Trwa ładowanie…
Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w miesiącu

Czerwiec, 2015

Dystans całkowity:1441.88 km (w terenie 128.06 km; 8.88%)
Czas w ruchu:53:21
Średnia prędkość:19.89 km/h
Maksymalna prędkość:70.30 km/h
Suma podjazdów:9507 m
Maks. tętno maksymalne:125 (63 %)
Maks. tętno średnie:158 (80 %)
Suma kalorii:13001 kcal
Liczba aktywności:11
Średnio na aktywność:131.08 km i 5h 20m
Więcej statystyk

Dzień 3. Do źródła Sanu

71.2304:29
Wczorajszy deszcz trwał tylko chwilę, ale nie ma w pobliżu pola namiotowego, więc tak czy inaczej hotelik był najlepszym wyjściem. Było tak cicho i spokojnie, że przespałem całą noc i połowę poranka. Na śniadanie zjadłem najzwyklejszą jajecznicę w barze przyhotelowym i mogłem ruszać.
Poza mną na szlak dostały się dwa auta i grupka pieszych. Nie było zatem tłoczno. W połowie drogi zdałem sobie sprawę, że mogłem zostawić sakwy w hotelu. Gdzie ja miałem głowę? Kupiłem w Bukowcu bilet wstępu do Bieszczadzkiego Parku Narodowego i kontynuowałem podróż szlakiem rowerowym do Beniowej. Tam obleciałem zauważone pozostałości po dawnych mieszkańcach, poczytałem trochę informacji z tablic i pojechałem dalej. Niestety źle. Właściciel hoteliku wskazał mi, jak mogę się przemieścić rowerem i widocznie wskazał złą drogę. Ta, którą ja pojechałem była przepełniona kładkami i stopniami. Szlak rowerowy odbił przy cmentarzu. Niestety chyba dawno ktokolwiek się nim przemieszczał, bo nie pozostał żaden ślad na łące, którą przecinał i przez to przegapiłem go.
Dojechałem do ostatniej wiaty, zostawiłem rower i wyruszyłem pieszo na szlak. Było ciężko (moja druga piesza wędrówka po górach, a że dawno to robiłem, to i mięśnie musiały ciężej popracować), ale w 2 godziny doszedłem do miejscowości oddalonej najbardziej na południe w granicach Polski, a potem aż do źródła Sanu i wróciłem do mojego roweru. Po śladach było widać, że jacyś rowerzyści próbowali przedostać się tamtym szlakiem, ale to byli słabeusze, bo ślady szybko się urwały. Był też pewnie motocross, którego ślad pojawił się, gdy byłem na szlaku. Nie zmącił jednak ciszy, którą mogłem się delektować podczas spaceru.
Wróciłem do Bukowca, omijając Beniową. Na parkingu pojawiło się kilka nowych aut, kilka innych ciut dalej; tak jakby bali się dojechać do końca. Na drogę powrotną wybrałem drogę leśną. Nawierzchnia nie pozwalała na rozpędzanie się na prostych, a na zjazdach szczęki hamulców były zaciśnięte non-stop. W dodatku ta wycinka drzew. Znów zakaz na środku szlaku. Leśnicy są tacy samolubni. Dbają tylko o własny interes.
Wróciłem do Tarnawy Niżnej. Nie musiałem, bo nie była mi po drodze i nie zostawiłem tam bagażu, ale po śniadaniu nieroztropnie poinformowałem kucharkę, że wrócę na pierogi łemkowskie. Nie chciałem mieć goprowców na głowie, więc znów pojawiłem się w barze przy hoteliku i zjadłem z apetytem cały talerz.
Gdy tak siedziałem, najpierw jedząc, a potem robiąc te zapiski, za oknem zaczął padać deszcz. Wyruszyłem wraz z jego końcem. Miałem długą drogę w dół i byłem pod wrażeniem tego, że wczoraj pokonałem taki podjazd. Cóż, wieczór zbliżał się szybko, więc daleko zajechać nie mogłem. Na szczęście dalsza droga do Ustrzyk Górnych była tylko lekko pod górę i zaraz tam dojechałem. Potem zachciało mi się jeszcze zobaczyć Wołosate, bo wyszło słońce i miałem wciąż sporo czasu przed jego zachodem, i powróciłem do Ustrzyk, aby odwiedzić sklep i kemping. Sklep był już zamknięty, ale na szczęście na kempingu znalazł się czynny bar. Pole namiotowe było straszne – śledzie wchodziły tylko do połowy (głębiej była lita skała), ale przynajmniej było równo. Mogli jednak zebrać siano po skoszeniu trawy.
Było jeszcze trochę czasu do zmierzchu, a już robiło się chłodno. W barze zamówiłem placek po bieszczadzku. Po pół godzinie czekania w tym zimnie zobaczyłem panią z pustymi rękoma. Poinformowała mnie, że wynikły komplikacje i zaproponowała pierogi z jagodami. Co tu robić? Zmierzch za pasem, a ja głodny. W dodatku to same węglowodany. Trudno, przydadzą się nazajutrz.
Jestem cały jeden dzień do tyłu z planami. Powoli zaczynam obliczać sobie, jak okroić moją podróż po Słowacji. Chciałbym spędzić ze 2 dni z rodziną, ale żeby to zrobić, musiałbym albo skrócić wizytę na Słowacji do jednego dnia, albo wsiąść do pociągu, który będzie jechał nie wiadomo ile godzin. Nie lubię takich dylematów.
Kategoria Polska / podkarpackie, kraje / Polska, z sakwami, terenowe, pod namiotem, góry i dużo podjazdów, wyprawy / Bieszczady 2015, rowery / Trek

