W końcu trafił się pogodny dzień, akurat na zakończenie sezonu. Ruszyłem w tym samym kierunku, co
rok temu, czyli do mojego ulubionego parku narodowego. Droga w dużej mierze była pusta. Spotkałem parę płochliwych zwierzaków. Za dzisiejszy cel obrałem jedynie wizytę na
ścieżce „Czahary”. Pojechałem odwrotnie niż zwykle i na jedynym – przed wjazdem do parku – terenowym odcinku trafiłem na dużo błota. Co prawda daleko temu było do
błotnego przejazdu po Green Velo, ale dłubanie patykiem musiałem zaliczyć.
W tym roku ścieżka nie była podtopiona (no, może w kilku miejscach, ale poziom wody nie przekraczał wysokości podeszwy). Spotkałem sporo ludzi. Zimowe, śpiące bagno wyglądało jak zwykle cudownie. Spacer uprzykrzało jedynie pojawienie się mnóstwa pająków, których pajęczyna oplatała każdą trzcinę.
Dalsza droga przyniosła kolejną dawkę terenu. Tym razem mniej błota, a więcej piachu, choć ten był grząski i ciut mniej nieprzyjazny niż latem. Po powrocie na asfalt nie było już nic ciekawego. Temperatura spadła prawie do zera.
Ten sezon był odrobinę lepszy od zeszłego. Wykręciłem 13,6 tys. km, z czego 12,6 tys. na gravelu, a 60% całego dystansu pokonałem po azjatyckich drogach. Największą od paru lat wyprawą była
podróż do Japonii z
wizytą w Korei. Latem
odwiedziłem Bieszczady, a jesienią
objechałem Tatry.
Z najciekawszych wycieczek mogę wspomnieć
Park Narodowy „Ujście Warty”, jazdę
trasą olimpijską, jeden z
wiosennych dni w Japonii, wjazd
do Kyōto, wspinaczkę na
trzy przełęcze,
spacer po wodospadach, malownicze
góry pokryte wapieniami, przypadkowy
festiwal, wyspę
Jeju,
herbaciane wzgórza,
deszczowe urodziny, ośnieżone
Alpy Japońskie, spotkanie z
niedźwiedziami, spacer
po Bieszczadach, jedną z wielu
wizyt na Polesiu, jazdę
z widokiem na Tatry, jesienną
Słowację, wspinaczkę na
Turbacz czy jesienną
Wielkopolskę. Zabrakło jedynie wycieczek pod namiot i liczę, że uda się to nadrobić w nadchodzącym sezonie.