Trwa ładowanie…
Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

wyprawy / Green Velo I 2020

Dystans całkowity:1591.82 km (w terenie 291.77 km; 18.33%)
Czas w ruchu:97:31
Średnia prędkość:16.32 km/h
Maksymalna prędkość:48.69 km/h
Suma podjazdów:6989 m
Liczba aktywności:14
Średnio na aktywność:113.70 km i 6h 57m
Więcej statystyk

Półmetek Green Velo

64.0603:58
Moja podróż szlakiem Green Velo dobiega końca. Prawdziwy półmetek trasy jest w Mokranach Starych, na północ od Terespola, ale ponieważ urodziłem się w Chełmie, toteż był to mój cel na bieżący urlop i nie odbiegał zanadto od realnej połowy szlaku.
Ostatnia noc w namiocie była najmniej przyjemna. Przyszło okropne ochłodzenie i momentami telepałem się z zimna. Dopiero nad ranem mogłem się wyspać, gdy temperatura się podniosła, ale ostatecznie obudziło mnie słońce, które tę temperaturę podniosło aż zanadto.
Ruszyłem leniwie, kupując w pobliskim sklepie cebularz (specjał z Lubelszczyzny) i parę czereśni, bo niczego lepszego do jedzenia nie mieli. Drogi były czasem lepsze, czasem gorsze, ale zawsze asfaltowe (ewentualnie kostka na drogach dla rowerów).
Przejechałem przez Sobibór i nie poznałem tego miejsca. Postawili jakiegoś klocka, zabrali wszystkie znaki i weź się domyśl, że to miejsce pamięci. Kiedyś nawet był tam pomnik, tablice informacyjne, a teraz? Bez sensu.
Wyjechałem z lasów i z nieba zaczął się lać upał. Czasem pojawiały się silniejsze podmuchy wiatru, które dawały odrobinę ochłody, jednocześnie spowalniając mnie, więc jechałem mozolnie. Tuż przed Chełmem nadeszły ciemne chmury. Mój wczorajszy pomysł, aby przejechać dodatkowe kilometry był związany z zapowiadanym na popołudnie deszczem. Jakoś nie paliłem się do tego, żeby zmoknąć.
Koniec. Zjechałem ze szlaku, aby dostać się do domu. Na ostatnich kilometrach chwilę pokropiło, ale tyle, co nic. Prognoza się nie sprawdziła. Dotarłem do domu i mogłem odpocząć po dwóch tygodniach jazdy. Przejechałem niemal 1600 km, z czego ponad 1200 km od wjazdu na szlak Green Velo. Niektóre miejsca były piękne i ciekawe, niektóre irytujące przez zniszczone drogi albo lejący się z nieba żar. Trasa raczej na wiosnę bądź jesień, ale dla tych z dobrymi rowerami i o mocnych nerwach. Ewentualnie można wybrać sobie kilka ciekawszych miejsc na szlaku i zwiedzać okolice. Ja ledwo wytrwałem połowę, ale potrzebuję się zresetować i pewnie dam szansę południowej części.
Kategoria kraje / Polska, pod namiotem, Polska / lubelskie, z sakwami, wyprawy / Green Velo I 2020, rowery / Trek

