Wczorajszy deszcz trwał tylko chwilę, ale nie ma w pobliżu pola namiotowego, więc tak czy inaczej hotelik był najlepszym wyjściem. Było tak cicho i spokojnie, że przespałem całą noc i połowę poranka. Na śniadanie zjadłem najzwyklejszą jajecznicę w barze przyhotelowym i mogłem ruszać.
Poza mną na szlak dostały się dwa auta i grupka pieszych. Nie było zatem tłoczno. W połowie drogi zdałem sobie sprawę, że mogłem zostawić sakwy w hotelu. Gdzie ja miałem głowę? Kupiłem w Bukowcu bilet wstępu do Bieszczadzkiego Parku Narodowego i kontynuowałem podróż szlakiem rowerowym do Beniowej. Tam obleciałem zauważone pozostałości po dawnych mieszkańcach, poczytałem trochę informacji z tablic i pojechałem dalej. Niestety źle. Właściciel hoteliku wskazał mi, jak mogę się przemieścić rowerem i widocznie wskazał złą drogę. Ta, którą ja pojechałem była przepełniona kładkami i stopniami. Szlak rowerowy odbił przy cmentarzu. Niestety chyba dawno ktokolwiek się nim przemieszczał, bo nie pozostał żaden ślad na łące, którą przecinał i przez to przegapiłem go.
Dojechałem do ostatniej wiaty, zostawiłem rower i wyruszyłem pieszo na szlak. Było ciężko (moja druga piesza wędrówka po górach, a że dawno to robiłem, to i mięśnie musiały ciężej popracować), ale w 2 godziny doszedłem do miejscowości oddalonej najbardziej na południe w granicach Polski, a potem aż do źródła Sanu i wróciłem do mojego roweru. Po śladach było widać, że jacyś rowerzyści próbowali przedostać się tamtym szlakiem, ale to byli słabeusze, bo ślady szybko się urwały. Był też pewnie motocross, którego ślad pojawił się, gdy byłem na szlaku. Nie zmącił jednak ciszy, którą mogłem się delektować podczas spaceru.
Wróciłem do Bukowca, omijając Beniową. Na parkingu pojawiło się kilka nowych aut, kilka innych ciut dalej; tak jakby bali się dojechać do końca. Na drogę powrotną wybrałem drogę leśną. Nawierzchnia nie pozwalała na rozpędzanie się na prostych, a na zjazdach szczęki hamulców były zaciśnięte non-stop. W dodatku ta wycinka drzew. Znów zakaz na środku szlaku. Leśnicy są tacy samolubni. Dbają tylko o własny interes.
Wróciłem do Tarnawy Niżnej. Nie musiałem, bo nie była mi po drodze i nie zostawiłem tam bagażu, ale po śniadaniu nieroztropnie poinformowałem kucharkę, że wrócę na pierogi łemkowskie. Nie chciałem mieć goprowców na głowie, więc znów pojawiłem się w barze przy hoteliku i zjadłem z apetytem cały talerz.
Gdy tak siedziałem, najpierw jedząc, a potem robiąc te zapiski, za oknem zaczął padać deszcz. Wyruszyłem wraz z jego końcem. Miałem długą drogę w dół i byłem pod wrażeniem tego, że wczoraj pokonałem taki podjazd. Cóż, wieczór zbliżał się szybko, więc daleko zajechać nie mogłem. Na szczęście dalsza droga do Ustrzyk Górnych była tylko lekko pod górę i zaraz tam dojechałem. Potem zachciało mi się jeszcze zobaczyć Wołosate, bo wyszło słońce i miałem wciąż sporo czasu przed jego zachodem, i powróciłem do Ustrzyk, aby odwiedzić sklep i kemping. Sklep był już zamknięty, ale na szczęście na kempingu znalazł się czynny bar. Pole namiotowe było straszne – śledzie wchodziły tylko do połowy (głębiej była lita skała), ale przynajmniej było równo. Mogli jednak zebrać siano po skoszeniu trawy.
Było jeszcze trochę czasu do zmierzchu, a już robiło się chłodno. W barze zamówiłem placek po bieszczadzku. Po pół godzinie czekania w tym zimnie zobaczyłem panią z pustymi rękoma. Poinformowała mnie, że wynikły komplikacje i zaproponowała pierogi z jagodami. Co tu robić? Zmierzch za pasem, a ja głodny. W dodatku to same węglowodany. Trudno, przydadzą się nazajutrz.
Jestem cały jeden dzień do tyłu z planami. Powoli zaczynam obliczać sobie, jak okroić moją podróż po Słowacji. Chciałbym spędzić ze 2 dni z rodziną, ale żeby to zrobić, musiałbym albo skrócić wizytę na Słowacji do jednego dnia, albo wsiąść do pociągu, który będzie jechał nie wiadomo ile godzin. Nie lubię takich dylematów.