Dzień 2. Czy to już Ukraina?

109.7906:45
Chmury spowijały całe niebo. Nie zdążyłem się spakować, a już zaczynało dżdżyć. Najpierw myślałem, że to opadająca mgła, ale opad się nasilał. Trzeba było niezwłocznie ruszać. Przede mną dystans do odrobienia z wczorajszego planu, a schować się mogłem chyba wszędzie.
Na początek musiałem zjeść śniadanie. Niełatwo było znaleźć sklep, bo zachciało mi się jechać z drugiej strony Sanu. Po kilku kilometrach wypatrzyłem budynek, który okazał się być sklepem. Przydałby się szyld albo chociaż znak przy drodze. Przemiła sklepowa zasugerowała zrobienie kanapek, które wsunąłem z apetytem.
Mżawka, która raz po raz zamieniała się miejscem z drobnym deszczem, hulała na całego, aż dotarłem do stacji benzynowej w Lesku. Wypiłem kawę i gdy wyszedłem, już nie padało. Niebo jednak nadal było bez słońca. Mogłem odtąd zdejmować i zakładać bluzę odpowiednio na podjazdach i zjazdach, a tych było mnóstwo.
Zatrzymałem się w Solinie na obiedzie. Pstrąg i regionalny napój o smaku jabłkowym. Zastanawiam się, czy uda mi się zjeść jakieś regionalne danie.
Zjechałem do zapory w Solinie. Ludzi tam strasznie dużo, a zaraz na końcu tamy – bazar rupieci – od kapci po plastikowe pierścionki. Ja się skusiłem na ser owczy. Zapomniałem tylko zapytać, czy to aby na pewno mleko od owcy (niecertyfikowane oscypki mogą być robione z mleka krowiego).
Bateria w mojej ładowarce solarnej to jakaś podróbka, bo nie sądzę, żeby 5 godzin słońca wczoraj nie mogło jej naładować do pełna. Nie udało mi się uzyskać nawet połowy naładowanej baterii w telefonie. Na szczęście rano znalazłem kontakt elektryczny i podczas pakowania się podniosłem trochę procent naładowania w urządzeniu. Przy dzisiejszej pogodzie nie udało mi się nawet na chwilę wyciągnąć panelu, aby dać mu jeszcze jedną szansę.
Żeby drogę sprawić jak najkrótszą, plan pokierował mnie na szlak rowerowy wzdłuż rezerwatu Krywe. Dużo pagórków i kamienno-szutrowa nawierzchnia drogi spowalniały mnie na tyle, by stwierdzić, że mogłem jechać na około. W dodatku te bezmyślne wycinki drzew. Czemu leśnicy nie mogą informować o nich przed wjazdem na szlak?
Dalej było już tylko nabijanie kilometrów na liczniku, bo wiedziałem, że dzisiejszy plan nie wypali. Chciałem po prostu dostać się jak najdalej na południe. W sklepiku w Mucznem dowiedziałem się, że w następnej miejscowości znajdę nocleg, więc tam też pojechałem. Zaczęło padać, gdy dotarłem do Tarnawy Niżnej, a tym samym do Bieszczadzkiego Parku Narodowego (przynajmniej tak mnie poinformowały znaki). Zatrzymałem się w hoteliku rodem z PRL-u, a moja sieć komórkowa powitała mnie na Ukrainie.
Kategoria Polska / podkarpackie, kraje / Polska, setki i więcej, pod namiotem, góry i dużo podjazdów, z sakwami, wyprawy / Bieszczady 2015, rowery / Trek