Asfaltowa Lubelszczyzna

135.5507:40
Padało pewnie jeszcze kilka godzin. Poszedłem spać w deszczu. Poranek był pochmurny i chłodny. Zjadłem w ośrodkowym barze i ruszyłem dalej, na południe po szlaku Green Velo. Wczoraj nie zwróciłem uwagi, pewnie przez upał, że to szlak boczny o numerze 206. Główny zatem nie biegnie przez województwo mazowieckie, a jednocześnie jest nieprzejezdny przez nieczynną przeprawę promową.
Spotkałem Marcina, rowerzystę, który zaplanował w 3 tygodnie pokonać cały szlak. Grafik miał napięty, ale tempo podobne do mojego, więc przejechaliśmy wspólnie kilkadziesiąt kilometrów, wymieniając doświadczenie. W międzyczasie wyszło słońce. Wiatr nam sprzyjał, bo wiało z północnego-zachodu. Marcin musiał wyrobić dzienną normę, więc rozdzieliliśmy się, gdy szlak skręcił.
W Terespolu zatrzymałem się na obiedzie. W znalezionej restauracji oferowali tylko kuchnię polską, więc moja nadzieja na coś regionalnego przepadła.
Kontynuowałem podróż na południe. Lubelszczyzna zaskoczyła mnie brakiem dróg terenowych na szlaku. Co prawda, kostka czy dziurawy asfalt wciąż pojawiały się, ale przynajmniej nie musiałem się męczyć, jak wczoraj.
Trafiłem na odcinek lasu, który wyglądał jak po wojnie. Setki połamanych lub powyrywanych drzew otaczały drogę. Tam musiała przejść olbrzymia tragedia.
Na niebie pojawiły się ciemne chmury. Zaczęło wiać z boku. Mimo to zmieniłem plan. Miałem szukać miejsca na namiot przez brak czegokolwiek w okolicy, ale zdecydowałem się pojechać kilkadziesiąt kilometrów dalej na kemping. Przede mną było ponad 20 kilometrów asfaltowej drogi dla rowerów (w większości wygodnej). We Włodawie niestety zmieniła się w drogi dla kaskaderów z kostki Bauma. Minąłem też dużo niepotrzebnych zakazów wjazdu rowerem. Bareja byłby dumny.
Zrobiło się chłodniej. Dotarłem na pole namiotowe przed zachodem słońca i poczułem, że zmarzły mi ręce. Do tego komary mnie pogryzły, gdy rozbijałem obóz. Chyba miałem szczęście, bo trafiłem do innego miejsca niż zamierzałem. Przyjrzałem się cennikowi drugiego kempingu i wygląda na to, że zapłaciłbym za nocleg dwukrotnie więcej niż na najdroższym miejscu noclegowym do tej pory. Dziwię się, że znajdują się tacy, co płacą takie ceny.
Kategoria kraje / Polska, pod namiotem, Polska / lubelskie, Polska / mazowieckie, setki i więcej, z sakwami, ze znajomymi, wyprawy / Green Velo I 2020, rowery / Trek

Przepłynąłem Bug

109.6306:31
Rozpoczął się pochmurny poranek. Namiot po raz pierwszy od dawna był suchy. Ruszyłem najpierw na poszukiwanie śniadania. W oko wpadła mi stacja benzynowa. Zamówiłem kawę i hot doga, bo zaskakująco nic więcej nie mieli. Przed stacją poznałem rozgadanego Pawła, który przybył z Warszawy, żeby pokręcić się po lasach białowieskich. Spędziliśmy trochę czasu na rozmowie, potem przejechaliśmy wspólnie kawałek szlaku Green Velo i ruszyliśmy w swoje strony.
Na początku było dosyć chłodno. Wkrótce jednak słońce zaczęło wyglądać zza chmur. Całe szczęście Puszcza Białowieska dawała schronienie. Przynajmniej na chwilę. Za Hajnówką ruszyłem na południe, gdzie dopadł mnie wiatr. Wiało w twarz i mocno, a mimo to czuć było upał. Czasem mąciły go chmury.
Zjechałem na zniszczone szutry. Niektóre biegły przez lasy, to miałem jakieś schronienie od słońca i wiatru. Było zdecydowanie goręcej niż wczoraj.
Za Czeremchą zatrzymał mnie rowerzysta. Wyglądał na wzburzonego. Ostrzegł mnie przed złą drogą. Mogłem go źle zrozumieć, bo na najbliższym Miejscu Obsługi Rowerzystów spojrzałem na lokalną mapę i opracowałem plan. Dotarłem do miejscowości Nurzec, którą to miałem ominąć. Było za późno na jakiekolwiek zmiany, bo okolica miała znikomą sieć dróg. Droga została usłana kocimi łbami. Telepało strasznie, trawiasto-piaszczyste pobocze było wcale nie bardziej przejezdne. W Nurczyku, na rozwidleniu dróg, sytuacja w ogóle się nie poprawiła. Wszystkie drogi były pokryte okropnym kamieniem, więc kontynuowałem katorgę po szlaku. Gdybym tak wybrał dłuższą drogę przy MOR-ze, to może miałbym jakieś szanse na wygodniejszą jazdę, ale nie, uparłem się, żeby sobie skrócić dystans.
Kamienie się skończyły, na chwilę pojawił szuter, ale zaraz potem piach. Tony piachu. A gdyby było mało, to barany w blachosmrodach powodowały istne burze piaskowe. Była jeszcze tarka, więc jak nie orałem kołem piachu, to rzucało mną jak operatorem młota pneumatycznego.
Wydostałem się z koszmaru. Znalazłem bar przydrożny i szybko odpocząłem przy chłodniku oraz pierogach ze zboczkiem podlaskim (nadziewane serem z kiełbasą na boczku). Pojawiła się chmura burzowa, więc olałem resztę szlaku. Miałem jechać wojewódzką, ale znalazłem obiecujący skrót. Nie był zły, asfaltowy. Tylko parę dziur, parę podjazdów, na których atakowały jusznice deszczowe.
Dojechałem do Mielnika. Przez Bug można przedostać się tylko promem. W okolicy są dwa, choć znaki informowały o zamknięciu tego drugiego. Zdążyłem w ostatniej chwili zanim odpłynęli. Znalazłem się w województwie mazowieckim. Szlak niby prowadzi przez 5 województw, a tu wjechałem do szóstego.
Dotarłem do ośrodka wypoczynkowego. Wyszło słońce, czarne chmury gdzieś zaginęły. Rozbiłem się i poszedłem zjeść kolację w ośrodkowym barze. Wtedy lunęło. Dosyć mocno, ale namiot to wytrzymał.
Kategoria kraje / Polska, pod namiotem, Polska / podlaskie, setki i więcej, terenowe, z sakwami, ze znajomymi, Polska / mazowieckie, wyprawy / Green Velo I 2020, rowery / Trek

Puszcza Białowieska

120.2207:26
Zacząłem pakowanie o 7, ale w międzyczasie zaczęło kropić, więc musiałem przyspieszyć, żeby nie spakować przemoczonego namiotu. Kolejnym problemem był wyjazd z kempingu. Bramka, którą dostałem się wczoraj, była zamknięta, bramę tylną ktoś w nocy także zamknął. Stała jeszcze jedna brama, ale zamknięta od wczoraj. Jakimś łutem szczęścia ktoś przez nią wjechał i mogłem się wyślizgnąć. Pewnie była sterowana pilotem, ale w jaki sposób kierowcy kamperów mogą się stamtąd wydostać?
Padać przestało po kilku kilometrach jazdy. Niedzielny poranek na przedmieściach to nie najlepszy moment na poszukiwania śniadania. Wszystko zamknięte, nawet jeśli godziny otwarcia na drzwiach oznajmiały coś innego. Wjechałem na szlak Green Velo i na najbliższym Miejscu Obsługi Rowerzystów ugotowałem owsiankę, którą kupiłem jeszcze w Poznaniu specjalnie na takie dni. Dobrze, że miałem zapas wody.
Już miałem ruszać w dalszą drogę, gdy zatrzymał mnie rozgadany, starszy rowerzysta o dużym doświadczeniu. Zaczęliśmy rozmawiać o Green Velo i o szlakach w Polsce. Czas uciekał, więc przejechaliśmy wspólnie parę kilometrów i w Supraślu ruszyliśmy we własne strony.
Droga wiodła przez lasy. Przejechałem się odcinkiem znanym z poprzedniej podróży po Podlasiu. Po krótkim czasie słońce wyszło zza chmur i zaczęło uprzykrzać mi jazdę. Jedynym ratunkiem był cień drzew; do czasu, aż lasów zabrakło. Zrobiło się paskudnie gorąco. Zacząłem odpoczywać w każdym napotkanym cieniu, a tych było jak na lekarstwo. Do tego zgłodniałem po niewielkim śniadaniu. Jak na złość albo nie było sklepów, albo były pozamykane. Na szczęście po kilkudziesięciu kilometrach, w większej wiosce znalazłem sklep. Był oblegany przez dziesiątki ludzi, że aż zrobiła się kolejka przed wejściem – w tym prażącym słońcu. Przecierpiałem to i zjadłem coś lekkiego, chłodząc się przy okazji lodem.
Wjechałem do Puszczy Białowieskiej. Jest ona przepełniona maleńkimi rezerwatami o nazwie Lasy Naturalne Puszczy Białowieskiej. Nie potrafiłbym powiedzieć, gdzie są granice tych rezerwatów. Widziałem za to dużo martwych świerków. Próbowałem dostrzec jakiegoś żubra, jednak bezskutecznie. Na wieży widokowej też nie miałem szczęścia, ale może chroniły się przed upałem, tak jak ja.
Dotarłem do Białowieży. Była zasypana turystami. Znalazłem restaurację na uboczu i zamówiłem z menu kartacze, bo widziałem je w wielu miejscach w Podlaskiem. W smaku przypominały kluski mojej babci. Zatrzymałem się w gospodarstwie agroturystycznym. Pechowo obok mnie stanął wóz z rzężącą klimatyzacją. Było wciąż wcześnie, więc połaziłem trochę po wsi i odwiedziłem lokalny bar, gdzie w menu wypatrzyłem kruszonkę oraz kwas. Kruszonka była smacznym, pokruszonym jabłecznikiem przykrytym lodami oraz dziesiątką owoców. Kwas z kolei piłem pierwszy raz w życiu. Niby kwas chlebowy smakuje chlebem, jak to opisują, ale mnie zaskoczył śliwkowym smakiem. Może to ja nigdy prawdziwego chleba nie jadłem? Aż wziąłem całą butelkę, coby sprezentować go rodzinie i zapytać o zdanie, bo w dzieciństwie wypiekaliśmy chleb w piecu kaflowym i może tak właśnie on smakował.
Kategoria kraje / Polska, pod namiotem, Polska / podlaskie, setki i więcej, z sakwami, ze znajomymi, wyprawy / Green Velo I 2020, rowery / Trek

Przez bagna do Białegostoku

118.5307:24
Libacji alkoholowej i głośnym autom nie było końca do późnych godzin. Do tego słońce postawiło mnie na nogi przed godz. 6, gdy podniosło temperaturę w namiocie do nieznośnego stopnia. Niebo było bezchmurne, a drogi niemal puste o tak wczesnej godzinie. W sumie zaczął się weekend, o czym miałem przekonać się później.
Asfalty w tych okolicach były zasypane piachem naniesionym przez ulewne deszcze. W niektórych miejscach strach było jechać, bo rower ślizgał się w piachu. Że też nikomu z mieszkańców to nie przeszkadza, a nie jest to wiele pracy, aby poprawić bezpieczeństwo we własnej okolicy.
Przyjechałem do Łomży, aby przejechać odcinek odbiegający od głównej osi szlaku Green Velo. Z jakim rozczarowaniem spotkałem się, gdy dostrzegłem oznakowanie szlaku jako szlak boczny o numerze 202. Czemu więc oznaczają go na wszystkich mapach jako szlak główny? Bez sensu.
Wjechałem na drogę terenową, która była wysypana piachem. Najgorszy piach, po jakim brnąłem podczas tej podróży. Ostatnio tak ciężko było nad morzem. Na końcu piekła spotkałem rowerzystę, który zapytał, czy jest źle. Szczerze mu odradziłem jazdę tamtą drogą. Na szczęście to była ostatnia taka piaskowa „atrakcja” na dzisiaj.
Na odcinku kilku kilometrów kolejnej drogi szutrowej ciągnął się pas zieleni... inwazyjnej. Rosły tam setki albo i tysiące sztuk barszczu Sosnowskiego bądź Mantegazziego. Ponieważ nie jest to centrum żadnego miasta, to nikt nie pokwapi się usunąć to paskudztwo. Złożyłem zgłoszenie przez internet, ale na mapie znajduje się już kilka innych zgłoszeń z tego miejsca, co świadczy o zerowej reakcji, więc rośliny będą się rozsiewać na coraz większym obszarze.
Szlak wiódł przez bagna, jak zakładałem po minięciu rezerwatów Bagno Wizna I oraz II. Woda zalegała w kanale ciągnącym się wzdłuż drogi, a miejscami wylewała na pola i łąki. W końcu woda pojawiła się i na drodze. Niestety na całej szerokości, więc nie dało się jej ominąć. Zmieniłem buty na laczki i pojechałem. Woda była brązowa i cuchnęła gnojówką, wypłukaną najpewniej z pobliskich pól. Było grząsko, w mule widziałem jakieś życie, ale przejechałem te bagna bez zatrzymania. W kilku miejscach było tak głęboko, że zatopiłem swoje stopy. Miałem dobry pomysł, zmieniając obuwie.
Dotarłem do głównego szlaku Green Velo. Zrobiłem się głodny, więc po dotarciu do Tykocina zacząłem poszukiwania restauracji. Wszystkie były zawalone turystami. Weekend. Kolejki do wejść ciągnęły się niemożliwie, więc zrobiłem zakupy w markecie i zjadłem w cieniu.
Upał stawał się niesamowity, a drogi nie miały prawie żadnego cienia. Nie przeszkadzało to późną jesienią, gdy przypadkiem jechałem po szlaku do Tykocina. Dzisiaj nie dało się znieść spiekoty.
Pojawił się pierwszy objazd na szlaku. Wynikał z zamknięcia przejazdu przez mostek nad Narwią. Chciałem sprawdzić, jak wygląda rzeka, więc kontynuowałem starym szlakiem. Minąłem kilkudziesięciu rowerzystów, widoku żadnego nie znalazłem, bo wszystko zarosło, a 2-metrowy mostek pozwalał na przejście. Zaskakuje mnie, że trzeba wyrzucić miliony na remont takiego maleństwa, a wolą wydać drugie tyle na znaki. Przecież to marnowanie naszych pieniędzy. Co więcej, dzisiaj miałem przejechać przez jeden z pięciu parków narodowych położonych na trasie – Narwiański PN, ale szlak wiedzie dokładnie obok jego granicy (uwzględniając objazd, to w ogóle tego parku nie zobaczyłbym), więc ktoś tutaj się zagalopował.
W Białymstoku było koszmarnie dużo ludzi. Całe szczęście nie byłem już głodny. Pojechałem na kemping. Znajdował się przy plaży miejskiej, na której było równie dużo ludzi, co w centrum. Na kempingu były same kampery. Pojawiło się też parę komarów. Całe szczęście trafiłem na spokojnych sąsiadów.
Kategoria kraje / Polska, pod namiotem, Polska / podlaskie, setki i więcej, terenowe, z sakwami, wyprawy / Green Velo I 2020, rowery / Trek

Objazd przez Łomżę

123.5707:11
Noc była spokojna. Na kempingu znajdowała się restauracja, więc zjadłem tam śniadanie. Jajecznica z talerzem warzyw i pysznym pieczywem wypiekanym na miejscu. Była to olbrzymia uczta, ale mimo to nie czułem się ociężały.
Kontynuowałem podróż szlakiem Green Velo. Przynajmniej pobieżnie, bo ominąłem część wokół jeziora. Nie miałem ochoty na męczenie się jazdą po rozwalonych leśnych drogach. Niebo było zachmurzone, ale od czasu do czasu wyglądało słońce. Wiał przyjemny wiatr boczny.
Wjechałem na drogi lokalne. Trochę na nich trzęsło. Jeżdżę w kasku i mimo że chronię twarz przed słońcem, to i tak udaje mi się ją opalić. Dzisiaj chciałem poprawić czoło, żeby nie zostało białe po wyprawie, więc kask wylądował na sakwach. Niestety lusterko, które miałem przymocowane do kasku odczepiło się na którejś z kolein i w ten sposób straciłem swoje trzecie oko. Teraz tak dziwnie jest jeździć w lekkim kasku i nie wiedzieć, że jest on na głowie, bo wcześniej chociaż lusterko mi o tym przypominało.
Wjechałem do Biebrzańskiego Parku Narodowego. Szlak przebiegał przez 5 parków narodowych, więc zostały jeszcze 3 (wczoraj byłem w Wigierskim PN). Pojawiły się drogi terenowe, paskudne, zniszczone, rozjeżdżone, z koleinami, kurzącymi blachosmrodami, tarką i kałużami niemal na szerokość drogi. Widoki za to ładne. Biebrza rozlewała się na otaczające łąki. Brakowało tylko wież widokowych, żeby zachować ten piękny krajobraz na fotografii. Nie każdy przecież wozi ze sobą drona.
W Goniądzu zmieniłem swoje plany. Na wszystkich mapach główna oś szlaku Green Velo ma urwaną nitkę w Łomży. Chciałem tam zajrzeć. Nie miałem ochoty na jazdę szlakiem tam i z powrotem, więc zjechałem ze szlaku, aby wrócić nań następnego dnia.
Nowo wybrana trasa biegła gorszymi i (czasem) lepszymi drogami. Niewiele ciekawego widziałem. Na chwilę pojawił się szlak R-11 biegnący z południa Europy na północ. Przez parę kilometrów goniła mnie też ciemna chmura, ale gdzieś przepadła. Potem wyszło słońce i zaczęło podsmażać.
Łomża okazała się wielkim placem budowy, bo gdzie nie skręciłem, to jakieś prace drogowe. Pojechałem na pole namiotowe zlokalizowane w niekorzystnym miejscu. W nocy, do późnych godzin, banda arogantów jeździła głośnymi autami pobliską ulicą, inni puszczali głośną muzykę i darli się jak kretyni. Chyba jeszcze nigdy nie byłem w tak zapyziałym mieście.

Kategoria kraje / Polska, pod namiotem, Polska / podlaskie, setki i więcej, terenowe, z sakwami, wyprawy / Green Velo I 2020, rowery / Trek

Augustów

94.0106:11
Wczoraj padało ze dwie godziny, nad ranem też trochę. Obudziło mnie słońce, które podniosło temperaturę w namiocie, choć później na niebie przeważały chmury (przynajmniej rano). Pojechałem znaleźć śniadanie, ale wszystko było pozamykane. Chyba ósma rano to wciąż za wcześnie dla lokalnych barów i restauracji.
Green Velo w Suwałkach ciągnął się po drogach dla kaskaderów, ale za miastem zaczęły się wygodniejsze asfalty. W międzyczasie słońce wyjrzało zza chmur i zaczęło podgrzewać powietrze. Po wczorajszym dystansie nie miałem wielkiej ochoty na zwiedzanie, więc przegapiłem kilka interesujących punktów. Wygoda kompletnie skończyła się za jeziorem Wigry. Wzdłuż rzeki Czarna Hańcza biegły rozjeżdżone szutry przepełnione dołami i tarką. Przynajmniej droga była w miarę płaska w porównaniu do wczorajszych garbów.
Upał zaczynał coraz mocniej doskwierać. Całe szczęście duża część szlaku biegła przez lasy, więc drzewa dawały jakieś schronienie, acz niewielkie ze względu na ciągnącą się w nieskończoność monokulturę sosny.
Szlak skręcił na Augustów. Tym razem biegł wzdłuż Kanału Augustowskiego. Okropny teren powrócił, więc gdy wydostałem się na asfalty, zrezygnowałem z podążania szlakiem i poleciałem prosto do centrum Augustowa. Spróbowałem odrobinę pozwiedzać miasto, ale pozazdrościłem ludziom wypoczywającym w cieniu. Kupiłem kilka pocztówek i usiadłem w parku, aby odpocząć i je wypełnić. Potem odwiedziłem pocztę, a że z tego wszystkiego zapomniałem o obiedzie, to odszukałem restaurację z ogródkiem niezasypanym ludźmi, co się udało na obrzeżach centrum.
To w sumie tyle. Mało się dzisiaj działo. Pojechałem na kemping nad jeziorem. Pani w obsłudze uprzedziła mnie, że podczas deszczu spływa przez ośrodek dużo wody. Rzeczywiście było widać ślady jakby po większych opadach. Całe szczęście nie zapowiadali żadnego deszczu, więc nie musiałem się martwić podtopieniami, ale biada tym, co rozbiją się w złym miejscu. Pojawiły się komary, od których byłem wolny przez parę dni.
Kategoria kraje / Polska, pod namiotem, Polska / podlaskie, terenowe, z sakwami, wyprawy / Green Velo I 2020, rowery / Trek

Kolejny trójstyk granic i Suwałki

145.1209:12
W nocy chwilę popadało. Przynajmniej sąsiad się uciszył, bo nie przestawał mielić jęzorem. Ranek był bezchmurny i upalny. Kontynuowałem jazdę po szlaku Green Velo.
Na początek dużo terenu. Wjechałem na dawne nasypy kolejowe, które zostały wysypane szutrem i przekształcone w... drogi dla rowerów. Na każdym skrzyżowaniu stoi znak, chyba że akurat droga jest dojazdowa, to wtedy są jakieś ograniczenia, ale nikt się do tych znaków nie stosuje, jak zauważyłem. Blachosmrody pędzą, zostawiając chmury kurzu, drogi usłane tarką od zbyt dużej prędkości poruszających się aut, nawet na drogach dla rowerów. Typowa polska mentalność.
Dawny szlak kolejowy piął się wysoko po wzgórzu. Minąłem dziesiątki rowerzystów. Po jakimś czasie naszły chmury i temperatura zrobiła się przyjemna. Do tego wiał porywisty wiatr zachodni, więc jechało się całkiem lekko. Z chmur od czasu do czasu coś pokropiło, ale bez szału. Nie zapowiadało się na ulewę, jak 2 lata temu.
Gdy dotarłem do Gołdapi, zdecydowałem się zrobić krótki postój w docelowo połowie podróży, aby wypić kawę i zjeść coś słodkiego. Jedyne stoliki wystawione na zewnątrz miała wytwórnia kołaczy węgierskich. Nigdy ich nie próbowałem. Upodobałem sobie z menu smak szarlotki i to była bomba. Nie tylko kaloryczna, ale też kawał smacznego ciasta.
Po chwili wytchnienia na asfaltach znów wróciły drogi terenowe. Niestety jakością były jeszcze gorsze. Tarka miejscami była nie do ominięcia i telepało rowerem gorzej niż podczas trzęsienia ziemi.
Miałem ominąć kawał szlaku przez zniszczone drogi, gdy skusiły mnie mosty w Stańczykach. Ominąłem już mosty w Kiepojciach, więc gdy pojawiła się podobna atrakcja, pozostałem na szlaku. Wstęp był płatny, ale widok z dystansu w zupełności mi odpowiadał.
Liczba pagórków stale wzrastała. Raz aż spadła mi sakwa przez te przeklęte doły. Pojawiło się też kilka piaszczystych miejsc, które wymagały pchania roweru. Spotkałem kilka grup rowerzystów. Ostatnia, największa, zmartwiła mnie. Byłem prawie pod trójstykiem granic. Tym razem Litwy, Polski i Rosji. Drugi taki po trójstyku Czech, Polski i Słowacji. Udało mi się zrobić pamiątkowe zdjęcia zanim dotarła grupa, która obległa cały obiekt pilnowany przez Straż Graniczną. Wkroczenie na część rosyjską mogło bowiem skutkować mandatem.
Zdecydowałem się dopiąć swego i dojechać do Suwałk, gdzie rozważałem spędzić urodziny. Po raz pierwszy od ośmiu lat w całości w Polsce (w 2013 i 2015 były częściowo w Polsce). Droga była jeszcze mocniej pagórkowata, ale dominowały asfalty – w większości w bardzo dobrej kondycji. Ominąłem jeszcze jeden odcinek szlaku, przy paru atrakcjach się nie zatrzymałem, ale wszystko po to, aby dotrzeć przed prognozowanym deszczem. Jeszcze przed Suwałkami zaczęło odrobinę kropić. Miasto przywitało mnie niewygodnymi drogami dla kaskaderów. Mimo to infrastruktura jest dosyć rozbudowana. Szkoda tylko, że wyrzucili w błoto tyle pieniędzy, bo utrzymanie takich dróg jest dużo droższe od asfaltowych.
Dotarłem na kemping wykończony, zwłaszcza po intensywnej końcówce. Drogi terenowe, które stanowiły połowę dzisiejszego dystansu, też dały mi w kość. Zapadł zmierzch, gdy się rozbiłem, więc o przyjemnym spędzaniu czasu mowy nie było. Poszedłem do ostatniego otwartego sklepu w okolicy uzupełnić zapasy i w końcu mogłem odpocząć. Deszcz zaczął padać, gdy wracałem z zakupami.

Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Polska, pod namiotem, Polska / warmińsko-mazurskie, setki i więcej, terenowe, z sakwami, po dawnej linii kolejowej, wyprawy / Green Velo I 2020, rowery / Trek

Mazury

130.4408:22
Lało jeszcze przez pół nocy. Ranek był pochmurny, ale wyszło słońce, więc przesuszyłem namiot w trakcie jedzenia śniadania zaserwowanego przez właścicieli agroturystyki. Skromny bufet, ale nabrałem energii na pierwszą połowę dnia.
Szlak Green Velo przebiegał przez Lidzbark Warmiński. Ładne miasteczko, z kilkoma ciekawymi zabytkami, choć ma paskudne drogi dla kaskaderów. Trafiłem tam też na pierwszą tablicę drogową R-4e. Szkoda, że nie ma takich znaków w strategicznych miejscach. Ten stał trochę niepotrzebnie, bo przed rondem, więc równie dobrze mogłem kierować się znakami dla kierowców.
Za Lidzbarkiem wjechałem na szutrowe drogi biegnące po dawnej linii kolejowej. Część była pokryta błotem, a raptem przed miastem zatrzymałem się na czyszczenie roweru. Pechowa ta Warmia. Na tablicy informacyjnej o szlaku wyczytałem, że aż 53 km szlaku zostały poprowadzone na dawnych liniach kolejowych w samym Warmińsko-Mazurskiem. Oznacza to kawał spokojnej jazdy. W teorii.
Kolejna ciekawostka z tablicy informacyjnej: 37 dni trwał pierwszy przejazd rowerzysty szlakiem Green Velo w ramach przygotowań do kampanii promocyjnej szlaku w kwietniu, maju i czerwcu 2013 roku (jeszcze przed wybudowaniem trasy). To nie jest jakoś dawno temu, a mimo to na szlaku brakuje wielu znaków. Kilka razy musiałem się zawracać, bo zostały same słupki albo w ogóle całe słupki ze znakami zostały powyrywane. Bez znajomości przebiegu szlaku można się miejscami nieźle natrudzić. Całe szczęście, że wgrałem świeżą mapę do Garmina, na której widziałem parę ważniejszych szlaków i w przypadku wątpliwości zacząłem korygować swoją drogę.
Przy jeziorze Kinkajmskim spotkała mnie najgorsza nawierzchnia do tej pory. Była gorsza nawet od wczorajszych dziur pod Janikowem. Zaledwie kilka kilometrów po starej trylince ciągnęło się jakbym pokonał kilkudziesięciokilometrowy dystans. Już czarny szlak ze Śnieżki jest wygodniejszy. Nie polecę nikomu tamtego odcinka. Dużo bezpieczniej jest – o wygodzie nie wspominając – przejechać po równoległej drodze wojewódzkiej.
Przez większość dnia miałem wiatr po swojej stronie, bo wiało z południowego-zachodu. Niestety odcinek do Sępopola, a potem pod Korsze dał się we znaki, bo zaczęło wiać mocniej i miałem wrażenie, że wiało w twarz. Czasem na niebie pojawiało się więcej ciemnych chmur, ale przynajmniej nie sprowadziły na mnie deszczu, bo byłby to naprawdę pechowy dzień.
W końcu zacząłem jechać z wiatrem. Pojawiło się trochę dróg dla rowerów. Tych wygodniejszych. Albo to ja zacząłem się zachwycać dowolnym asfaltem po ostatnich wertepach. Dziwiło mnie to, że drogi dla rowerów powstały przy drogach o dobrych nawierzchniach zamiast tych niebezpiecznych, gdzie była dziura na dziurze.
Gmina Węgorzewo chwali się, że jest rowerową stolicą Polski. Fakt, mieli wygodne drogi dla rowerów, ale ciężko to ocenić po przejechaniu kawałka drogi, zwłaszcza że w Węgorzewie było pełno niewygodnych dróg dla kaskaderów. Denerwujące były znaki postawione nawet co kilkaset metrów, które informowały o dystansie do Węgorzewa. Właściwie to do granic miasta, bo z jakiegoś powodu znaki R-4c nie podają dystansu do centrum. Domyślam się, że chodzi o problem ze spójnością infrastruktury, bo w niektórych miastach drogi do centrów lubią biec zygzakiem w przeciwieństwie do ulic i taki dystans byłby niespójny. W sumie nawet spotkane znaki oszukały mnie, bo wskazywały granicę na pół kilometra przed jej faktycznym położeniem.
Byłem na Mazurach. Zobaczyłem jezioro Mamry, a wcześniej jeszcze parę innych. Zatrzymałem się na kempingu położonym tuż nad jeziorem i zaskakująco nie było komarów. Do tej pory kojarzyłem Mazury z wylęgarnią komarów, ale po tej podróży będę miał inne zdanie.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Polska, pod namiotem, Polska / warmińsko-mazurskie, setki i więcej, terenowe, z sakwami, po dawnej linii kolejowej, wyprawy / Green Velo I 2020, rowery / Trek

Deszczowa Warmia

113.4707:55
W nocy przyszła burza. Lunęło porządnie, ale namiot dał radę. Przywitały mnie pochmurny poranek i chmara komarów. Mimo zapewnień nikt z obsługi kempingu nie przybył, więc zostawiłem pieniądze za nocleg i pojechałem do centrum Fromborka znaleźć śniadanie, bo wczoraj wszystko było pozamykane.
Kontynuowałem podróż szlakiem Green Velo. Wjechałem na wały przeciwpowodziowe wyłożone starymi płytami z betonu. Pomyśleć, że rozważałem wybrać się w tę podróż na kolarzówce. To dopiero byłaby klęska. Zawracałbym, jak pewnego, nieszczęsnego dnia w Japonii.
Słońce zaczęło przedzierać się przez chmury, podnosząc temperaturę. Za Braniewem szlak zaczął biec po lokalnych drogach. Niektóre były całkiem wygodne. Ten szlak da się polubić.
Zaczęło kropić w Pieniężnie. Kapuśniak nie odpuszczał przez wiele kilometrów, ale jakoś mocno nie przeszkadzał. Pojawiło się jeszcze parę szutrów, trochę dróg dla rowerów zarastających roślinnością, aż dotarłem do dawnego nasypu kolejowego. Niestety nie postarali się, jak pod Puszczą Notecką i wysypali go szutrem. Spotkałem tam w sumie trzech sakwiarzy. Zaczęło też mocniej ciapać.
W Górowie Iławeckim zatrzymałem się na zakupy, bo to mogła być ostatnia szansa, żeby zdobyć coś do jedzenia. Wydawało mi się, że deszcz padał coraz mocniej. Za miastem trafiłem na tak dziurawe drogi, że zacząłem się zastanawiać, czy ktoś, kto projektował ten szlak, nie nienawidzi rowerzystów. Najpierw wlekłem się pod górę, próbując nie wybić sobie zębów na dziurach w dziurach, a potem staczając się z górki z tą samą prędkością, starałem się nie rozwalić kół podczas omijania kolejnych dziur. Koszmar gorszy niż ten deszcz.
W okolicy nie znalazłem żadnych kempingów, dlatego zaplanowałem zatrzymać się w agroturystyce. Gdybym nie miał tam rezerwacji, zatrzymałbym się dużo wcześniej na napotkanym polu namiotowym. Pozostało mi kilka kilometrów jazdy w terenie. Niestety deszcz zamienił go w błoto, które przy domostwach było zmieszane z gnojówką. Rower do czyszczenia.
Dotarłem przemoczony. Rozbiłem się w deszczu, zupełnie jak pewnego razu na Islandii. Z rozpędu na trawniku, choć dostałem propozycję rozłożenia namiotu pod zadaszeniem (pod warunkiem uprzątnięcia gratów). Deszcz nie przestał padać do końca dnia, ale miałem sucho w namiocie.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Polska, pod namiotem, Polska / warmińsko-mazurskie, setki i więcej, terenowe, z sakwami, wyprawy / Green Velo I 2020, po dawnej linii kolejowej, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery