Przez cały dzień czuć było chłód, mimo przeraźliwego słońca. Ruszyłem najpierw wzdłuż rzeki do zamku, z którego zrezygnowałem wczoraj. Właściwie to rekonstrukcji tego, jak prawdopodobnie wyglądał.
Dalsza droga wiodła po wielu pagórkach. Potem jechałem trochę głównymi drogami, ale czerwone światła na skrzyżowaniach zaczęły irytować i przeniosłem się nad wybrzeże. Dotarłem do mostu w Kōbe, który prowadził na wyspę Awaji. Niestety tylko dla aut. Nadzieję zrobili mi ludzie chodzący na kładce pod mostem, ale okazało się, że to tylko niewielki taras widokowy. Musiałem dostać się na prom. Trafiłem na moment, jego przybycia, ale nie mogłem znaleźć kasy. Myślałem, że bilety kupuje się na promie, ale obsługa w pośpiechu wskazała mi automat ukryty w kącie. Na szczęście zdążyłem.
Awaji to dość górzysta wyspa. Postanowiłem dostać się do ogrodów. Droga biegła od samego początku w górę. Widziałem po drodze kilka innych ogrodów, obór z bydłem i miejsc, dla których przyjeżdżają tutaj turyści. Mój ogród był już zamknięty, ale kawałek sztuki na trawie dało się dostrzec z drogi. Takie trochę
tanbo āto.
Pozostało mi dostać się do hotelu. Najpierw stromy zjazd, na którym rozgrzałem tarcze hamulcowe do czerwoności, a potem jazda po zmroku wzdłuż szumiącego Morza Wewnętrznego. Widziałem horyzont zanieczyszczony światłem od Ōsaki aż po Wakayamę, za którą była już tylko czerń nad półwyspem Kii.