Dzień 1. W Bieszczady ruszyć czas

93.1705:03
Przygody nigdy się nie kończą. Urlop, ja z rowerem i pociągi to nie najlepsze połączenie. Kłopoty zresztą zaczęły się dużo wcześniej, ale może po kolei.
Bieszczady chodziły za mną już od kilku lat. Tradycyjnie chciałem spędzić urodziny na rowerze. Co roku wjeżdżałem na coraz to wyższe szczyty, ale dwutysięcznika próżno tutaj szukać, więc moją jedyną uciechą pozostawały góry. Za to jakie góry! Oglądałem je na dziesiątkach filmów i zdjęć, a teraz zmierzałem w ich kierunku. Na pewno nikogo nie zaskoczy to, że mam w planach także wizytę na Słowacji. To już czwarta podróż przez ten kraj, jednak będzie zdecydowanie krócej niż rok temu.
W czasie ostatniej wycieczki zacząłem czuć bicie na tylnej obręczy, a właściwie sądziłem, że hamulec się rozregulował. Okazało się potem, że winna była pęknięta szprycha. Wymiana wydawała się prosta. Odpowiedni serwis znalazłem za drugim razem (w pierwszym kazaliby mi czekać tydzień). Następnego dnia odebrałem jednak telefon ze złymi wieściami. Obręcz nie była w najlepszym stanie – mechanik znalazł kilka pęknięć wynikających z intensywnego użytkowania. Kapslowane otwory nie dały rady. A chciałem wymienić obręcz dopiero po zniknięciu rowków na powierzchni bocznej. W dodatku dwie zębatki kasety są bardzo zużyte. Przecież dopiero 7 tys. km przejechałem, więc jak to? Wypatrzyłem oznaczenia: na zębatce HG41, a na łańcuchu HG71 – czy to jest twardość stopu? Co dalej robić? Przecież w tym tempie zużywania się napędu nie dojadę do końca roku. Wybrałem obręcz Swift Arriv, którą mi polecili w serwisie, do tego mocne szprychy – krótsze niż zwykłe z racji stożkowej obręczy, pozostawiłem piastę i kasetę, i to musiało wystarczyć. Aha, jeszcze potrzebna była nowa dętka z dłuższym wentylem. Czy taki zestaw nie będzie problematyczny na kilkudniowej trasie?
Nie byłem pewien wyjazdu do ostatniej chwili. Wahałem się każdego dnia, obserwując nerwowo prognozy pogody. Ostatecznie zaryzykowałem. Co więcej, nie porzuciłem pomysłu zabrania namiotu. Bilety na pociągi kupiłem po promocji przez internet. Oczywiście nie udało się kupić biletu na rower, ale to nic. Pan w informacji kolejowej zapewnił mnie, że będę mógł dokupić bilet w kasie. Jaka szkoda, że InterCity jest zacofanym przewoźnikiem i ograniczył liczbę miejsc na rowery do zaledwie kilku sztuk. Gdy w końcu udało mi się dojść do porozumienia z panią w okienku kasowym, która nie potrafiła zrozumieć, jak mogłem kupić bilet przez internet, kupiłem bilet na duży bagaż, co wyszło taniej niż przewóz roweru.
Kolejny problem to znalezienie kartonu. Po wizycie w kilku sklepach rowerowych udało się – miałem szansę na przetransportowanie roweru. Najpierw do Warszawy. Chciałem zobaczyć wystawę pt. „Arcydzieła sztuki japońskiej w kolekcjach polskich” w Muzeum Narodowym. Pobudka o 3 rano, aby zdążyć ze wszystkim. Rower rozłożyłem na peronie prawie bez problemów. Pedały zajęły mi najwięcej czasu. Pudło okleiłem taśmą i w samą porę skończyłem, bo nadjechał pociąg. Wewnątrz wagonu nawet znalazła się wnęka idealna dla mojego pakunku.
Z Warszawy do Krakowa pojechałem tym nowym Pendolino. Bez rewelacji, choć miałem objawy choroby lokomocyjnej – po raz pierwszy w pociągu. Niestety zabrakło miejsca na duży bagaż i musiałem się nagłowić, aby bezpiecznie ustawić mój ładunek, bo obsługa pociągu marudziła. Obwiązałem go linkami i jakoś wytrzymał.
Złożenie roweru w Krakowie, choć pracochłonne, to bezproblemowe. Nie dostrzegłem uszkodzeń. Dopiero pozbycie się kartonu zabrało mi niepotrzebnie czas, a nie chciałem go bezczelnie porzucać na peronie. Pomogli mi pracownicy Służby Ochrony Kolei. Ponieważ była noc, nie pozostało mi nic innego, jak odnaleźć hostel, w którym zatrzymałem się w zeszłym roku. Było ciężko go odnaleźć bez planu miasta.
Dzisiaj zaś pozostało dotrzeć do Rzeszowa i wsiąść na rower, kierując się na południe. Remonty na linii kolejowej bardzo psuły komfort i szybkość jazdy. W większości połączenia odbywają się za pomocą busów, ale znalazł się jeden pociąg, co mnie dowiózł bez przesiadek w południe. Zza okna w pociągu martwiły mnie granatowe chmury, ale na dworcu przywitało mnie ostre słońce (i rowerzysta w cywilu, który zaczepił mnie, pytając o plany).
Rzeszów nie jest wygodnym miastem. Buspasy, beznadziejne skrzyżowania czteropasmowe (kilka razy wjechałem na pas do skrętu tylko w prawo, bo trzeba wiedzieć, że aby za zakrętem jechać prosto, należy ustawić się na środkowym pasie), drogi dla rowerów z wysokimi krawężnikami co 10 metrów. Przynajmniej asfalt wygodniejszy niż na zachodzie miasta.
Jechało się nie najłatwiej. Podjazdy były ciężkie, ale przynajmniej zjazdy szybkie (nawet 70 km/h). Widoki od czasu do czasu też się trafiały, choć aparat kiepsko sobie radził z ich chwytaniem.
Miałem ze sobą ładowarkę solarną Sunen SC17B, więc mogłem wykorzystać prażące słońce. Prąd był dla mnie pewnym ograniczeniem podczas wypraw rowerowych, dlatego miałem nadzieję, że się to jakoś zmieni. Diody wskazywały pełną moc działania. Miałem tylko nadzieję, że wbudowany akumulator 1200 mAh nie okaże się podróbką.
Podróż pociągiem mnie wykończyła. A może to ciężar roweru z sakwami tak spowalniał moją podróż? Dzisiejszy dystans mnie nie satysfakcjonował, ale mimo to zacząłem się rozglądać za polem namiotowym. Przed wyjazdem wypatrzyłem jedno takie w Sanoku. Przy akompaniamencie muzyki disco-polo poszedłem spać moim w świeżo zaimpregnowanym namiocie. Miałem ogromną nadzieję, że pogoda nazajutrz będzie wyglądać inaczej niż w prognozie.
Kategoria Polska / podkarpackie, kraje / Polska, góry i dużo podjazdów, pod namiotem, z sakwami, dojazd pociągiem, wyprawy / Bieszczady 2015, rowery / Trek

Czerwiec 2015

380.61
Dojazdy do pracy.
Kategoria kraje / Polska, rowery / Trek

Lednica, Czechy, Rzym, Wenecja i Biskupin

161.8207:22
Przemokłem w piątek podczas powrotu z pracy, dlatego wczoraj nie wybrałem się nigdzie. Prognoza pogody jest niezmienna od czterech dni, więc dzisiaj także ryzykowałem zimnym prysznicem z nieba. Cóż, z cukru nie jestem, a za tydzień zaczyna się mój urlop, więc chciałem zaliczyć jakąś gminę w okolicy.
Na niebie całkowite zachmurzenie, ale nie było chłodno. Lekka bluza wystarczyła. Nie miałem ochoty na starą krajówkę do Pobiedzisk, ale gdy lunęło, a ja byłem na przedmieściach Poznania, zmieniłem plan, wykluczając wszelki teren. Wolałem stabilny asfalt. Sporo na nim kałuż, ale zdecydowanie czyściej.
Lednica nie zaimponowała mi. Brama Ryba jest mniejsza niż sądziłem. Za to widoki chmur zmieniających się raz za razem bardzo mnie przyciągały. Takie pocieszenie w ten deszczowy dzień.
Przejechałem przez Czechy, a potem przez Rzym, który chciałem już od roku odwiedzić. Zobaczyłem tam nawet znak kierujący do dębu „Chrobry”, ale nie miałem pojęcia, gdzie go szukać i za ile kilometrów się ujawni. Zignorowałem pomnik przyrody i pojechałem dalej. Kolejny na drodze był Biskupin.
W Gąsawie przed Biskupinem spotkałem kolejkę wąskotorową Żnińskiej Kolei Powiatowej. Odjeżdżała w ciągu pięciu minut, ale czas jazdy zdecydowanie odradził mi tej przyjemności. W dodatku lokomotywą była spalinowa LYd2. W taborze mają ciekawszy okaz – parowóz Px38 z 1938 roku, ale chyba rzadko wyjeżdża w trasę.
W biskupińskim muzeum nie znalazłem parkingu dla rowerów. Szkoda, bo miałem nadzieję zobaczyć kawałek historii, o której kiedyś się uczyłem w szkole. Zaraz dalej wjechałem do Wenecji, a tam Muzeum Kolei Wąskotorowej. Ach, ależ ja mam czasu na zwiedzanie.
Deszcz prześladował mnie coraz częściej. Na szczęście ten bardziej ulewny wlókł się tak wolno, że z daleka było wiadomo, że za chwilę lunie. Czasem chowałem się pod wiatami przystanków, a czasem pod drzewami. Te iglaste chroniły najgorzej. Słońce pokazało się zaledwie kilka razy. Najczęściej zapowiadało deszcz.
W Żninie zacząłem się zastanawiać, czy nie zmienić planu i zamiast na Bydgoszcz, żeby pojechać na Inowrocław. Zdecydowałem się kontynuować podróż zgodnie z planem. Co prawda nie zdążyłbym na tańszy pociąg, ale w Bydgoszczy byłem zaledwie raz, a ponieważ dzisiaj jest przesilenie letnie, to mogłem wrócić później. Zawsze to więcej zdjęć.
Było strasznie dużo aut na drodze z Łabiszyna do Brzozy. Gdzie te wszystkie osobówki pędziły w tak niepogodne niedzielne popołudnie? Jeszcze nadciągnęła taka czarna chmura, że co chwila z niej kropiło lub padało. Już wiedziałem, że nie zdążę na kolejny pociąg i będę musiał czekać 2 godziny na TLK. Na szczęście bezpośredni do Poznania.
Niektórzy pomylili drogę ekspresową z prowadzącą wzdłuż niej drogą lokalną. Gdzie była drogówka? Wedle obecnego prawa ci mordercy nie powinni już mieć prawa jazdy. Nawet jeśli tylko na okres wakacji.
Złapał mnie deszcz, ale taki, że nie odpuszczał długo. Schroniłem się pod wiaduktem. Przejeżdżający rowerzysta rzucił: „Nie ma co czekać”. Rzeczywiście, nie przestawało ciapać. Włożyłem cieplejszą bluzę, bo robiło się chłodno, potem jeszcze kurtkę, bo jednak szkoda mi było przemoczyć bluzę i ruszyłem. Po chwili jazdy przestało padać, zrobiło mi się gorąco i zostałem w samej kurtce.
W Bydgoszczy miałem problem z odnalezieniem dworca głównego, bo nie został oznaczony na mojej mapie. Gdy już do niego trafiłem, okazało się, że jest w remoncie. Po odstaniu w kolejce do okienka po bilet pozostało mi niewiele czasu do odjazdu. Kupiłem coś do jedzenia i zacząłem długą wędrówkę po dworcowym labiryncie. Musieli się nieźle nagłowić w jaki sposób utrudnić życie podróżnym, bo droga na piąty peron jest długa i kręta. Już we Wrocławiu kilka lat temu było łatwiej.
Niestety do domu miałem dojechać późno, ale co tam. Wyprawa się udała. Żałuję tylko, że nie pojeździłem dłużej po Bydgoszczy. Pewnie jeszcze tam wrócę.

Kategoria Polska / kujawsko-pomorskie, kraje / Polska, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Leniwa niedziela

55.8502:43
Nie miałem pomysłu na wycieczkę, więc gdy rano wstałem i zjadłem, zacząłem intensywnie myśleć dokąd się wybrać. Tyle myślałem, że wyrysowałem kilka tras po niezaliczonych gminach i nastało popołudnie. Niełatwe jest to zadanie, aby wybrać odpowiednie drogi, nie robiąc dużego dystansu i jednocześnie przejeżdżając przez jak największą liczbę gmin. Nie chciało mi się potem wychodzić na rower, ale wiedziałem, że będę czuł żal. Wyskoczyłem więc na krótką przejażdżkę przez poligon.
Gdy już wyszedłem na rower, to i ochoty więcej się nazbierało. Za poligonem pojechałem do Murowanej Gośliny, a stamtąd do Puszczy Zielonki. Chciałem jedynie ominąć maksymalnie dużo terenu, bo za każdym razem piasek powoduje zgrzytanie napędu. No i bałem się jusznicy deszczowej, ale dzisiaj chyba żadna mnie nie ugryzła. Polna droga w Klinach to nadal tarka. Ja nie wiem, jak ludzie mogą tam żyć. W Poznaniu zajechałem jeszcze do sklepu i wróciłem do domu. Kompletnie nie miałem ochoty jechać do zachodniego klina zieleni, chociaż myślałem też i o nim. Uznałem, że będę miał mniej problemów, omijając wszelkie miejsca wypoczynku poznaniaków. Dzisiaj strasznie dużo było ludzi. Gdybym tylko miał plan, ruszyłbym daleko.
Kategoria kraje / Polska, Puszcza Zielonka, terenowe, Polska / wielkopolskie, rowery / Trek

Sompolno

167.5507:28
Chciałem po raz kolejny wybrać się nad morze – tak mnie to wszystko wciągnęło. Pogoda jednak pokrzyżowała moje plany. Wczoraj padało po południu, a i dzisiaj też ma być podobnie, ale wieczorem. Jako że wiatr miał być nieznaczny, a do tego zmienny, to mogłem pojechać dokądkolwiek. Wybrałem wschód, bo tam było najbliżej do niezaliczonych gmin. Najpierw myślałem o Ślesinie, ale było mi mało i wyznaczyłem trasę, dodając Sompolno.
Jeszcze rano była mgła, ale po godz. 9 pozostała już tylko wysoka wilgotność powietrza. Nie mając dużego wyboru, pojechałem drogą krajową do Słupcy. Ruch był niewielki, ale niestety napływał falami. Najgorsze były „elki” – przynajmniej 3 wyprzedziły mnie „na gazetę”. Straszne nieuki wsiadają do aut. Oby nigdy nie zdali egzaminu.
Na drodze wojewódzkiej za Słupcą o dziwo był duży ruch, ale nie trwało to długo, bo zaraz skręciłem na drogi lokalne, w tym drogi terenowe. Na szczęście odcinek piaszczysty był tylko jeden, reszta szutrowa lub ładne polne drogi. Dopiero po artykule z „Rowertouru” o oponach dla sakwiarzy zdałem sobie sprawę, że bieżnik moich opon jest nieodpowiedni do jazdy w terenie. Mimo wszystko spodobały mi się opony niemieckiego producenta i następnymi będzie na pewno model Continental Travel Contact.
Temperatura rosła i przez dużą wilgotność powietrza jechało się nieprzyjemnie. W Ślesinie pożarłem kolejnego loda. Mimo że zawiera on tyle tłuszczów trans i cukrów prostych, a w takiej temperaturze może być dodatkowo niekorzystny dla gardła (łatwo o skurcz naczyń krwionośnych przez różnicę temperatur, co prowadzi do bólu), to robi się po nim tak przyjemnie. Panowie, z którymi gawędziłem pod budką z lodami doradzili, że zaraz będzie plaża i mogę w drodze do Sompolna wskoczyć do wody, i się orzeźwić. Kuszący pomysł, ale obawiałem się, że nie wyrobię się na pociąg.
Tak w ogóle rozwiązałem jeden problem. Stukanie w rowerze nasiliło się tak bardzo, że poirytowany zacząłem kilka dni temu wyginać rower na prawo i lewo. Doszedłem do tego, że to właśnie pedały są winne stukaniu. Potraktowałem je odtłuszczaczem i oliwą. Pomogło połowicznie, więc wracając z pracy, wstąpiłem do serwisu rowerowego, kupiłem nowe pedały – na łożyskach maszynowych – i wiecie co? Jedzie się o niebo lepiej. Nie muszę się denerwować ani wstydzić. Ach, jak przyjemnie się teraz jeździ. No, może prawie, bo głuche stukanie od czasu do czasu, które zaczęło się 3 lata temu wciąż występuje. Mam nadzieję, że winny jest przedni amortyzator (tylko jego nadal nie wymieniłem), bo jeśli to nie on, to ja chyba się pozbędę tego roweru.
Całą drogę przeszkadzały maleńkie robaczki. Błonkówki mniejsze od meszki. Irytujące jest, gdy nie można tego porządnie strząsnąć. Była też jusznica deszczowa, ale tego dziadostwa nie trzeba przedstawiać. Nie byłem więc sam w trasie.
Było tak nieznośnie gorąco, że nie chciało mi się nawet robić zdjęć. Dopiero tuż przed godz. 19, gdy prawie dotarłem do Konina, od zachodu napłynęły chmury, przesłaniając delikatnie słońce i orzeźwiając świeżym, chłodniejszym powietrzem. Trochę mnie to martwiło, bo chciałem dotrzeć do domu suchy. Cóż, chmury to jeszcze nic groźnego. Był wciąż czas. Na dworcu pozostało pół godziny do pociągu, więc wziąłem jedzenie na wynos od Chińczyka. Dawno jadłem dania z tej kuchni. Do tego ta niska cena. Całkiem jak w barze mlecznym. Ciekawe jakie rzeczy dodają do jedzenia.
W pociągu była klimatyzacja. Aż nie chciało mi się wracać do baru po sztućce, ale palcami jeść nie zwykłem. Miałem na podróż książkę, którą wrzuciłem przed wyjazdem do sakwy (jedna sakwa wystarczyła, aby pomieścić wszystko i odciążyć plecy). W Poznaniu co jakiś czas spadały krople deszczu, ale padać zaczęło dopiero, gdy znalazłem się u siebie. Co więcej mogę napisać? Nie była to ciekawa podróż. Może innym razem przydarzą mi się jakieś przygody.
Kategoria kraje / Polska, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Znad morza

13.5800:39
Szkoda, że jutro mam do pracy, bo zostałbym dłużej. Wstałem leniwie i późno, choć po raz kolejny nie przespałem całej nocy. Mięśnie po tak długim dystansie nie zregenerowały się. Nie było szans na długą wycieczkę. Najpierw chciałem się przespacerować po plaży zanim pomyślałem dokąd dalej.
Niezaprzeczalną zaletą sandałów jest to, że niestraszny im piach. A i zdejmuje się je migiem. Przyznam się, że po raz pierwszy w życiu poczułem jak to jest, gdy fale docierają do bosych stóp. Niebawem znów wrócę nad morze. Może z innymi planami.
Poczta była zamknięta, więc nikogo nie ucieszy kartka ode mnie. Pozostało mi tylko znaleźć restaurację, żeby zjeść rybkę, najchętniej z pieca. Niestety tak wcześnie nikt nie jada ryb i piece były zimne, więc obszedłem się smakiem. Zamówiłem jajecznicę i przyszła z tyloma dodatkami, że się objadłem. Do tego przemarzłem, bo wiatr dmuchał od morza.
Nie do końca wiedziałem, którędy dostać się do domu – przez Białogard czy przez Koszalin. Pojechałem do drugiego miasta. Przy okazji kupiłem książkę na długą drogę do domu. Warunek był jeden – nie mogłem zasnąć w pociągu.
Wróciłem do Koszalina. To miasto wydaje mi się dziwnie znajome. Nie z tego powodu, że byłem w nim wczoraj. Ma znany mi układ urbanistyczny. Tylko nie pamiętam, w którym mieście już taki widziałem. Dostać się do dworca nie było łatwo, a tam technologii nigdy chyba nie widziano. Brak jakiejkolwiek graficznej prezentacji najbliższych przyjazdów i odjazdów. No i te pociągi. Chciałem pojechać bezpośrednio do Poznania po godz. 13. Udało mi się nawet dotrzeć na dworzec z półgodzinnym wyprzedzeniem. I co? Brak miejsc. Byłem przekonany, że pojadę Regio, a okazało się, że to TLK. Regio dopiero po godz. 17. Co tu robić? Pani mi pomogła. Niestety były to 2 pociągi dwóch różnych spółek, więc musiałem kupić 4 bilety. Zaoszczędziłem na noclegach, ale te powroty – zawsze męczące. Dobrze, że miałem książkę.
W jednym pociągu ciasnota, drugi spóźnił się godzinę. Ktoś doradził, że mogłem jechać taniej, ale było po sprawie. Przez Poznań przeszła burza przed moim przyjazdem. Może jednak dobrze, że nie dotarłem do domu zbyt wcześnie.
Kategoria Polska / zachodniopomorskie, kraje / Polska, pod namiotem, z sakwami, dojazd pociągiem, mikrowyprawa, rowery / Trek

Morze przed zachodem

219.8510:07
Ja się chyba nigdy porządnie nie wyśpię. Całą noc bardziej leżałem, czuwając niż śpiąc. Tak bez powodu, bo prostaki z głośnymi blachosmrodami zniknęli dosyć wcześnie. Dodatkowo 14 °C w namiocie nie pomagało, bo wziąłem śpiwór z komfortem 22 °C. Oczywiście ta noc negatywnie wpłynęła na moje mięśnie, więc mój plan dotarcia nad morze właśnie dzisiaj mógł się nie udać.
Ruszyłem po godzinie 7. Na spotkanej stacji benzynowej doładowałem się kawą i zacząłem mozolnie rozgrzewać swoją „maszynerię”. Nie poszło tak źle i już po kilku kilometrach posuwałem się bardzo szybko. Niestety nie tylko ja zmierzałem nad morze, bo wyprzedzało mnie bardzo dużo aut, zwłaszcza takich z kuframi na dachu. Wciąż liczyłem, że coś się zmieni.
Za Trzcianką ruch prawie znikł. W Wałczu pojawił się problem logistyczny, aby dostać się do Złocieńca. Nie było bezpośredniej drogi. Google zaproponował mi teren, ale po wczoraj miałem ich zdecydowanie dość (terenu i Google'a). Wypadło na drogę krajową. Najpierw się ucieszyłem, bo wjechałem na asfaltową drogę dla rowerów, ale potem zdenerwowałem, gdy po chwili zakończyła się idiotycznymi barierkami. Pozostało mi jechać po krajówce – bez pobocza.
Po kilku kilometrach skręciłem na znalezioną na mapie drogę. Była zaznaczona jako asfaltowa, ale w rzeczywistości to polna droga. Za to nie lubię map społecznościowych, bo zbyt często zdarza się, że drogi są rysowane przez nieuków. Na szczęście nie było piachu. Potem pojawił się asfalt, nawet jakiś podjazd się znalazł, a za kościółkiem z muru pruskiego znów teren. Tym razem miałem olbrzymie szczęście trafić na piachy. Ach, jaka to przyjemność się po nich wolno toczyć. Koniec końców dotarłem niespodziewanie na asfalt. Potem skończył się cień rzucany przez drzewa i zaczęło smażenie w słońcu. Obawiałem się jazdy w tej temperaturze, bo termometr wskazywał 35 °C w moim cieniu, a nawet 41 °C jako maksimum. Najgorzej było na podjazdach. Na prostych mogłem wytworzyć kojące opory powietrza, ale i tak nie było przyjemnie.
W Złocieńcu wjechałem na asfaltową drogę dla rowerów. Była ona szczególna, bo mając 22 km, prowadziła do Połczyna-Zdroju. Została utworzona na starym nasypie kolejowym. Ma odcinki lepsze, ma i gorsze, ale to dobra droga. Godna polecenia, przynajmniej póki wciąż istnieje. Przyroda kiedyś ją zabierze.
Niestety wszystko co dobre szybko się kończy. Wiatr z południa zaczynał się zmieniać na północny. Dodatkowo naszły takie chmury, że zostało niecałe 30 °C. Na szczęście nie padało.
Od Połczyna-Zdroju miałem już tylko 60 km do Koszalina. Jak na złość opadłem z sił, i to w takim momencie. Nie było łatwo pokonać wspomniany dystans. Drogi też nie zawsze pozwalały na jazdę prosto. Dopiero na kilkanaście kilometrów przed Koszalinem wjechałem na drogę dla rowerów. Czasem asfaltowa, czasem brukowa, a nawet cementowa, ale dało się jechać bardziej komfortowo niż w wielu polskich miastach. Widziałem po ulicach Koszalina, że padało kilka godzin wcześniej. Miałem szczęście, że niespiesznie dotarłem do celu. Wiatr znad morza robił się coraz chłodniejszy, a przede mną pozostały jeszcze dojazd do Mielna, kolacja i poszukiwanie kempingu. Znów wszystko na ostatnią chwilę. I jak tu zwiedzić Koszalin?
Na przejściu dla pieszych w centrum Koszalina grają melodię, którą pamiętam z rodzinnego miasta – Chełma. Aż dziwnie tak usłyszeć melodię, której się nie słyszało już chyba kilkanaście lat. Nie przypominam sobie, żeby ją gdzieś jeszcze odtwarzali.
Wypatrzyłem na planie miasta drogę do Mielna. Nie miałem tej wsi w planach, więc nie wszystko szło po mojej myśli. Najpierw dojechałem do miejsca, w którym powinna zaczynać się droga dla rowerów. Zastałem jedynie ogrodzone roboty drogowe i zakaz wstępu. Nie ma się co poddawać; ruszyłem pod wiadukt, żeby znaleźć inny sposób na bezpieczne wydostanie się z miasta. Gdy się to udało, całą drogę do Mielna pokonałem po drogach dla rowerów. Nie polecam, bo pewien odcinek jest tak strasznie stary, że drogowcy o nim zapomnieli. W końcu zorientowałem się dlaczego zrobiło się tak chłodno. Była lekka mgła, a poznałem to po mlecznym słońcu.
Dojechałem do Mielna po godz. 20, zobaczyłem morze, podzieliłem się szczęściem, poczułem piasek na stopach. Wspomniałem, że z Poznania przyjechałem w sandałach? Nie polecam na tak długich odcinkach. Spełniłem też jeden z celów wyprawy – zjadłem grillowaną rybę. Nie udało mi się wykąpać w morzu, ale w tym roku jest jeszcze wiele miast do odwiedzenia po raz kolejny (rok temu przejechałem trasę ze Świnoujścia na Hel).
Gdzie szukać noclegu? Odwiedziłem jakieś osiedle, bo wydawało mi się, że jest tam pole namiotowe, które wypatrzyłem rok temu. Nie było, ale zaintrygowało mnie czerwone niebo. Gdy dotarłem nad brzeg morza, słońce właśnie się schowało. Co za pech. Na szczęście nie chodził on za mną, bo w końcu trafiłem na czynny kemping z możliwością rozbicia namiotu. Miał nawet ciepłą wodę. Nie wiem, co będę robić jutro. Za wcześnie przyjechałem.
Kategoria Polska / zachodniopomorskie, kraje / Polska, pod namiotem, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, z sakwami, mikrowyprawa, po dawnej linii kolejowej, rowery / Trek

Nad morze

62.3302:57
Bynajmniej nie dzisiaj, ale mam na to aż 3 dni. No, prawie 3, bo dzisiaj byłem w pracy. Za główny cel obrałem Koszalin, jednak później wpadłem na ciekawszy pomysł, aby dotrzeć nad samo morze. To w sumie niedaleko. Trochę mnie przeraża myśl o powrocie w niedzielę, gdy przypominam sobie wczorajszy pociąg do Świnoujścia. Może wrócę wcześniej?
260 km to niewiele. Po pracy spakowałem się, załadowałem sakwy na zamontowany wczoraj bagażnik i ruszyłem tuż przed godz. 18 do Lubasza. Znalazłem tam kemping – postanowiłem przenocować pod namiotem. Pierwszy raz od dwóch lat.
Do Obornik jechało się świetnie. Średnia prędkość rwała się do góry. Dopiero kretyńskie zakazy i beznadziejne chodniki zaczęły mnie spowalniać. W dodatku za miastem wpadłem na kilka kilometrów dróg rodem z pustynnego piekła. Nie w takiej Puszczy Noteckiej się zakochałem. Tragedia większa niż wczoraj w Puszczy Drawskiej. Czas leciał, a ja chciałem zastać kogoś w recepcji na kempingu. Sił miałem niewiele, gdy w końcu wydostałem się na asfalt. Do Lubasza dojechałem z zachodem słońca. Zrobiłem zakupy na kolację i śniadanie, i dojechałem na kemping. Niestety już od dawna nikogo z obsługi nie było. Zatelefonowałem pod numer z ogłoszenia i pani pozwoliła mi się zatrzymać. Trzeba wcześnie rano wyruszyć, bo wiatr ma dmuchać z południa, ale tylko w sobotę. Martwiąca jest prognoza deszczu wieczorem w okolicach Koszalina. Oby ICM się mylił.
Kategoria kraje / Polska, terenowe, Polska / wielkopolskie, z sakwami, pod namiotem, mikrowyprawa, Puszcza Notecka, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery