Szlak wiódł męczącą drogą krajową, potem męczącymi drogami bocznymi. Niebo pociemniało, zrobiło się dziwnie chłodno. W oddali widziałem opad, ale do mnie nie dotarł.
Znalazłem się w miasteczku, gdzie zaczynał się podjazd do przełęczy An Chonair (z irlandzkiego: droga, ścieżka). Jedna z najwyżej położonych dróg w Irlandii, więc wyżej już pewnie tu nie wjadę. Ruch był całkiem spory, ale nie czułem stromizny, jak przedwczoraj. Widoki na górze ładne, ale ten z rana wywarł większe wrażenie. Zjazd był ciekawy, bo na pewnym odcinku robiło się bardzo wąsko (z tego też powodu jest tam zakaz wjazdu dla niektórych pojazdów). Trudno jest zgadnąć, gdzie można się wyminąć i akurat dwa auta przede mną miały ten problem. Jedno musiało się cofać.
Dalsza droga była nudna. Świeciło nieznośne słońce (przynajmniej był wiatr), szlak prowadził po głównych drogach, które były szalenie nierówne.
Znalazłem się w mieście Tralee. Chciałem tam coś zjeść, ale nic nie wpadło mi w oko. Nie podobają mi się irlandzkie miasta. Są ciasne. Wąskie chodniki, wąskie drogi, a do tego auto zaparkowane na aucie. Oni chyba to lubią. Mnie zostaje cieszyć się naturą.
Zrobiło się płasko. Na horyzoncie dało się dostrzec tylko nieliczne wzniesienia, a drogi nieco się wyprostowały. Nie mam tu na myśli nawierzchni, bo ta niezmiennie denerwowała. Jechałem za to dwoma odcinkami dróg dla rowerów na dawnych liniach kolejowych i te wyszły im całkiem dobrze.
Zorientowałem się, że u celu nie stał kemping, a jakiś postój dla kamperów. W okolicy nie było alternatyw, a wracać się już nie chciałem. Zatrzymałem się w prywatnej kwaterze. Taka odrobina luksusu na urodziny.
