z fast foodem. Z pięciu dań dostępnych wybrałem niedosmażony mrożony filet rybny. Nic specjalnego. Po dwóch i pół godzinie żeglugi znalazłem się w Stykkishólmur.
Zaciekawiła mnie reklama restauracji Viking Sushi, więc odwiedziłem punkt turystyczny, a przy okazji wybrałem kilka pamiątek na biurko w pracy. Z tego całego sushi wyszło, że to grupowa wycieczka morska, podczas której łapie się ryby i robi świeże potrawy (w dodatku na ten dzień nie było terminów). A zrobiłem sobie taką ochotę na sushi z Islandii. Postanowiłem odwiedzić po powrocie do Polski którąś z restauracji w Poznaniu. Dawno w jakiejkolwiek byłem.
Gdy w końcu wyjechałem z miasta, było późno, a prażące słońce, które od wczoraj mnie smażyło ze wszystkich stron, schowało się za grubą warstwą chmur. Widziałem te chmury już z promu. Myślałem, że lada chwila lunie, ale nic takiego. Jechało mi się tylko strasznie ciężko po wczorajszych niekończących się górach. W dodatku wiatr wiał z południa. Podjechałem jedno większe wzniesienie i... wiatru nie było. A już się bałem, że będę walczył z nim jak kilka dni temu w drodze do zachodnich fiordów.
Teren zrobił się płaski, a od chmur także pociemniało. W oddali widziałem znikające góry. Po kilku kilometrach rozwiązałem zagadkę – zaczęło mżyć. Ale nie wiem, czy to był deszcz czy mgła.
Próbowałem znaleźć gorące źródło, bo mi się spodobało wczoraj. Niestety na żadnym znaku drogowym nie odnalazłem go, choć było na mapie rowerowej (skala nie pozwalała na dokładną lokalizację). Znalazłem za to kemping, który zaplanowałem na dzisiaj. Na farmie. Recepcja znajdowała się w domu. Zadzwoniłem do drzwi. Otworzyła mi śliczna dziewczyna. Zupełnie niepodobna do wszystkich Islandek, które spotykałem – wytatuowane, z mnóstwem kolczyków, z pstrokatymi włosami. Szkoda, że było bardzo drogo, a czystość w łazience pozostawiała wiele do życzenia.
Kategoria kraje / Islandia, pod namiotem, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

W islandzkim upale przez góry

115.5609:04
Obudził mnie hulający wiatr. Było chłodno, więc ubrałem się ciepło. Zebrałem się wcześnie, aby nadrobić wczorajszy krótki dystans. Objechałem Flateyri, gdzie się zatrzymałem i ruszyłem w kierunku pierwszego podjazdu.
Po kilku kilometrach prostej drogi zacząłem umierać od gorąca. Choć ruch na drogach był znikomy, to jednak znalezienie odrobiny prywatności nie było łatwe. Przebrałem się pod mostem, ale i to niewiele pomogło, bo upał narastał. Po pokonaniu podjazdu słońce zaczęło prażyć jeszcze mocniej, brakowało wiatru, a pot lał się ze mnie pierwszy raz od miesiąca. Do tego dnia ciepłe buty nie pasowały kompletnie. Szkoda, że zgubiłem drugą parę, bo byłyby idealne.
Objechałem fiord i dotarłem do Þingeyri. Odwiedziłem kolejny sklep z pamiątkami, bo trzeba się powoli rozglądać za czymś i znalazłem tylko kawiarnię, żadnej restauracji. Na szczęście miałem zapasy, więc pojechałem dalej. Zaczęło się stromo. Wygodny asfalt zmienił się w drogę gruntową. W upale to nic przyjemnego, zwłaszcza gdy spod każdego auta się kurzyło.
Potem było mniej przyjemnie, bo trafiłem na serpentyny. Ciągnęły się niemiłosiernie. Na górze uwagę zwracała chata awaryjna. Znajdowała się zbyt blisko drogi, więc nie była w najlepszym stanie (wyglądała tak jakby ktoś się do niej włamał). Dalej czekały mnie długi zjazd po kamieniach i jeszcze dłuższa droga pod wiatr na koniec fiordu. Przynajmniej zrobiło się trochę chłodniej dzięki mgle, chociaż przy tamtym wietrze nie było to konieczne.
Dojechałem do wodospadu Dynjandi, pod którym znajduje się kilka ławek piknikowych, ale ktoś uznał, że to dobre miejsce na rozbicie namiotu i dołączyło do niego kilkanaście innych osób. Powinni zbierać jakieś opłaty, bo to chyba obszar chroniony. Ja tylko zjadłem podwieczorek i ruszyłem dalej – na kemping, bo miałem plany na kolejny dzień.
Ostatnia droga przez góry była chyba najdłuższa. Słońce już nie smaliło, ale pojawiły się muszki. Nie wiem, ile tych potworów zabiłem, ale nawet nie chciało mi się szukać siatki. Zresztą atakowały całe ciało. Krajobraz raz po raz zaczynał się przekształcać od islandzkiej zieleni, przez marsjańską czerwień do księżycowej szarości. Znów znalazłem się w interiorze. Ostatnia góra nie była ostatnią, ale udało mi się ją przejechać. Resztkami sił. Na zjazdach ryzykowałem prędkością 40+, a i tak nie wiem kiedy na liczniku pojawiła się prędkość maksymalna równa niemal 70 km/h.
Była północ, gdy dojechałem do kempingu. Pełno aut i kilka namiotów. Ciężko było się rozłożyć. Wiatr strasznie hulał, więc po raz pierwszy rozciągnąłem linki usztywniające konstrukcję. Gdy skończyłem, wszyscy spali. Poszedłem wykąpać się w gorącym źródle. Nie było tak ciepłe, jak japońskie łaźnie, ale miałem je całe dla siebie.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, terenowe, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Podziemia Islandii

95.7906:20
Zapowiadał się dobry, pochmurny dzień. Kupiłem widokówki i zajechałem na śniadanie do kawiarni wskazanej w sklepie z pamiątkami. Zamówiłem zestaw składający się z zupy, dania głównego, kawy i ciasta. Zupa z owocami morza przepyszna. Schab owczy, choć tłusty, to bardzo dobry. Kawa była bez ciasta, a okazało się, że zamawiając latte, wybrałem kawę spoza zestawu. Ostatecznie wziąłem jeszcze jedną kawę oraz należny mi kawałek ciasta. Wypełniłem w międzyczasie treścią moje kartki, przez co wyszło, że zjadłem obiad, bo wyszedłem po godz. 13. A skoro było tak późno, to wprowadziłem w życie plan alternatywny.
Skierowałem się do miasteczka na północy. Nie wiem po co, chyba z nudów. Prowadził do niego tunel o długości 4,2 km, a obok stara droga ze znakiem braku przejazdu. Pojechałem więc tunelem – połowę pod górkę, połowę z górki. Za tunelem mewy czarnogłowe miały swoje siedlisko i były to jak do tej pory najbardziej agresywne ptaki na Islandii. Bolały mnie nogi od ucieczki, ale i tak oberwało mi się odchodami jednej z nich. Z powrotem chciałem ominąć tę zgraję, ale do Bolungarvíku prowadzi tylko jedna droga. Ostatecznie wjechałem na chodnik, który, choć oddalony tylko o kilka metrów od drogi, okazał mniejsze zainteresowanie tych „drapieżników”.
Trafiłem do muzeum rybołówstwa, w którym znajdowała się najstarsza na Islandii wioska rybacka. Przewodnik był w cenie. Pani oprowadziła mnie po muzeum, opowiadając to i tamto o dawnych czasach. Dowiedziałem się też, że ta zamknięta droga jest jedynie nieprzejezdna dla pojazdów wielośladowych. I rzeczywiście, na drodze spotkały mnie jedynie głazy, wyrwy, osunięcia ziemi. Od otwarcia tunelu w 2010 roku natura zaczęła odbierać, co jej.
Wróciłem do Ísafjörður, na przedmieścia, żeby zrobić zakupy w markecie, który zauważyłem dzień wcześniej. Ale było już zamknięte. Gdzie mi ten czas uciekł? Wróciłem się do centrum, a potem wyruszyłem dalej w drogę. Przy okazji trafiłem na sklep SAM. Polacy na Islandii to pokaźna mniejszość narodowa.
Choć było późno, to ruszyłem do jeszcze jednego fiordu. Tunel z początku był zwyczajny, ale od rozwidlenia stał się jednokierunkowy. Trzeba było wymijać się z autami, których kierowcy strasznie się gdzieś spieszyli.
W miasteczku Suðureyri panował spokój. Na jego końcu cuchniało rybami oraz padliną. Chciałem dzisiaj pojechać dalej, ale nie wiem, gdzie mój dzień uciekł. Wróciłem do tunelu, a po drugiej stronie zobaczyłem zbliżającą się północ, więc koniecznie pojechałem na kemping we Flateyri.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, po zmroku i nocne, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Zachodnie fiordy

138.0408:38
Obudziło mnie ciepło powietrze w namiocie nagrzane przez słońce. Wiatr ustał, ale gdy tylko ruszyłem, zaczął wiać z południa, a potem znów z północy. To był najdroższy kemping, na jakim byłem na Islandii.
Słońce strasznie przeszkadzało. Miałem do pokonania kilka fiordów. Mój rower wydawał już wiele dźwięków, ale dzisiaj zaczął trzeszczeć jak stary bujany fotel. Podejrzewam, że to bagażnik, a dokładnie uszkodzona śruba, którą zabezpieczyłem opaskami zaciskowymi.
Po pewnym czasie zatrzymałem się w napotkanej restauracji, ale podawali tam tylko zupę i ciasta, więc wziąłem kalafiorową, która mi smakowała z ręcznie wypiekanym słodkim plackiem jako dodatkiem (na Islandii zupę je się z pieczywem). A ciasto było złym wyborem, bo strasznie mnie zasłodziło. Zamówiłem też kawę latte, ale mleko wyglądało jakby zepsute, bo nie chciało się zmieszać z resztą, a i nie smakowało dobrze. Nie robiłem jednak problemów, bo jestem miłym gościem.
Trafiłem na stary dom, do którego prawdopodobnie można wejść, ale bałem się, że coś źle zrozumiałem i tylko obszedłem zabudowania dookoła. Pokryty torfem dach wyglądał jakby chciał się zakamuflować. Ciekawe ile takich opuszczonych domów jest na całej Islandii.
Jeszcze wczoraj cieszyłem się z pierwszej spotkanej dziurze w jezdni, a dzisiaj trafiłem na całą drogę rodem z Polski. Było wąsko i co chwila mijałem znak z literą M. Wydawało mi się, że to przystanki autobusowe, ale się myliłem. Dlaczego? O tym w innej opowieści.
Dojechałem do ostatniego fiordu i z tablicy informacyjnej wyczytałem, że jednak mam dwa fiordy do pokonania. Co prawda w miasteczku w pierwszym fiordzie był kemping, ale gdy spojrzałem na plan miasta, to mi się odechciało. Miałem nadzieję zjeść śniadanie w restauracji, a tutaj musiałbym się najeździć o poranku. Ruszyłem więc dalej – jak planowałem od początku – do Ísafjörður. Na jezdni pojawiły się wymalowane liczby zmniejszające się co kilometr, a słońce świeciło jasnym światłem tuż nad horyzontem. Dopiero po wjechaniu do ostatniego fiordu poczułem chłód po tym upalnym dniu. Każdy fiord czymś się różni, ale dlaczego ten musiał być taki zimny? Do miasta dojechałem po północy i było coraz zimniej, gdy się rozbijałem na kempingu. Ciepły posiłek przed snem okazał się koniecznością.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, setki i więcej, z sakwami, za granicą, pod namiotem, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Na Islandii bywa zimno

114.5208:04
Po wczorajszej walce z wiatrem bolały mnie kolana. Dzisiaj wiatr wydawał się ciut lżejszy, bo jechało się szybciej, ale gdyby nie wczorajsza walka, to miałbym jeszcze więcej sił na jazdę.
Do Hólmavíku dostałem się po południu, mając dużo czasu na wizytę w banku. Trochę się zgubiłem i wylądowałem najpierw w restauracji. Zamówiłem islandzką specjalność – rybę (chyba to był dorsz), do tego kawę oraz na deser ciasto jagodowe ze skyrem. Ryba smażona na głębokim tłuszczu, więc nie smakowała najlepiej, a potem przez pół dnia mi się przypominał jej tłusty smak. Do tego kuchnia islandzka ma taką przypadłość, że dużo w niej mięsa, a mało dodatków. Chyba że tak się jada w restauracjach. Za to deser był najlepszym, jaki kiedykolwiek jadłem. Niesamowity smak.
Do banku prawie wszedłem od zaplecza. Myślałem, że budynek dzieli pocztę i bank, ale poczta to tylko mały stoliczek w rogu sali. Pani kasjerka na szczęście tylko się uśmiała, że przyszedł nowy pracownik.
Zrobiłem jeszcze zakupy i pojechałem dalej. Trochę pod wiatr, trochę z wiatrem. Kolejny podjazd – niby nic specjalnego, ale na szczycie nie było zjazdu. Był interior i silny wiatr (według znaku 9 m/s) i temperatura spadła do 3 °C. Zaczęło też kropić przez chwilę. Gdy w końcu się przedostałem do zjazdu z tego płaskowyżu, zobaczyłem mokre drogi, więc wyglądało na to, że ominął mnie prysznic, a przydałoby się umyć rower i sakwy z islandzkiego pyłu. Jakoś dawno nie padało.
Chciałem odwiedzić gorące źródło, ale było mi tak strasznie zimno i jeszcze ten wiatr nieustannie hulał z północy. Zrezygnowałem z pomysłu. Gdybym nie kupił spodni z windstopperem tuż przed odlotem, to chyba nie przejechałbym metra w takich warunkach. Jedynie brakowało mi rękawic, bo miałem tylko takie tandetne z Decathlonu.
Gdy dostałem się do fiordu i zacząłem jazdę z wiatrem, to od razu lepiej. Do tego jeszcze słońce się pokazało. Sama przyjemność. Aż musiałem kurtkę rozpiąć. Po dotarciu do końca fiordu pozostało mi pojechać pod wiatr na pole namiotowe. Na szczęście wiatr osłabł, a końcówkę mojej drogi rozświetliło słońce zachodzące za odległym fiordem. Niebo wyglądało nieziemsko tej nocy.

Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Z kompanem w kierunku zachodnich fiordów

82.2708:33
Strasznie nie chciało mi się wstawać, więc się wyspałem i jako ostatni opuściłem kemping. Wiatr nie odpuszczał i ja też nie. Nachodziły mnie myśli o zawróceniu, ale tak bardzo chciałem zobaczyć fiordy zachodnie, że nie wiedziałbym co zrobić z resztą czasu przed wylotem. Mocno mnie frustrowało, że przez wiatr w twarz nie mogę szybko jechać. Do tego widoki były takie nijakie przez te nisko wiszące chmury. Po prostu zapowiadał się zły dzień.
Po jakimś czasie zniknął asfalt i każde przejeżdżające auto fundowało mi dużą dawkę islandzkiego pyłu. Pewnie sporo jego zabiorę do Polski. Po kilku godzinach podbiegł do mnie pies pasterski. Zachowywał się tak, jakby chciał, aby za nim iść. Myślałem, że po minięciu zabudowań odejdzie, ale on nadal biegł przodem, od czasu do czasu ganiając za ptakami. Pomyślałem, że właścicielowi coś się stało, bo psy potrafią być mądre. Jechałem dalej, niestety moim tempem pod wiatr, a było to zawrotne 8 km/h.
Po przekroczeniu góry wjechałem do słonecznego fiordu. W końcu trochę ciepła. Chciałem się zatrzymać i przyrządzić ciepły posiłek, ale ze względu na psa nie mogłem. Jechałem więc dalej. 10, 20, 30 km, aż w końcu przyjechało auto, do którego wskoczył pies. Właściciel okazał się zdrów, a pies po prostu głupi. Próbował zatrzymywać auta, więc głupio się czułem, gdy wyskakiwał przed maskę. Przecież to nie mój pies. On tylko mnie prowadził.
Chciałem pojechać maksymalnie, jak najbliżej Hólmavíku, aby następnego dnia zastać otwarty bank. Gdy zbliżała się godz. 23, musiałem szukać miejsca na namiot, bo robiło się coraz chłodniej. Upatrzyłem sobie jedno na plaży, więc po raz kolejny spałem nad oceanem. Tylko tej nocy wiatr nie hulał. Wybrałem sprawdzone miejsce, bo znalazłem szpilki od namiotu.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, z sakwami, za granicą, terenowe, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery