Trwa ładowanie…
Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w miesiącu

Kwiecień, 2014

Dystans całkowity:1373.16 km (w terenie 140.74 km; 10.25%)
Czas w ruchu:53:39
Średnia prędkość:20.90 km/h
Maksymalna prędkość:47.20 km/h
Suma podjazdów:6168 m
Suma kalorii:13360 kcal
Liczba aktywności:9
Średnio na aktywność:152.57 km i 6h 42m
Więcej statystyk

Dnia piątego przyszła mgła

141.3407:11
W domku było zaledwie 8,8 °C, gdy się obudziłem. Nie chciałem wstawać, ale musiałem dzisiaj pokonać jak największy dystans, aby choć kapkę odrobić stratę z wczoraj. Gdy przyzwyczaiłem się do zimna, wyruszyłem – znów tuż przed godz. 9.
Do pokonania miałem teren wojskowy, który mógł być niedostępny przy określonych warunkach, jak to jest w Biedrusku. Wjechałem na niebieski szlak rowerowy. Na początku nawierzchnia była z igliwia, potem z męczącego piasku. Dotarłem do drogi brukowej. Obok znajdują się ogrodzenia obszaru wojskowego, ale bez strażnika przy bramie. Nieopodal znajduje się miejsce odpoczynku z tablicami informacyjnymi. Dowiedziałem się, że ścieżka rowerowa z Pogorzelicy do Mrzeżyna biegnie ciut inną drogą, bo nie po szlaku, który przebyłem, ale tak czy inaczej, wiedziałem, że uda mi się przedostać do kolejnej miejscowości. Problemem były jednak moja ciekawość oraz ograniczoność OpenCycleMap. Zamiast skręcić wraz ze szlakiem, pojechałem prosto, kończąc na bramie pilnowanej przez mundurowych. Gdyby chociaż stał tam znak ślepej uliczki, to nie próbowałbym zbaczać ze szlaku. Wydłużyłem sobie tylko jazdę po wybrukowanej drodze.
Po wydostaniu się z lasu wjechałem do Mrzeżyna. Tam jakoś dotarłem nad brzeg portu, ale spacerowałem tylko chwilę, aby nie tracić cennego czasu. Poranek stawał się cieplejszy, niż wczoraj przewidywałem. Zaczęła się męka na drogach dla rowerów. Najpierw był niewygodny asfalt, potem kostka, kostka z progami zwalniającymi (monstrualne krawężniki). Był też asfalt, ten wygodny, i czerwony szuter. Nie zabrakło znaków zakazu wjazdu rowerem.
Nawet nie wiem kiedy wjechałem do Kołobrzegu. Na niektórych drogach jest tak wąsko i tłoczno, że szybciej się można przedostać pieszo niż rowerem, a co dopiero autem. Nie zwiedzałem za dużo, bo nawet nie wiedziałem co zwiedzać. Brakowało jakiegokolwiek planu tego miasta. Przejeżdżając obok dworca kolejowego, zauważyłem mgłę sunącą się od morza. Z początku nie wierzyłem, że mgła może najść tak szybko, ale dostałem się na molo i uwierzyłem. Prognoza pogody była jednak nieomylna. Mgła skrywała wszystko w odległości kilkuset metrów. Z końca mola prawie nie było widać plaży.
Zatrzymałem się w jakiejś restauracji, przy której w widocznym miejscu zostawiłem rower. Zamówiłem solę, ale cała ociekała tłuszczem. Stwierdziłem, że muszę następnym razem spróbować ryby grillowanej. Temperatura wciąż spadała. Termometr wskazywał 14 °C. Założyłem cieplejsze rękawice i mogłem jechać dalej. Z początku miałem włożyć także spodnie, ale przywykłem do chłodu i zrezygnowałem z nich. Ruszyłem szlakami R-10 i Bike the Baltic. Zastanawiało mnie to, że ten drugi szlak zaczął się w Kołobrzegu, choć nazwa sugeruje trasę wokół Bałtyku. Pomyślałem, że może znakowanie nie zostało ukończone.
Drogi dla rowerów w Kołobrzegu są miejscami całkiem dobre. Nawet znalazły się drewniane kładki. Zatrzymałem się na chwilę przy Solnym Bagnie (niektórzy nazywają je Smolnymi Bagnami), aby móc chwilę podziwiać krajobraz tego miejsca. Mgła nadawała nuty tajemniczości tym bagnom. Niestety gdy wyruszałem, zapomniałem o okularach pozostawionych na ławce, ale zorientowałem się w miarę szybko, że nie mam nic na nosie i, na szczęście, odzyskałem je.
Pokonałem aż kilkanaście kilometrów po drogach rowerowych od Kołobrzegu do Ustronia Morskiego, głównie z gorszej jakości kostki brukowej. W Sianożętach na drodze dla rowerów spotkałem zakaz wjazdu (droga jednokierunkowa) bez tabliczki T-22, a potem zakaz ruchu, również bez żadnej tabliczki, mimo że drogą prowadzi szlak rowerowy. Tutejsi drogowcy słabo znają polskie prawo. Jechałem dalej wieloma drogami leśnymi. Dowiedziałem się na jednej z nich, że szlak Bike the Baltic prowadzi tylko do Koszalina. To bardzo myląca nazwa. Chętnie jednak wybrałbym się w podróż po zagranicznej części szlaku. Ciekawe jak to wygląda w Szwecji i Danii.
W całej gminie Mielno mijałem co chwila plakaty przeciwko energii jądrowej. Zastanawiało mnie skąd taka niechęć do atomów (wszędzie hasła typu „Nie dla atomu”). Ktoś nie uważał w szkole na chemii? W samym Mielnie pokręciłem się chwilę za jakąś restauracją, bo miałem ochotę na grillowaną rybę. Sezon jeszcze się nie zaczął i dużo miejsc jest zamkniętych, a jak już trafi się coś otwartego, to nie ma gdzie zostawić roweru. Pojechałem głodny dalej, na wschód. Zrezygnowałem z planu odwiedzenia Koszalina, bowiem każda minuta była na wagę złota. Nic straconego, ponieważ na pewno jeszcze wrócę w te strony.
Przestałem odczuwać ciężar sakw. Manewrowałem rowerem, jakby ważył zaledwie 20 kg. Jedynie na progach zwalniających (krawężniki na drogach dla rowerów) jest inaczej, gdy ciężki tył jest mocno przyciągany do ziemi i nie można podskoczyć z rowerem. Mógłbym tak jeździć bez końca po jakichś normalnych drogach.
Nawet nie wiedziałem, czy czuję bryzę morską czy może mgłę, która wciąż mnie otaczała. Jechałem nadal przed siebie, a temperatura nie zmieniała się ani trochę. W Łazach nie chciałem sprawdzać, czy przejadę drogą leśną wzdłuż jeziora Bukowo. Chyba jedynym wyjściem była przeprawa po piachu, ale ja nie miałem na to ochoty. Musiałem ominąć jezioro i wybrałem okrężną drogę. Gdy tylko wyjechałem kilkaset metrów od brzegu morza, mgła nagle znikła, pojawiło się słońce i zacząłem rozpływać się od gorąca. Dojechałem do jednych z najbardziej chorych dróg dla rowerów, jakie kiedykolwiek widziałem. Dlaczego blachosmrody mają tak dobrze, a rowerzystów traktuje się jak ostatnich śmieci? Rodzaj nawierzchni, szerokość drogi, progi zwalniające, odcinki biegnące niebezpiecznie blisko słupków, ogrodzeń, drzwi i bram wjazdowych, brak ciągłości dróg oraz latanie z prawej na lewą stronę ulicy, bo ktoś postawił znaki zakazu wjazdu rowerem. Przez to całe zdenerwowanie przegapiłem szlak R-10 i wydłużyłem sobie drogę. Wjechałem na jakiś remontowany odcinek z równym asfaltem, obok którego biegnie 1-metrowej szerokości droga dla pieszych i rowerów. Dlaczego?
Zbliżając się do Dąbków, wróciłem do mgły. Miałem jej powoli dość, no ale lepsze to niż deszcz. Potem jeszcze kilka razy byłem we mgle lub słońcu, aż dotarłem do słonecznego Darłowa. Było późno, więc tylko zrobiłem zakupy w Żabce i ruszyłem do Darłówka, w którym mgła znów mnie dopadła. Po wizycie na molo, na którym byłem ostatnio w 2009 roku, pojechałem dalej, aby po mierzei dotrzeć do miejscowości Wicie. Droga okazała się być zamknięta z powodu remontu. Ktoś na skuterze ominął zakaz, ja jednak zdecydowałem się zatrzymać w Darłowie na nocleg i spróbować przejechać tamtą drogą z rana, ponieważ robiło się coraz chłodniej. Najpierw szukałem noclegu, jeżdżąc po mieście i dzwoniąc pod numery z reklam. Albo nikt nie odbierał, albo numer był nieaktualny, więc zacząłem poszukiwania przez internet. W międzyczasie temperatura spadła do ok. 5 °C. W końcu znalazłem kwaterę prywatną w Darłówku Zachodnim. Cena standardowa, ale standard dużo wyższy, bo miałem ogrzewanie. W końcu ciepło, po tylu godzinach spędzonych we mgle. Mam 1 dzień opóźnienia.

Kategoria setki i więcej, z sakwami, terenowe, Polska / zachodniopomorskie, kraje / Polska, wyprawy / Świnoujście – Hel 2014, rowery / Trek

Morze dnia czwartego

111.4505:46
Kolejny leniwy dzień. W domku, w którym spędziłem noc, było 15 °C, a na zewnątrz już tylko 10. Wyruszyłem kwadrans przed 9. Miałem dzisiaj w planach zobaczyć morze – w końcu!
Najpierw skierowałem się do wzgórza Zielonka, do którego poprowadziła mnie tabliczka dostrzeżona wczoraj. Piasku było dużo i, jak to w parku narodowym, do którego znów jechałem, rowerem poruszać się nie można. Zostawiłem go, wspiąłem się po schodach i pogapiłem się chwilę na Zalew Szczeciński i oraz jezioro Wicko Wielkie. Potem zjechałem stamtąd, aby w końcu dotrzeć do Świnoujścia, a nie było to blisko. Przytrafiło mi się kilka dróg dla rowerów, w tym jedna na rondzie. Prowadziła tak samo bezczelnie, jak wczoraj – wzdłuż pierwszego zjazdu z ronda, gdy ja chciałem jechać prosto. To powód, dla którego nie warto wjeżdżać na jakiekolwiek drogi dla rowerów przed rondami.
Dojeżdżając do przeprawy promowej, widziałem przeróżne znaki informacyjne. Nie do końca rozumiałem je wszystkie. Jeden z przechodniów wytłumaczył mi, że nie muszę stać w korku i mogę jechać do przodu. Tam jednak był konflikt, bo kierowca osobówki stanął na pasie dla samochodów ciężarowych, aby nie czekać w tym długim korku. Po długiej dyskusji pojechał tam, gdzie jego miejsce, czyli na szary koniec. Ja stanąłem z boczku, bo rowerzyści i piesi mają inne przywileje podczas wstępu na prom.
W końcu, po 25 minutach znalazłem się na pokładzie, a po kolejnych dziesięciu – na drugim brzegu. Tam mnie czekała długa jazda po drodze dla rowerów, wyjątkowo o nawierzchni asfaltowej. W centrum miasta jeszcze więcej tych dróg, ale już niestety z kostki, która się powoli rozlatuje.
Z ulicy biegnącej kilkadziesiąt metrów od morza nie można się dostać rowerem na plażę. Wszędzie stoją znaki zakazu wjazdu rowerem z tabliczką wyłączającą Policję. Policja na rowerach? Ciekawe, czy jeżdżą tymi zaniedbanymi drogami dla rowerów. Żadnego mundurowego nie spotkałem i się nie dowiedziałem. Morze musiało poczekać na sprzyjającą okoliczność.
Na poczcie wysłałem kilka kartek, a potem dojechałem do przeprawy promowej. Przeczytałem z tablicy, że korzystać z niej mogą wyłącznie mieszkańcy, ale dotyczy to chyba tylko aut i nie musiałem nadrabiać kilkudziesięciu kilometrów. Niestety okazało się, że w jednym z kursujących promów coś się zepsuło, bo stanął w trakcie przeprawy. Szczęście, że nie byłem na jego pokładzie. Trzeba było czekać na kolejny, więc dopiero po pół godzinie znalazłem się na drugim brzegu.
Skusiły mnie znaki kierujące do latarni oraz fortu Gerharda. Pomyślałem, że mógłbym zdobyć wszystkie latarnie nadmorskie od Świnoujścia po Hel. Droga dojazdowa nie była w najlepszym stanie. Zmartwił mnie też plac budowy w jej połowie, ale na szczęście nie zablokowali całkowicie przejazdu. Sama latarnia, jak to latarnie nadmorskie, stała w miejscu i przyjmowała turystów. Nie miałem czasu na wspinaczkę, bo gonił mnie czas, więc szybko zawróciłem.
Nie znalazłem fortu Anioła, a do fortu Zachodniego jechać mi się nie chciało, ale za to, po drodze do latarni, zerknąłem na fort Gerharda. Wstęp jest jednak płatny, bowiem mieści się tam Muzeum Obrony Wybrzeża. Byłem świadkiem pewnego zdarzenia, w którym przewodnik – przebrany za pruskiego żołnierza – zrobił musztrę młodzieży chcącej wkroczyć na teren muzeum. Zwiedzanie z pomysłem. Na pewno przyciąga więcej osób.
Pomyślałem, aby wjechać na szlak R-10. Początkowo w planach była droga krajowa, ale że już dzisiaj po niej jechałem, to postanowiłem zobaczyć coś nowego. Szlak był miejscami wyjątkowo wygodny, choć bliskość morza zdecydowanie wpływała negatywnie na piaszczystą nawierzchnię. Podjechałem na sekundę do wieży dowodzenia baterii nadbrzeżnej „Goeben”, na którą można się wspiąć, aby zobaczyć panoramę na okoliczne lasy oraz na Bałtyk. Nie było to nadal nic zapierającego dech w piersi.
Starałem się nie zbaczać ze szlaku. Ciągle mijałem ogrodzenia z informacją o terenach chronionych, a od czasu do czasu nawet ostrzeżenia przed kleszczami. Po kilku kilometrach dotarłem do Międzyzdrojów. Tam zmieniłem trasę i zrezygnowałem z jazdy terenem, aby dotrzeć jak najdalej przed zmrokiem. Zaraz za miastem stał znak informujący o najbliższych miastach. Nie było szans, abym dojechał dzisiaj do Koszalina. Musiałem zmienić plan na najbliższe dni. Nie wiedziałem nawet, jak to wszystko będzie wyglądało. Miałem tylko nadzieję, że wyrobię się i dojadę na Hel przed końcem majówki.
Od Międzyzdrojów jechałem pod górę. Byłem ponownie w Wolińskim Parku Narodowym. Wszędzie stały różnorakie znaki zakazu, a na szczycie kierunkowskaz do punktu widokowego Gosań z liczbą 400 metrów. Jak mogłem się nie skusić? Ile się dało, tyle przeszedłem, aż zaczęły się schody, na które już nie planowałem wciągać roweru z sakwami. Gosań okazał się być wzgórzem, z którego rozciąga się wspaniały widok na morze. Nie była to może majestatyczna panorama, ale dla kogoś, kto widział morze drugi raz w życiu, to jednak coś. I ten szum fal. Taka piękna nagroda za tamten podjazd.
Jechałem mozolnie do przodu. Po drodze nie było niczego ciekawego. Wciąż tylko las i las, a chłodny wiatr dodatkowo zniechęcał do pedałowania. Było 14 °C, więc prawie nie zdejmowałem wiatrówki. Jako że byłem głodny, to zacząłem szukać jakiegoś miejsca do zjedzenia posiłku. W Międzywodziu mój wzrok zatrzymał się na barze. Kusił mnie rybą smażoną, choć wziąłem pieczonego pstrąga. Smakował mi.
Jechałem i jechałem. Minąłem tyle nadmorskich miejscowości, z których nazwami spotkałem się w życiu tyle razy. Nie miałem jednak czasu na zwiedzanie. Postanowiłem dojechać do Rewala, bo kawałek za nim jest teren wojskowy i nie chciałem się tam znaleźć po zmroku, zwłaszcza że do kolejnej osady było zbyt daleko. To nie był szczęśliwy dzień, bo kilometraż nie imponował ani odrobinę. Wiedziałem też, że plan zobaczenia wszystkich latarni od Świnoujścia po Hel także nie dojdzie do skutku, bo już przynajmniej jedną z nich przegapiłem. Nie było to jednak moim planem. Może jeszcze kiedyś powtórzę ten wyczyn, gdy będę lepiej przygotowany.
Zatrzymałem się w Niechorzu w którymś z kolei polu kempingowym i wynająłem domek za 30 zł. Było to lepsze niż spanie pod namiotem, ponieważ już wieczorem zrobiło się chłodno, a co miałem powiedzieć nazajutrz? Martwiła mnie prognoza pogody. Następnego dnia miała najść jakaś mgła po południu. Nie uśmiechało mi się to, bo dobrze wiem, jak bardzo to zjawisko uprzykrza życie.
Kategoria setki i więcej, terenowe, z sakwami, Polska / zachodniopomorskie, kraje / Polska, wyprawy / Świnoujście – Hel 2014, rowery / Trek

W Lubinie prawie pod namiotem – dzień 3

144.9107:05
Dzisiaj pospałem sobie dłużej. Chyba dlatego, że było ciepło, bo zatrzymałem się w hostelu. Także dzień zapowiadał się ciepły i słoneczny. Miałem nadzieję, że ujrzę dzisiaj morze.
Zwiedzanie Szczecina nie jest najlepszym pomysłem, gdy nie ma się mapy ciekawych miejsc. W dodatku wszędzie tam pełno skrzyżowań ze światłami, na których rowerzyści muszą przejeżdżać na czerwonym, bo czekanie na zielone nie ma najmniejszego sensu. Zrobiłem zakupy w pierwszej napotkanej Żabce i w końcu ktoś miał nożyczki, więc pociąłem metrowej długości plaster na mniejsze kawałki, żebym miał czym chronić moje wczorajsze skaleczenie. Zatrzymałem się też na placu Grunwaldzkim, aby w końcu zjeść śniadanie kupione kilka chwil wcześniej w sklepie.
Nie da się zwiedzić tego Szczecina na rowerze. Zabytki, które widziałem były położone przy ruchliwej drodze krajowej, więc pozostawał spacer chodnikami. Przejścia dla pieszych mają tam liczniki, ale zielone światło czasem trwa tylko przez kilka sekund. Przespacerowałem łącznie 2 km drogi, ale czas mnie gonił, więc bez żadnego planu nie miałem tam czego szukać i zacząłem wyjazd z miasta. Było to trudne i niewygodne. Jechałem ruchliwymi ulicami, marnej jakości drogami dla rowerów, setką przejazdów rowerowych (także między stronami ulicy). W pewnym miejscu musiałem dostać się na wiadukt, ale za żadne skarby nie wiedziałem jak tego dokonać. To miasto nie dba o rowerzystów. Robią te drogi dla ciemnoty, aby zaspokoić ich potrzeby, ale co mają zrobić normalni rowerzyści, którzy wymagają jakości? Polskie prawo niestety rzuca kłody pod nogi z zapisem o nakazie jazdy drogą dla rowerów znajdującą się po stronie kierunku ruchu. Wiem na pewno, że do Szczecina już nie wrócę, bo to złe miejsce.
Szczecin opuściłem po przejechaniu 25 km. Strasznie daleko się to miasto ciągnie. Przynajmniej droga krajowa była dwujezdniowa o dwóch, czasami trzech pasach ruchu, a ruch na niej był średni. I jak w Szczecinie poboczy nie było w ogóle, tak za miastem miałem do dyspozycji aż 2 metry.
Kawał drogi przed Stargardem Szczecińskim pojawił się bezsensowny znak zakazu wjazdu rowerem. Bezsensowny, bo po prawej stronie ciągnie się droga dla rowerów, po której, zgodnie z prawem, rowerzysta ma obowiązek jechać. Ciągle miałem wrażenie, że za chwilę coś wyskoczy zza krzaków pod moje koła. Z początku nawierzchnia była równa, ale po kilku kilometrach asfalt wyglądał jakby zapomniano o nim eony temu. Cóż, gdy biedota bierze się za budowę, nigdy nie będzie to coś porządnego.
Stargard Szczeciński mnie wciągnął. Tyle olbrzymich zabytków mrugało do mnie z wysokości, że nie mogłem się oprzeć i przespacerowałem dużą część Starego Miasta. Znów poświęciłem na to więcej czasu niż mogłem. Na pewno ominąłem sporo zabytków, ale te, które rzuciły mi się w oczy – zobaczyłem.
Było tak upalnie, że, skuszony, zatrzymałem się, na lodach. Dostałem paragon za najtańszą wersję, choć zapłaciłem 4 razy więcej. Ktoś ma problemy ze wzrokiem lub z finansami. Nie wnikam, a lody takie sobie.
Na północ jechałem po przeróżnych pagórkach. Słońce miałem za plecami, więc odrobinę mogłem odpocząć od tego upału. Jedynie wiatr wciąż przeszkadzał, w którąkolwiek stronę nie jechałem. Do Maszewa dojechałem po godz. 15. Musiałem zmienić plan, aby się wyrobić. Wyciągnąłem mapę województwa i obrałem kierunek na Goleniów. Nowogard musi poczekać.
Tuż przed Goleniowem jest rondo, a przed rondem po prawej stronie droga dla rowerów. Niestety droga zrobiona tak bezmyślnie, że prowadzi tylko w prawo, a ja, głupi, dałem się oszukać i na nią wjechałem. Żeby pojechać do Goleniowa musiałem przejechać po pasie zieleni. Ta niewygoda została mi jednak wynagrodzona, bo oto Goleniów jest miastem kwitnącej wiśni! Taka mała Japonia, którą mogłem podziwiać, ponieważ drzewa wciąż kwitły (choć już nie tak imponująco, jak kilka tygodni temu). Sakura, bo tak nazywa się ta odmiana, będzie gościć w moim ogrodzie, jeżeli kiedykolwiek w życiu osiądę w jednym miejscu.
Z Goleniowa miałem ruszyć do Stepnicy, ale znalazłem na mapie jeszcze krótszą drogę, krótszą nawet od drogi krajowej – przez lasy. Cieszyłem się podwójnie z wyboru, bo las chronił mnie od wiatru i mogłem jechać szybciej. Niestety wysokie drzewa zasłaniały także słońce i po pewnym czasie zaczęło robić się chłodniej. Wspominam jazdę tamtą drogą bardzo dobrze. Droga była równa, aut żadnych, słychać tylko wiatr i śpiew ptaków; po pewnym czasie także szum turbin elektrowni wiatrowych. Na kilka kilometrów przed miastem Wolin, las skończył się i choć słońce było jeszcze wysoko na niebie, to chłodny wiatr wiejący w twarz bardzo wychładzał. Temperatura spadała coraz niżej, aż momentami zaczęła dochodzić do 11 °C.
W Wolinie pokręciłem się dłuższą chwilę w poszukiwaniu sklepu. Znów trafiłem na Żabkę. Pomyślałem, że może zacznę tam jadać codziennie. Czas mnie gonił, a że nie miałem na dzisiaj upatrzonego celu, tylko kilka wybranych pól namiotowych, to pojechałem do pierwszego, najbliższego. Aby skrócić sobie drogę, wjechałem w teren, na rowerowy Szlak Odry należący do sieci szlaków Greenways. Na początku było nieźle, miałem nawet widok na Zalew Szczeciński. Potem zaczęły się piaszczyste drogi i las. W owym lesie kilka razy zbłądziłem, ale że miałem ze sobą mapę OpenCycleMap z lokalizacją, to trzymałem się zaznaczonego szlaku. W ten sposób dotarłem do Lubina, a las, który minąłem, był częścią Wolińskiego Parku Narodowego.
Szukanie pola namiotowego nie przynosiło skutków. Chociaż często korzystam z serwisu eholiday.pl, to dzisiaj okazał się on zawodny. Nawet numer telefonu do właściciela kempingu był nieosiągalny. Słońce zachodziło, więc wróciłem do skrzyżowania, na którym rzuciła mi się w oczy reklama agroturystyki. Musiałem spróbować... i udało się. Mieli wolny domek, ale za to jaki standard! Widok na zachodzące słońce (tym samym promienie słoneczne nagrzały pomieszczenie), cena nie wyższa niż w poprzednich miejscach, nawet telewizor się znalazł. Nie dało się narzekać, choć planowałem dzisiaj spać pod namiotem, ale jak nie dzisiaj, to na pewno wkrótce. Nie mogłem się doczekać widoku morza.
Kategoria setki i więcej, z sakwami, terenowe, Polska / zachodniopomorskie, kraje / Polska, wyprawy / Świnoujście – Hel 2014, rowery / Trek

Z wizytą u Szwejka na drugi dzień

155.5707:53
Obudził mnie chłód. Nie sprawdziłem ile pokazywał termometr, ale gdy ruszałem było 12 °C. Żaby nad wodą nie przestawały nawet na chwilę rechotać. Kuranty w miejscowym kościele oznajmiły, że pora się zbierać. Właściciel kempingu już na mnie czekał. Chwilę porozmawialiśmy i jeszcze przed godz. 8 wyruszyłem, aby dostać się do Szczecina. Nie spieszyłem się, nie chciałem tracić sił, których i tak miałem mało po wczorajszej gonitwie z czasem. Chociaż liczba kilometrów w dzisiejszym planie była podobna do wczorajszego, to miałem dużo więcej czasu do rozdysponowania i byłem spokojniejszy.
W Słońsku, skuszony znakiem, zacząłem szukać ruin zamku. Ruina wygląda raczej na pałac, ale to dlatego, że w XVII w. zamek został zniszczony przez Szwedów i odbudowany już jako pałac. Zrobiłem zakupy w malutkim sklepie i zatrzymałem się, aby zjeść porządne śniadanie. Zdecydowanie nie było ciepło, do tego wiatr od czasu do czasu smagał podczas postoju. Trzeba było się porządnie rozruszać, żeby ruszyć dalej. Przy wyjeździe ze wsi kusiło 99 km do Berlina, ale nie był to mój dzisiejszy cel, zwłaszcza że miałem już zapewniony nocleg.
Przez kilka kolejnych kilometrów po mojej prawej stronie rozciągały się krajobrazy Parku Narodowego „Ujście Warty”. Zatrzymałem się pod wieżą widokową przy Czarnowskiej Górce. Mglisty poranek nadawał widokom nutę tajemnicy, jednak nadal jest to tylko płaski teren, który już nigdy nie zdobędzie mojego serca.
Dojechałem do Kostrzyna nad Odrą. Pierwsze, co chciałem tutaj zobaczyć, to twierdza. Udało mi się przypadkiem dojechać do bramy przy bastionie Filip. Widać, że trwają prace budowlane, ale ponieważ nie było żadnego zakazu, to przejechałem po moście przez fosę. Przeczytałem z tablicy informacyjnej, że niegdyś było tam miasto, które zostało prawie całkowicie zniszczone podczas II wojny światowej. Prawie, ponieważ fundamenty budynków oraz chodniki są wciąż widoczne. Jaka szkoda, bo to miejsce było niezwykłe i na pewno równie piękne, jak Zamość. Odnawiane mury przy tych wszystkich ruinach wyglądają bardzo nienaturalnie, ale prace trwają i za kilkadziesiąt lat to miejsce może się zmienić nie do poznania.
Miałem jakiegoś pecha, bo ześlizgnąłem się z pedału podczas wpinania w zatrzask i rozciąłem skórę na sporej powierzchni. Ból był straszny, bo trafiło na piszczel. Myślałem, że to koniec mojej podróży i że dalej nie pojadę. Na moje nieszczęście nawet nie miałem żadnego środka do dezynfekcji. Przemyłem ranę wodą, założyłem porządny plaster, rozchodziłem nogę i powoli zacząłem jechać w stronę centrum miasta, żeby znaleźć czynną aptekę. Z początku mocno bolało, ale z każdym kilometrem czułem coraz większą ulgę.
Nie znalazłem żadnej apteki, ale w sklepie dostałem plastry. Moje poprzednie, które miałem ze sobą, miały już 2 lata i powoli się kończyły. Miałem tylko nadzieję, że znajdę aptekę gdzieś dalej.
Gdzieś na przedmieściach, na drodze krajowej, pojawił się długi podjazd i był nawet stromy. Jaka szkoda, że przegapiłem fort Sarbinowo. Jest on częścią Twierdzy Kostrzyn i leży na tym samym wzniesieniu, na które wjechałem. Może następnym razem będę miał więcej szczęścia. Lubię oglądać takie obiekty.
Jazda szła mi strasznie wolno. Pokonałem zaledwie 30 km w 3 godziny. Miał być luźny dzień, ale nie aż tak. Do Szczecina było jeszcze ponad 110 km po drodze krajowej, ale ja nie planowałem po niej jechać daleko, bo chciałem przejechać przez kawałek Niemiec.
W południe miałem na liczniku 50 km i w końcu pokazało się słońce – chociaż na chwilę. Za Boleszkowicami wjechałem w kawałek terenu. Ładne tam były widoki z żółtymi polami rzepaku. A w Mieszkowicach poczułem się jak w średniowiecznym mieście. Droga z bruku, mury miejskie. Jedynie te domy takie nowe. Niestety na tym bruku tak trzęsło, że wypadł mi notes i prawie straciłem notatki z połowy dnia. Na szczęście przechodzień zauważył, że coś zgubiłem i dzięki temu odzyskałem notes zanim się zorientowałem jego zniknięcia.
Planowałem dojechać do Szczecina ok. godz. 16, aby móc zwiedzić to miasto i mieć więcej czasu w trzecim dniu podróży, jednak jechałem stanowczo zbyt wolno. Myślałem nawet o ominięciu Niemiec. Ostatecznie postanowiłem trzymać się planu. Niestety wiatr zmienił się z bocznego na czołowy, ale nie poddawałem się. Jeszcze moja podróż się nie skończyła.
Dojechałem do Chojny i w końcu znalazłem czynną aptekę. Pracował w niej obcokrajowiec i musiałem mówić naprawdę wolno, aby mnie zrozumiał. Udało mi się dostać spirytus salicylowy oraz szerokie plastry. Do nich niestety potrzebne były nożyczki, których już nie udało mi się uzyskać od sprzedawcy.
Na moim liczniku 100 km wybiło na chwilę po wjeździe do Niemiec. Od razu przywitał mnie chodnik z tabliczką „rower frei”. Choć nawierzchnia była z nierównej kostki, to jechałem. Rowerzyści są tam tak samo głupi, jak w Polsce, także kraj chyba nie ma znaczenia, jeśli chodzi o zapewnienie własnego bezpieczeństwa. A może to byli wszyscy Polacy mówiący po niemiecku?
Dotarłem do miasta Schwedt/Oder, które ma strasznie dużo przestrzeni. Wyznaczenie dróg dla rowerów nie było tam w ogóle problemem. Budynki są zadbane, jak w Görlitz (przynajmniej od reprezentatywnej strony, bo przy ulicach osiedlowych już nie jest tak ładnie). Rowerzyści mają dużo przywilejów. Podobają mi się też przejścia dla pieszych – żadna tam zebra, nawet znaku nie ma. Chodnik styka się z ulicą, a stąd pieszy może już przejść, oczywiście uważając na nadjeżdżające auta, ponieważ nie każdy kierowca umie się zatrzymać w odpowiednim momencie.
Chmury zaczynały się rozchodzić, a słońce od czasu do czasu przypiekało. Jedynie wiatr się nie zmieniał. Wyruszyłem na północ, ale trafiłem na kolejne drogi dla rowerów. Już mniej wygodne od tych w centrum, ale cóż zrobić? Jechać trzeba, chociaż jedyny ruch tworzyli tam rowerzyści. Dojechałem do drogi krajowej B2. Chociaż była wygodna, to pobocze miała mocno zaśmiecone piachem i żwirem. Jako że wjechałem do lasu i wiatr przestał mi ciążyć, to jazda była bardziej sprawna, a żeby nie marnować czasu, zacząłem podciągać nogi, aby jeszcze efektywniej wykorzystać energię. Naprawdę muszę sobie wyrobić nawyk takiej jazdy, bo jest o wiele łatwiej.
Gartz (Oder) – kolejne miasto niemieckie na drodze przed Szczecinem. Tym razem bez dróg dla rowerów. Miasto ciut zaniedbane, ale najwidoczniej jest biedne, co wszystko by tłumaczyło. Na wyjeździe z centrum ponad kilometr nawierzchni drogi jest z bruku, ale na szczęście z tego wygodnego. Dalej był asfalt... aż do Polski. Tutaj zaczął się ser szwajcarski – dziura na dziurze. Asfalt, jak można spostrzec, jest gorszej jakości, ale może to ma odstraszać Niemców przed wizytą w naszym kraju?
Do Szczecina dotarłem po prostej. Tutejsze drogi dla rowerów są takie sobie. Nierówna kostka, nierzadkie dziury, brak ciągłości (ostatecznie skończyłem na drodze dla pieszych) i ogólnie lepiej nimi nie jeździć. Także światła drogowe zostały tutaj postawione przez bałwanów. Aby dostać się do mojego hostelu, musiałem dojechać do jednego takiego skrzyżowania, które nie wykrywa cyklistów – przekonał się o tym rowerzysta przede mną, przekonałem się i ja.
Dzisiaj udało mi się dotrzeć do noclegu przed zmrokiem. Zatrzymałem się w hostelu Szwejk. Myślałem jeszcze o tym, aby wyjść na przejażdżkę zanim zrobiłoby się ciemno, jednak zrezygnowałem z tej myśli na rzecz odpoczynku przed kolejnym dniem. Czy jutro zobaczę morze?

Kategoria setki i więcej, z sakwami, za granicą, Polska / zachodniopomorskie, Polska / lubuskie, kraje / Polska, kraje / Niemcy, wyprawy / Świnoujście – Hel 2014, rowery / Trek

Noc z żabami, czyli pierwszy dzień majówki

179.0808:08
Przygotowania do tej majówki zaczęły się ponad 2 lata temu, gdy 1 kwietnia 2012 roku dla żartu wyznaczyłem trasę z Legnicy przez Świnoujście na Hel. Wtedy nawet nie myślałem, że taka podróż byłaby realna. Rok temu prawie mi się udało. Niestety zbyt mocno się wahałem przez niekorzystną prognozę pogody i nie wyjechałem. W tym roku postanowiłem wyruszyć mimo wszelkich przeciwności.
Przed podróżą załatwiłem wiele spraw. Kupiłem nowe opony, wymieniłem klocki hamulcowe, zaopatrzyłem się w materac oraz cieplejszy śpiwór. Spakowałem najważniejsze rzeczy na upał, zimno, deszcz. Byłem przygotowany.
Moja majówka miała być wielka, dlatego też zostawałem po godzinach w pracy, aby tylko mieć dodatkowe 3 dni wolnego (takie zaoszczędzanie na urlopie). Dzięki temu plan mojej podróży mógł rozwinąć się do całych dziewięciu dni! To było wystarczająco dużo, abym nie tylko dotarł z Poznania przez Świnoujście na Hel, ale także wrócił rowerem do domu. Rozmarzyłem się, układając plan wyprawy. Wybrałem 9 odcinków, głównie po szlaku, który opracowałem 2 lata temu. Na każdy dzień miało przypadać maksymalnie 150 km. Znalazłem kilkadziesiąt miejsc noclegowych, tak na wszelki wypadek, gdyby pogoda się zepsuła albo po prostu nie było miejsc. Mogłem ruszać.
Swoją podróż rozpocząłem z poślizgiem na pół godziny przed 11. Obładowany sakwami wyruszyłem ku centrum Poznania, a następnie na zachód. Przed wyjściem zauważyłem, że mój materac kosztował dużo więcej niż początkowo myślałem, a dodatkowo był większy od innego modelu, który rozważałem wybrać. Postanowiłem przy okazji zajechać do Decathlonu, gdybym go znalazł (materac kupiłem w innym punkcie na drugim końcu miasta). Niestety, ale sklepu nie znalazłem. Może walka z beznadziejną infrastrukturą rowerową odwróciła moją uwagę i przegapiłem wszystkie znaki kierujące na miejsce. Miałem nadzieję, że jeszcze mi się uda w innym mieście.
Jechałem z wiatrem. Nie dało się wymarzyć lepszego dnia na wyprawę. Poznań opuściłem po ponad 14 km jazdy, ale drogi dla rowerów nawet na krok mnie nie opuściły. Po co się je robi, skoro nie można po czymś takim jeździć? Sakwy wciąż podskakiwały na krawężnikach, myślałem, że szprychy lada chwila popękają. Dobrze, że w kołach miałem wysokie ciśnienie, a dętki i opony były nowiuśkie. Miałem nadzieję, że głupota Polaków nie spowoduje problemów w realizacji mojego planu.
Droga była raczej nudna. Po 50 km jazdy wiatr zaczął wiać w twarz, co przestało mi się podobać. Prognoza pogody miała być niekorzystna, bo w okolicy mojego noclegu mogło trochę popadać. Podczas postoju w Nowym Tomyślu udało mi się zarezerwować pokój w Szczecinie oraz dodzwonić do pola kempingowego w okolicy Ośna Lubuskiego. Postanowiłem, że tylko co drugi dzień będę spędzał pod namiotem. Elektronika niestety włada moim życiem i dostęp do prądu był konieczny, abym mógł zebrać ślad z wyprawy oraz jak najwięcej zdjęć. Póki co nie ufam żadnym bankom energii ani innym urządzeniom ze względu na brak proporcji ceny względem jakości.
Kawałek drogi za Nowym Tomyślem wjechałem w pierwszy dzisiaj teren. Z początku było dobrze, póki nie dojechałem do autostrady. Za nią pojawiło się dużo kamyczków, a gdy ich brakowało, wtedy przychodził piach. Cóż za bezduszny szlak? Mimo wszystko podobają mi się tamtejsze lasy. Jechałem drogą krajową, ruch był znikomy, a dookoła unosiło się świeże, leśne powietrze. Chciałoby się tam zostać.
Zaraz za Miedzichowem pojawił się zakaz wjazdu rowerem, ale za nic nie mogłem dostrzec drogi dla rowerów. Wjechałem na chodnik obok. Wydaje mi się, że to jest ta droga dla rowerów, jednak nie ma przy niej ani jednego znaku. Nie wiem co za głąb postawił tam znaki zakazu, ale taki sam głąb budował ten chodnik. Jadąc po tej rozlatującej się nawierzchni, zauważyłem bar rybny. Niestety nikt nie wpadł na pomysł połączenia chodnika z drogą, aby podróżni mogli się zatrzymać na posiłek. Trzeba przedrzeć się przez wysoką trawę i niecny rów skryty wśród tej gęstwiny. Cudza bezmyślność została mi wynagrodzona porządnym, pysznym filetem z ryby. Może zamówiłem trochę za dużo, ale zaspokoiłem swój głód i mogłem wyruszyć w dalszą drogę.
Zaniepokoiła mnie ilość chmur na niebie. Obawiałem się, że prognoza pogody mogła się sprawdzić. Mimo wszystko jechałem przed siebie w nadziei, że coś wymyślę. Dotarłem do Trzciela, przekraczając tym samym granicę województwa i wjeżdżając do lubuskiego. Drogi w tym mieście są wciąż o nawierzchni brukowej, jednak jest to ten wygodny bruk, po którym można przejechać bez obawy o rower czy duże wstrząsy (zwłaszcza z sakwami). Zaraz za miastem wjechałem na drogę, która miała być skrótem, ale spowolniły mnie betonowe płyty. W dodatku zaczęło kropić i ani tu przyspieszyć, ani się w razie czego skryć, bo to głównie droga przez las. Na szczęście tylko lekko pokropiło i mój plan nie został zachwiany. Deszczyk z przerwami przeszkadzał w jeździe do samego Międzyrzecza. Tam nawet pojawiło się słońce. Jako że chciałem zobaczyć zamek międzyrzecki, to zrobiłem dłuższą rundkę w jego poszukiwaniu. To miasto jest bardzo stare, bo sam gród, który istniał niegdyś w miejscu zamku powstał ponad tysiąc lat temu. Jaka szkoda, że nie miałem czasu, aby bliżej się przyjrzeć historii odwiedzanych miejsc.
Jeszcze nie wyjechałem z Międzyrzecza, a na drodze widziałem coraz obszerniejsze dowody na to, że deszcz sobie nie żałował. Po części cieszę się, że tak wolno jechałem, bo gdyby mnie taka ulewa złapała, to z całą pewnością straciłbym wiarę w sukces tej wyprawy.
Martwiłem się, że pogoda pokrzyżuje moje plany. Największym moim zmartwieniem było to, że namiot rozbiję na mokrej trawie. Mimo wszystko jechałem przed siebie. Robiło się późno, a wzgórza, które zaczęły się za Międzyrzeczem, dodatkowo utrudniały jazdę. Nie sądziłem, że na północy Polski natrafię na tak pofałdowane rejony. Dodatkową trudnością były mgły, które z każdą chwilą zaczynały wzbierać na sile. Jeszcze deszcz zniósłbym, ale mgła jest najgorszą opcją.
Gdy dojechałem do Sulęcina, zapadł zmrok i dalsza moja podróż trwała z udziałem świateł moich oraz sporadycznych aut. Niestety plan dotarcia do Ośna Lubuskiego nie wypalił, więc musiałem wymyślić inny sposób, aby dostać się do Ownic. Zadzwoniłem jeszcze raz do właściciela kempingu, aby upewnić się, czy nie będzie problemu, jeżeli dotrę na miejsce po godz. 22. Ze względu na porę zaproponował mi domek – po obniżonej cenie. Przynajmniej nie musiałem się martwić o rosę i rozbijanie się w ciemnościach. Wychodziło na to, że pierwszy nocleg pod namiotem uda mi się dopiero dnia trzeciego.
Byłem prawie na miejscu. W Lemierzycach musiałem zjechać z drogi krajowej. Jakie było moje zdziwienie, gdy zamiast na skrzyżowaniu, znalazłem się na wiadukcie. Nie było możliwości, aby z niego zjechać (poza zjazdem, który minąłem prawie 2 km wcześniej). Istniała za to możliwość, aby stamtąd zejść – znalazłem schody, którymi można dotrzeć do drogi pod wiaduktem. Szkoda tylko, że mój rower nie był taki lekki z tym całym bagażem. Jakimś cudem jednak udało mi się nie zabić podczas staczania się na sam dół.
Czekała mnie niespodzianka, bo na mapie droga była oznaczona jako asfaltowa, a okazała się drogą terenową. Na szczęście w tych okolicach nie padało, a doły można było w miarę łatwo omijać. Gdy dotarłem do miejscowości, zobaczyłem reklamę i znalazłem się na miejscu. Tam czekało na mnie kilka osób, bo najwidoczniej o tej porze roku turyści są rzadkością, i w końcu dzień pierwszy uznałem za zakończony. Może nie tak, jak planowałem, jednak mój plan nie odbiegał znacznie od rzeczywistości. Mogłem spokojnie pójść spać, choć rechot i kumkanie dobiegające znad stawu trochę przeszkadzało.

Kategoria po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, z sakwami, góry i dużo podjazdów, Polska / lubuskie, kraje / Polska, terenowe, wyprawy / Świnoujście – Hel 2014, rowery / Trek

Kwiecień 2014

251.90
Dojazdy do pracy.
Kategoria kraje / Polska, rowery / Trek

Kościan, Grodzisk Wlkp., prawie Nowy Tomyśl

153.4606:43
Od wczoraj nie pada i jest nawet ciepło. Pomyślałem, aby wybrać się na dłuższą jazdę po podpoznańskich miastach i miasteczkach.
Pierwszy na liście znalazł się Kościan. Wybrałem piękną nadwarciańską trasę, która spodobała mi się podczas powrotu z Mosiny. Na dzień dobry musiałem zmierzyć się z tępym rowerzystą (bo kto normalny jeździ pod prąd kontrapasem?), który prawie we mnie wjechał na przejeździe przez ulicę. Prawie, bo uciekłem mu spod kół. Nie jestem jednak konfliktowy, a z głupszymi się nie dyskutuje, dlatego nie ochrzaniłem go tak bardzo. Uciekł, przejeżdżając na czerwonym przed tramwajem. Skąd się tacy biorą?
Drogę do Mosiny nawet pamiętałem. Ładnie się mknie, gdy ludzi nie ma, ale gdy się pojawiają, to w grupkach albo na wolnych rowerach. Nie było jednak jakoś tłoczno. Jeszcze jest trochę czasu zanim zacznie się sezon i narzekanie na tłumy.
Miałem tylko przejechać przez Mosinę, ale zatrzymały mnie jej beznadziejne drogi dla rowerów. Nie wiem gdzie się zaczęły, bo przejazd dla rowerów łączy drogę dla rowerów z chodnikiem, ale najwidoczniej tutejsi drogowcy słabo znają polskie prawo. Droga może nie była zła, bo zrobiona z jakiegoś asfaltu, ale przejścia dla pieszych (ewentualnie przejazdy rowerowe) w połączeniu z pionowymi znakami wyglądają jak pomyłki. Przykładowo – niby są wymalowane poziome znaki przejazdu dla rowerów (bez zebry), ale tuż przed przejazdem jest znak końca drogi dla pieszych i rowerów. Bądź tutaj mądry i zrozum intencję drogowców.
Droga dla rowerów skończyła się za Krosnem, jednak kawałek dalej, w Nowinkach, pojawiła się kolejna, ale ta prowadziła po leśnej ścieżce. Krótko, bo nieco ponad kilometr. Przejechałem przez Czempiń, a kawałek za nim skręciłem w leśną drogę. Jeszcze parę wiosek i dotarłem do Kościana. Nie zrobił na mnie jakiegoś dużego wrażenia. Chciałem zrobić zdjęcie tamtejszego kościoła przy Rynku, ale tak go obudowali budynkami, że nie udało mi się.
Wyjazd z miasta był dosyć dziwny. Zrobili tak szeroką drogę dla pieszych i rowerów, że wszystkie auta się nią poruszają. Naprawdę! Znak między tą szeroką drogą dla pieszych i rowerów oraz chodnikiem nie ma żadnej tabliczki zezwalającej na ruch pojazdów mechanicznych. Nie wiem kto zarządza drogami w tym mieście, ale powinien zwrócić uwagę policji na nagminne łamanie przepisów przez kierowców!
Zainteresował mnie znak, który poinformował mnie, że do Nowego Tomyśla mam niecałe 50 km oraz ponad 25 km do Grodziska. Zastanawiałem się czy nie zajechać do obydwu miast. Miałem jeszcze czas do namysłu.
Tuż obok mojej drogi pojawiły się tory. Z wykarczowanymi krzakami wyglądały, jakby ktoś po kilkunastu latach nieużytku chciał przywrócić na nich ruch. Dopiero po kilku kilometrach jazdy dowiedziałem się, że po tej linii poruszają się drezyny. Jedna z nich jechała z kilkunastoma pasażerami. Ciekawe ile potrzeba siły, aby wprawić w ruch taki ciężar.
Do samego Grodziska Wielkopolskiego miałem nudną jazdę po pustej drodze. Jako że zrobiłem się głodny, to zatrzymałem się pod supermarketem. Chciałbym napisać, że w tym mieście nie kradną, jednak nie tym razem. Jak zawsze zostawiłem rower bez przypinania, bo nigdy nie wożę ze sobą na takie wycieczki tak zbędnego wyposażenia. Tym razem jednak bałem się o mój rower, jak nigdy dotąd. Zostałem zaczepiony przez bezdomnego. Taki pijak, niemrawy, ale pokazał mi swoją kosę (wyciągnął ją jednak w dość ślamazarny sposób). Nagadał się, że mogę zostawić rower, że będzie bezpieczny, że tym nożem mógłby siebie pociąć, ale tego nie zrobi (o cokolwiek mu chodziło), no i żebym dał mu 50 groszy. Cóż, taki tani (strzeżony) parking, to czemu by nie? Nie miałem drobnych, więc poszedłem na zakupy. Po powrocie, cóż, pojawiło się kilkanaście rowerów, ale niczego ani nikogo nie ubyło. Mój rower nadal stał, a bezdomny czekał. Dałem mu tę monetę, aby się odczepił, chociaż z tylu rowerów pewnie miał duży utarg. Ostatecznie nie wiem, czy tutaj częściej kradną czy mordują.
Zatrzymałem się na jakimś deptaku, aby zjeść, co kupiłem. Wysłuchałem narzekań hałaśliwych staruszków, którzy narzekali na brak młodzieży, no i ruszyłem w drogę powrotną. Uznałem, że jest za późno, aby jechać jeszcze dalej na zachód. Nowy Tomyśl zostawiłem na inną wyprawę, a sam udałem się w kierunku Opalenicy. Miasto tak się buduje (robią obwodnicę wokół i setkę robót drogowych w centrum), że co chwila stałem na jakichś światłach z ruchem wahadłowym.
Dalsza droga była znów nudna, aż do Dąbrówki, która zwróciła moją uwagę najpierw sloganami typu: "Dąbrówka was wyzwoli", "Dąbrówka was zjednoczy", "Dąbrówka was pojedna". Hasła typowo komunistyczne, ale to nie wszystko. Zorientowałem się, że zaraz za bilbordami z tymi napisami stoją szeregi poczwarnych szeregowych domów, które są tak brzydkie i podobne do siebie, że nawet zdjęcie z góry przeraża. Nie wiem jak ktokolwiek może tutaj mieszkać. Przecież tutaj zgubić się można, jedynie wychodząc przed drzwi własnego domu.
Było ciemno, gdy dotarłem do Poznania. Musiałem sobie poradzić z drogami dla rowerów oraz czerwoną falą na przejazdach rowerowych. Coraz mniej lubię to miasto. Jeszcze musiałem poczekać 5 minut na zielone światło na moim "ulubionym" skrzyżowaniu. Chyba zadziałało machanie. Gdzie składa się skargi na coś takiego? Podobno kielecki inżynier ruchu za tego typu sygnalizację świetlną został podany do sądu.
Kategoria po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / Trek

Wronki nieopodal Lizbony

133.8806:12
Dzisiaj nie miałem pomysłu, więc wybrałem sobie miasto i ruszyłem w jego kierunku. Chociaż wyruszyłem w południe, to nie było zbyt ciepło. Wiał chłodny wiatr, niestety z kierunku, w którym podążałem. Miałem tylko nadzieję na dużą ilość lasów.
Ruszyłem szlakiem do rezerwatu Gogulec. Prowadzi on przez rezerwat Meteoryt Morasko. Gdzieś w tamtych okolicach są kratery, ale zostawiam zwiedzanie ich na krótkie wycieczki po pracy. Mam nadzieję, że już wkrótce skończy się praca po godzinach (chcę mieć 3 dni majówki więcej) i zacznę jeździć do zmroku lub do upadłego po okolicach Poznania. Do upadłego, bo są tutaj ładne lasy, w których można się porządnie zmęczyć.
Zaraz za rezerwatem spotkałem rowerzystę na rowerze szosowym, który jechał do Złotnik i trochę zabłądził. Gdyby nie jego sprzęt, to moglibyśmy pojechać razem. A szlak do Złotnik był bardzo apetyczny – ładny teren typu singla. Tylko motocrossowcy straszyli w oddali swoimi silnikami.
Dotarłem z niedowierzaniem przed wjazd na poligon. Nawet szybko pokonałem kawałek z Suchego Lasu, ale nie zaskoczyłem tamtego kolarza, nie spotkałem go ponownie.
Chciałem maksymalnie ograniczyć jazdę drogą krajową, dlatego też gdy tylko znalazłem jakiś szlak, to ruszyłem nim. Ów szlak nie jest oznaczony na mapie. Pokierował mnie do kolejnego wjazdu na poligon, więc poszukałem innej drogi i dostałem się dokładnie do miejsca, w którym chciałem odbić z drogi krajowej. Na światłach na szczęście czujnik mnie zauważył i zrobiło się zielone (kilka skrzyżowań w Poznaniu z chęcią sparaliżowałbym za bezmyślny system kontroli ruchu).
Zaczęła się ciut nudna droga do Szamotuł. Było odrobinę terenu, parę kamieni, ale tak przez większość drogi – asfalt i wiatr w twarz. W Szamotułach zatrzymałem się pod supermarketem, jak zwykle zostawiając rower samemu sobie. Mogę napisać, że w Szamotułach nie kradną!
Próbowałem się jakoś odnaleźć w tym miasteczku, ale ilość jednokierunkowych strasznie odbiera chęci do podróży. To bardziej wiocha aniżeli porządne miasto. Cóż, może i mają tam zamek, ale zielona woda w stawie czy zniszczone ławki w parku nie są przyciągające.
Wyjazd z tej miejscowości także nie zachęcał do powrotu – musiałem jechać mało bezpieczną drogą dla pieszych i rowerów. Dalsza droga to znów nudne jechanie do przodu pod wiatr bez większych zakrętów czy ciekawych sytuacji. W ten sposób dotarłem do Wronek. Podobno mają tam ratusz, ale przegapiłem go. Przegapiłem chyba wszystko, co interesujące. Jest tam zbyt płasko i nie dostrzegłem niczego, co zwróciłoby moją uwagę. Na mapie zauważyłem jednak Lizbonę, która leżała nieco ponad kilometr od mojej trasy. Co prawda jest to przysiółek, ale jaki światowy. Ciekawe czym jeszcze Wielkopolska mnie zaskoczy.
Za Wronkami zrobiłem pierwszy pod Poznaniem tak długi podjazd. Co prawda miał jakieś słabe nachylenie, ale zawsze to coś. Ze wzniesienia rozciąga się widok na meandrującą Wartę. Niewielka panorama, jednak nie oczekuję po tych równinach żadnych atrakcji, jakie miałem na Dolnym Śląsku.
Pomyślałem, aby wydłużyć sobie wycieczkę i z Wronek skierowałem się do Lwówka. Ostatecznie po niecałych 10 kilometrach jazdy zmieniłem zdanie. Nie chciało mi się wracać po zmroku, więc skręciłem w jakąś polną drogę. Ponieważ ostatnio moje plany polegają na docieraniu do celu bez wyznaczania trasy, to obierałem kierunek na kolejne większe miejscowości bądź miasteczka. Łatwiej jest o pomyłkę, gdy droga znajduje się tylko na mapie, a przejazd bywa trudniejszy, gdy drogi na mapie nie ma i nie wiadomo dokąd prowadzi, jednak urozmaica to podróż, odciągając mnie od trzymania się stricte planu.
Na początek celem była Lipnica z bezczelnymi drogami dla pieszych i rowerów o szerokości 1 metra i nawierzchni ze starej kostki brukowej. Za nią wjechałem na polną drogę, którą od dawna mało kto użytkuje, więc zdążyła zarosnąć trawą. Męka szybko minęła i zaczął się asfalt, na którym do Kaźmierza dotarłem szybkim tempem. Stamtąd przez Górę do Tarnowa Podgórnego. W tej miejscowości drogi dla rowerów są asfaltowe, nawet krawężniki nie straszą, choć poprowadzenie drogi zygzakiem mija się z komfortem jazdy i bezpieczeństwem mijania się rowerzystów.
Miałem teraz przed sobą do pokonania drogę krajową. Niestety zakaz wjazdu rowerem uniemożliwił mi jazdę samą drogą krajową. Trochę niepotrzebnie zawróciłem się do wiaduktu, bo na drogę serwisową mogłem wjechać też od północnej strony krajówki. Na szczęście po obu stronach można było się przedostać w kierunku Poznania.
Jechałem wąską drogą do jakiejś miejscowości, aż zdecydowałem się na przekroczenie drogi krajowej. Potem pobłądziłem po drogach osiedlowych aż wjechałem do Poznania. Dotarłem do Transwielkopolskiej Trasy Rowerowej i coś mnie tknęło, aby wjechać na ten szlak. Stwierdziłem, że nie mam ochoty na jazdę terenem i to po zmroku, co dodatkowo wydłużyłoby moją jazdę. Tuż przed skrzyżowaniem z krajówką moją drogę przeciął wielki dzik. Przeszedł sobie jakby nigdy nic. Straszne od czegoś takiego uciekać.
Włączyłem się do ruchu samochodowego. Po chwili zostałem wyprzedzony przez tir. Przejechał tak blisko, że zacząłem się zastanawiać czy aby był to dobry pomysł, żeby wybierać taką trasę. Na szczęście więcej tak niebezpiecznych momentów nie było, więc pedałowałem dalej, aż dotarłem do skrzyżowania, po którym przejeżdżam w drodze do pracy i z powrotem. Byłem już prawie w domu.
Kategoria setki i więcej, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, terenowe, rowery / Trek

Śladami małej historii: Kórnik – Mosina

101.5704:41
Niemal 5 lat temu wyruszyłem pieszo z Kórnika do Mosiny, aby dostać się na pociąg do Legnicy. Chciałem w ten sposób zaoszczędzić na powrocie przez Poznań. Nie była to jedyna taka podroż, dlatego postaram się przebyć wszystkie, ale tym razem na rowerze.
Pogoda dzisiaj się pogniewała, temperatura wahała się od 11 do 14 °C. Na szczęście bez deszczu, dlatego nawet nie myślałem o siedzeniu w domu. Opracowałem plan dojazdu do Kórnika i wyruszyłem. Na początek musiałem wydostać się z Poznania. Nie wybrałem szlaku obok Malty, bo – jak to w weekend – mogło tam być tłoczno. Jechałem głownie drogami dla rowerów (i pieszych). Na takiej jednej ze starych płyt chodnikowych dojechałem do osiedla Tysiąclecia. Nic w tym dziwnego, gdyby nie fakt, że droga skończyła się na schodach, bo za przejściem tramwajowym, które znajduje się kilka metrów wcześniej, jest tylko chodnik parkowy. Wybrałem oczywiście chodnik, bo schody były mi nie po drodze.
Zaraz za parkiem zaczęły się drogi dla rowerów z kretyńsko dużą ilością przejazdów przez ulice. Momentami przestawałem jeździć drogami po lewej stronie ulicy (skoro prawo jest dla mnie tak łaskawe). Wreszcie problemy się skończyły i w Kobylim Polu (zabawna nazwa, we Wrocławiu mają Psie Pole) skręciłem na południowy odcinek szlaku Transwielkopolskiej Trasy Rowerowej. Najpierw dziurawe asfalty, potem ciut lepsze, aż do Tulców, gdzie zjechałem na terenowy Pierścień Dookoła Poznania.
Z początku za podłoże miałem lekkie piaski, ale potem duże błoto. Ktoś nawet zgubił tablicę rejestracyjną auta, tak ciężka miał jazdę. W Gądkach mój szlak przebiegał nad drogą ekspresową. Niby jest tam pochylnia (obok schodów), ale wygląda bardziej jak chodnik aniżeli droga dla pieszych i rowerów – nawet nie ma połączenia z ulicą (wysokie krawężniki). Na szczęście nie miałem daleko do Kórnika.
Miasto ma jakieś drogi dla rowerów, ale zaprojektowane bezmyślnie. Przykładowo droga przy Jeziorze Kórnickim zaczyna się w połowie długości chodnika. Aby dostać się na nią trzeba najpierw wskoczyć na wysoki krawężnik i doprowadzić rower po chodniku albo przeskoczyć łańcuch odgradzający ulicę od pobocza. Co kto lubi.
W centrum miasta trwa przebudowa. Ciekawe czy rozbudowują parking, czy poszerzają ulicę. Ja tylko objechałem Arboretum Kórnickie i odszukałem pola kempingowego, na którym zatrzymałem się w lecie 2009 roku. Stamtąd też zacząłem swoją 18-kilometrową podróż do Mosiny.
Okolica się absolutnie nie zmieniła. Najpierw kręta droga przez las, na której nie da się złapać stopa, bo jest zbyt niebezpiecznie przez brak pobocza (w ogóle bałem się tamtego dnia iść, gdy tylu wariatów nie potrafiło mnie bezpiecznie ominąć). Potem prosta droga z prostytutkami – konkurencja mocno urosła. Rzadko spotykam się z tym fachem. Ciekawe czemu akurat tę drogę oblegają od tylu lat. Do samego Rogalina nie było niczego nowego, co zwróciłoby moją uwagę. No, może poza kilkoma radarami, które niekoniecznie działały.
W Rogalinie zatrzymałem się przy kościele pw. św Marcelina z XVII w., który zawsze mnie intrygował swoim wzornictwem. Wygląda jak jakaś grecka świątynia.
Zaraz obok kościoła znajduje się pałac przekształcony w Muzeum Narodowe. Niestety pół miesiąca temu zamknęli teren wokół pałacu na czas remontu parku, co potrwa do końca tego roku. Zawsze trafiam na remont tego miejsca.
Ponieważ Pierścień Dookoła Poznania znów się pojawił, dlatego z ciekawości chciałem zobaczyć dokąd prowadzi. Ktoś nieumiejętnie oznaczył go na mapie, dlatego gdy zobaczyłem jak bardzo odbiega od mojej drogi, to zawróciłem. Wolałem trzymać się planu. Te okolice obfitują w różnorodne szlaki, więc najpewniej jeszcze się tutaj pojawię. To tylko jakaś godzina drogi z centrum Poznania. Zwłaszcza że pierścień jest na mojej liście szlaków do pokonania.
W Mosinie pojawiła się droga dla pieszych i rowerów, która jest zwykłą, zarastającą trawą ścieżką. Nie musiałem się długo z nią męczyć przez ignorancję drogowców, którzy za przejazdem kolejowym zapomnieli postawić znak kontynuacji drogi dla rowerów. A może tam już drogi nie ma, tylko miejscowi na dziko wyjeździli ścieżkę? Wolałem asfalt – był wygodniejszy.
Po mieście nie jeździłem długo. Nie oczarowało mnie. Zatrzymałem się tylko pod sklepem i zaryzykowałem, zostawiając rower bez zabezpieczenia, którego nawet nie miałem. Po powrocie pojawiło się kilka nowych rowerów i każdy z nich był przypięty "sznurkiem" (linka z marketu, którą można przerwać bądź przeciąć nożem) do stojaka.. Jedynie mój pojazd robił wyjątek i wciąż tam stał. W Mosinie także nie kradną!
Znalazłem się w Wielkopolskim Parku Narodowym. Trzy szlaki z czterech zbacza z głównej drogi wgłąb leśnych ścieżek. Najpierw jechałem zwyczajną drogą leśną, aby po ponad kilometrze znaleźć się nad brzegiem Warty. Wyjeżdżając z zakrętu, spotkałem pewnego pana z psami. Jedno zwierze duże, szło przy nodze, drugie gdzieś latało. Usłyszałem: "Proszę uważać na mojego rottweilera". Patrzę na nieroztropnego yorka, uśmiecham się szeroko i słyszę jeszcze: "Dziękuję ślicznie". Zawsze ostrożnie jeżdżę, gdy zbliżam się do ludzi. Czasem nawet za ostrożnie, bo nie lubię używać dzwonka i jak tacy się rozgadają, to mnie nie słyszą.
Ładna ścieżka. Trzeba uważać na kretynów na rowerach, ale mimo tego jedzie się przyjemnie. Szlak ciągnie się i ciągnie. Jest wzdłuż niego kilka urokliwych miejsc i gdyby nie piesi oraz ruch dwukierunkowy, byłby ładny singletrack.
Tuż za parkiem mój szlak zmienił swój charakter. Z przyjemnego utwardzonego gruntu na piaski. Szczęśliwie jest to krótki, mniej więcej 800-metrowy odcinek, ale jakże wyczerpujący. Zaraz za piachami jest jedna taka mała zmyłka, gdy szlak nieoczekiwanie odbija z wygodnej kostki brukowej na kolejny, ale króciutki singiel nad Wartą.
Nad autostradą przejechałem po drodze dla pieszych i rowerów, ale znów zrobionej z beznamiętnych płyt chodnikowych. Na szczęście szlak znów nie prowadzi długo po tej nawierzchni, więc wjechałem do jakiegoś parku. Kręciło się po nim sporo ludzi mimo nieciepłej pogody.
Pod mostem spotkałem na drodze krajowej spotkałem motocrossowców, na szczęście na postoju, więc nie martwiłem się o przejazd obok nich. Wyjechałem na moście św. Rocha, do którego dojechałem z domu na początku wycieczki. Pomyślałem, aby wrócić inną trasą, więc ruszyłem napotkaną drogą dla rowerów, która skończyła się na przejściu dla pieszych. Tak drętwo. Nie mogłem skręcić w prawo, bo była to jednokierunkowa, więc włączyłem się do ruchu i... dotarłem do skrzyżowania tuż przy moim biurze. Dalej już wiedziałem jak jechać. Kierowałem się tak, jak zwykle wracam z pracy. Ponieważ na liczniku brakowało mi ok. 1 km do pełnych 100, dlatego wjechałem jeszcze do lasu komunalnego przy moim osiedlu i zrobiłem pętlę po nim.
Jak wspomniałem na początku – jest kilka takich dróg w Polsce, które pokonałem pieszo, aby zaoszczędzić. Chronologicznie: pierwsze dwie drogi znajdują się na Pomorzu, kolejną pokonałem dzisiaj (wszystkie trzy były w ramach jednej wyprawy), czwarta prowadzi z Wieliczki przez Mogilany (chciałem złapać stopa do Zakopanego, ale nie wyszło) do Krakowa i ostatnia droga (nie miałem wtedy wyjścia, bo żaden autobus już nie kursował) z Lubina do Legnicy. Istnieje szansa na pokonanie dwóch pierwszych. Czwarta jest znikoma, a piątą objeździłem wielokrotnie, więc zapominam o niej.
Kategoria setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery