Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w miesiącu

Wrzesień, 2014

Dystans całkowity:1651.17 km (w terenie 154.48 km; 9.36%)
Czas w ruchu:60:38
Średnia prędkość:21.52 km/h
Maksymalna prędkość:51.50 km/h
Suma podjazdów:6641 m
Suma kalorii:14602 kcal
Liczba aktywności:12
Średnio na aktywność:137.60 km i 5h 30m
Więcej statystyk

Wrzesień 2014

  346.63 
Dojazdy do pracy.
Kategoria kraje / Polska, rowery / Trek

W kierunku Szczebrzeszyna

  128.10  06:09
Ten wyjazd był nie do końca planowany. Na ten urlop miałem co prawda plan trzeciej wycieczki, jednak nie chciałem go realizować ze względu na ilość czasu, jaki musiałbym poświęcić na podróż, co wiązało się z nieprzyjemną jazdą po zmroku. Chciałem pojechać pociągami do Zamościa, a stamtąd – co jest oczywiste – zaliczyć kilka gmin, w tym Krasnobród, Zwierzyniec i Szczebrzeszyn. Choć prognoza przewidywała przelotne opady oraz mgłę, to zdecydowałem się gdzieś pojechać i wypadło na odcinek wspomnianego planu. Kierunek – Szczebrzeszyn.
Gdy wyruszałem przed południem, lekko mżyło. Tak lekko, że na przetarcie okularów mogłem zatrzymać się co kilka kilometrów. Pojechałem na skróty lasami. Trochę błota, jak zwykle. Trafiłem na odcinek Maratonu Kresowego. Jest to jeden z najbardziej wymagających maratonów MTB w Polsce. Przejechany kawałek był rzeczywiście ciężki. Szkoda, że maraton nie jest proekologiczny. Wskazówki na trasie miały zostać usunięte po imprezie, czyli prawie 3 miesiące temu.
W Zawadówce kupiłem wodę i zaryzykowałem, wjeżdżając w las. Jechałem leśną ścieżką wyjeżdżoną rowerami przez mieszkańców pobliskich domostw. Taki ładny singiel, choć krótki. Nie było go na mapie, ale dostałem się tam, gdzie chciałem, skracając sobie drogę choć odrobinę. Skrót to jednak nie wszystko. Gdy zatrzymałem się na przystanku, aby przetrzeć okulary, lunął deszcz. Minęło kilkanaście minut zanim uznałem, że pada na tyle słabo, aby ruszyć dalej. Gdy opad znów się nasilił, pomyślałem nawet o zawróceniu. Byłem przemoknięty, gdy znalazłem się na kolejnym przystanku. Szczęśliwie, przestało padać. Pozostały tylko kałuże.
Będąc w Rejowcu, nie myślałem już o zawracaniu. Zjechałem z drogi wojewódzkiej na stare, wiejskie, asfaltowe drogi. Z początku płaskie, ale potem zaczęły się podjazdy. Widoki były piękne, jednak taka liczba podjazdów mocno mnie wymęczyła.
Po pewnym czasie pokazało się słońce, a moje ubrania prawie wyschły od wiatru. Kałuże powoli zaczynały znikać z dróg. Szkoda mi było roweru, bo cały był szary, oblepiony zaschniętym błotem. Wiedziałem, że będzie go trudniej wyczyścić niż po ostatnich trzech wycieczkach razem.
Staw Noakowski stał się celem tej wycieczki. Stamtąd do Krasnegostawu miałem mieć z górki, wzdłuż biegu rzeki Wieprz. Im dalej jechałem, tym miałem większe wrażenie, że jadę wciąż w górę. To wrażenie było zacierane przez pagórki, które się co chwila pojawiały. Najciekawsze było to, że jechałem niedaleko swego rodzaju klifu wznoszącego się kilkadziesiąt metrów nad płaską doliną Wieprza. Szkoda, że drzewa i zabudowania przeszkadzały mi w zrobieniu jakiegokolwiek zdjęcia. Myślę jednak, że kiedyś uda mi się tam wrócić i może wtedy znajdę dobry punkt widokowy.
Kilka kilometrów za Krasnymstawem zapadł zmierzch. Dzisiaj także nie było jakoś przeraźliwie zimno, nawet mimo tej deszczowej pogody. Mgły odrobinę mnie postraszyły nieopodal Rejowca, ale nie było tak źle, jak prognozował meteo.pl. Za rok chcę przyjechać na Lubelszczyznę w środku lata, ponieważ zaliczyłem już wszystkie gminy w pobliżu Chełma i teraz będę musiał uzbroić się w ciepłe noce lub bilety na pociągi.
Kategoria kraje / Polska, Polska / lubelskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, rowery / Trek

Poleski Park Narodowy

  113.09  05:35
Już rok temu pomyślałem, aby pojechać ponownie do Poleskiego Parku Narodowego. Dzisiaj było dużo cieplej niż wczoraj, więc nawet nie włożyłem bluzy. Wyruszyłem do Krobonoszy, ale już wiedziałem, że teren nie będzie lekki. Błoto od początku trzymało się moich opon.
Wjechałem na kilka wzgórz z ładniejszymi widokami, zobaczyłem stary, prawosławny cmentarz, przejechałem po błocie, piachu i betonowych płytach-telepkach, zobaczyłem z niewielkiej wieży widokowej wschodnią część parku narodowego, przedostałem się po drogach, które są w budowie, aż w końcu – po 60 km jazdy – wjechałem na teren parku. Od razu pojawił się szlak rowerowy, do którego zmierzałem – Mietiułka. Nazwa wzięła się od rzeki, a szlak prowadzi po przepięknych rejonach, choć aby zobaczyć wszystkie uroki parku, musiałbym spędzić tam dużo więcej czasu.
Zaraz za wyjazdem z obszaru chronionego znajduje się cmentarz wojenny z czasu II wojny światowej z pomordowanymi żołnierzami Korpusu Ochrony Pogranicza, a kawałek za Wytycznem – cmentarz ewangelicki kantoratu Wytyczno z XIX-XX wieku.
Łąkami i polnymi drogami dojechałem do dróg asfaltowych. Wtedy zrobiło się ciemno, ale wielkie szczęście, bo było dzisiaj dużo cieplej i nie musiałem męczyć się we mgłach.
Kategoria kraje / Polska, Polska / lubelskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, Chełmski Park Krajobrazowy, Poleski Park Narodowy, rowery / Trek

Zosin

  168.52  08:03
Rower wyczyszczony, opony napompowane, deszcz ustał, więc mogę ruszać. Po dwóch dniach odpoczynku, aby nie narazić organizmu na przeciążenie, a także abym mógł bezboleśnie siedzieć na siodle, postanowiłem zrealizować pierwszy z planów (drugi, gdy liczyć z ostatnią wyprawą) zaliczania gmin na Lubelszczyźnie.
Poranek był chłodny, chmury zakrywały południową część nieba, podczas gdy część północna była przesycona błękitem. Wiatr wiał z północnego-zachodu, więc nie tak źle, jak na początek. Ruszyłem do Dorohuska, ale nie drogą krajową, bo domyślałem się, że nie będzie zbyt bezpieczna (tiry jadące na wschód i te sprawy). Przedostałem się lokalnymi drogami, wzdłuż których prawie nie ma nowych budynków. Widać, że ludzie wiodą tam skromne życie. Za Wólką Okopską wjechałem do jakiegoś prywatnego lasu. Nie wiem, jak to możliwe, ale ponieważ biegnie tamtędy znakowany szlak rowerowy, to droga zamknięta być nie może. Wjazd był niby na własne ryzyko, ale nic mnie się nie stało.
Tuż przed Husynnem zauważyłem kaplicę grobową Rulikowskich z 1880 r., a obok niej równie stary, choć zapomniany cmentarz. Niestety ostatnie opady deszczu zepsuły mój plan. Błoto mnie pokonało i za Husynnem musiałem zjechać ze szlaku R-3, zawracając do drogi wojewódzkiej. Dobrze, że nie było ruchu. Po drodze minąłem 2 kopce – Kościuszki oraz unii horodelskiej. Oba pochodzą z 1861 roku. W Horodle za to trafiłem na horodelskie grodzisko z X-XIII wieku, na miejscu którego w XIV w. postawiono drewniany zamek. Po zniszczeniu zamku przez Szwedów, stanął w jego miejscu dwór. Do dzisiaj pozostało tylko wzniesienie otoczone fosą.
W końcu dotarłem do drogi prowadzącej do najdalej wysuniętego na wschód punktu w Polsce. No, może prawie, bo do tamtego miejsca trzeba jeszcze przejechać po polu. Nie miałem na to ochoty, więc pozostała satysfakcja z dojechania do granicy. Czyli pozostały jeszcze Osinów Dolny oraz Sianki.
Powrót był ciężki. Najpierw wjechałem na zabłocone polne drogi leżące na wielkich pagórach. Zawsze myślałem, że są to Pagóry Chełmskie. Wyobrażałem je sobie jako wielki makroregion, a teraz, gdy opisuję tę wycieczkę, dowiedziałem się, jak mały skrawek powierzchni zajmuje ów mezoregion. W każdym razie, po przedostaniu się do dróg asfaltowych, zaczynało robić się coraz chłodniej. Nie pomagało nawet słońce, które w końcu znalazło się na bezchmurnym niebie. Zmierzch zapadł na 40 km przed końcem wycieczki. Miałem zatem 2 godziny jazdy po zmroku, bardzo zimnej jazdy, ponieważ pojawiły się mgły. Ani odrobinę mnie nie bawił ten powrót. I jeszcze te zakazy wjazdu rowerem w Chełmie. Aż się nie chce tam wracać.
Kategoria kraje / Polska, Polska / lubelskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, Chełmski Park Krajobrazowy, rowery / Trek

Przez pół Polski

  424.08  20:47
W końcu dostałem urlop. Planowałem go na sierpień, ale zrobiłem to zbyt późno i góra nie zgodziła się. Może to i dobrze, raptem w lipcu miałem poprzedni urlop, choć z drugiej strony potrzebowałem odpoczynku. Żeby jednak odpocząć, musiałem nakręcić się sporo, jadąc do domu najlepszym transportem na świecie. Przygotowałem się na pobicie swojego rekordu życiowego w dystansie wyprawy. Zaplanowałem pokonanie ponad 500 km, jednak coś mi w tym przeszkodziło.
Prognoza pogody była bardzo sprzyjająca. Ciepło, niewiele chmur. Mgły tylko rano, choć mogły pojawić się ponownie nocą. Po prostu nie można było nie skorzystać z okazji. Po wyspaniu się, a potem długim pakowaniu i rozgrzewce, rozpocząłem jazdę na kwadrans przed sobotnim południem. Chciałem przed zmierzchem przejechać jak najdalej drogami krajowymi, bo było nimi najkrócej. Z Poznania wyjechałem spokojnie drogą nr 92, kierując się na Wrześnię. Może spokojna jazda, to złe określenie, bo miałem średnią nierzadko ponad 30 km/h, ale jechało mi się bardzo lekko. Widocznie miałem dużo energii, jednak jechałem trochę bezmyślnie, bo ta prędkość miała się później zemścić.
Na początku droga była nudna, więc zrobiłem zaledwie kilka przystanków na kanapki, które przygotowałem przed wyjazdem, no i na parę zdjęć. Od węzła drogowego przy drodze ekspresowej S6 do Wrześni było szerokie pobocze, potem brak, ale chociaż ruch zmalał. We Wrześni rowerzyści omijali drogi dla rowerów, jak tylko mogli, bo jakość tych dróg była daleka od jakichkolwiek standardów. Po 100 km jazdy, w Koninie, w którym byłem pierwszy raz na rowerze, nie pozwoliłem sobie na zwiedzanie. Miałem to miasto w kolejnych planach. Za Koninem wjechałem na pagórkowaty teren, z którego rozciągał się niekiedy nie najgorszy widok. Pagórki były aż do Koła, w którym zatrzymałem się na hot-doga, a kawałek dalej zjechałem z głównych dróg. Słońca od jakiegoś czasu nie było widać przez zachmurzenie i nie wiedziałem kiedy dokładnie zapadł zmierzch, ale było to kilka kilometrów za Kołem. Droga w nie najlepszym stanie nie zapowiadała komfortowej podróży nocą. Nie była to jedyna niewygodna. Tuż przed Łęczycą, gdy było naprawdę ciemno, wjechałem w pierwszą, wielką mgłę. Z początku byłem przekonany, że powstała nad pobliskim ciekiem wodnym, bo kawałek drogi dalej zrobiło się czysto. Nic bardziej złudnego. Mgły – choć z przerwami – dręczyły mnie przez calutką noc.
Minęła północ, sen zaczynał męczyć mnie coraz mocniej. Potrzebowałem kofeiny. Musiałem zatrzymać się kilkakrotnie, bo zasypiałem na rowerze. Dobrze chociaż, że auta na drodze spotykałem co kilkadziesiąt minut, bo jadąc w tamtej coraz gęstszej mgle, nie czułem się zbyt bezpiecznie. 200 km weszło powoli. Pierwszą czynną stację benzynową spotkałem tuż przed Rawą Mazowiecką. I tak, jak w zeszłym roku, był to Orlen. Najpopularniejsza sieć, która prawie zawsze jest pod ręką. Zamówiłem gorącą kawę, wziąłem też puszkę zimnej na drogę, zapłaciłem majątek i po ogrzaniu się ruszyłem dalej.
Widziałem tysiące gwiazd na czystym niebie. Gdzieś w oddali były błyskawice, ale bez grzmotów. Miałem nadzieję, cokolwiek by to nie było, że mnie minie. Coraz bardziej brakowało mi słońca. Kolejna setka weszła bardzo wolno gdzieś po 5 nad ranem. Gdy zaczynało się przejaśniać, gdy mgły jeszcze nie odpuszczały, a chmur tylko przybywało, wjechałem na piaszczystą drogę, mimo że miał to być pewny asfalt. Laicyzm początkujących maperów jest straszny. Nie miałem ochoty zawracać, więc brnąłem dalej z nadzieją na koniec tej męki. Tak właściwie to szedłem, bo jechać się absolutnie nie dało. Rosa z trawy zamoczyła mi buty, a piach oblepił je od czubka po nogawkę. Dobrze, że trwało to tylko 2 kilometry.
Czułem straszne zmęczenie i nawrót senności. Dowlekłem się do Białobrzegów, pewnie było już po wschodzie słońca, ale nie dało się tego odczytać z nieba. Drogi dla rowerów, którymi musiałem jechać, pozostawiam bez komentarza. Kupiłem jakieś proste śniadanie i z odrobinę większą ilością energii ruszyłem drogą krajową w kierunku Puław. Mgły zaczęły przechodzić po godz. 9. Jechałem ślamazarnie. Zmęczenie organizmu dawało się we znaki coraz bardziej. Podejrzewam, że winą była zbyt szybka jazda przez pierwsze 150 km. Gdybym wtedy oszczędzał siebie, to z pewnością mięśnie dawałyby radę. Tak sądzę.
12 godzin po wyruszeniu z domu byłem na 16. kilometrze za Kozienicami. Do celu zostało ok. 150 km. Druga bateria w telefonie do nagrywania sygnału GPS była na wyczerpaniu. Na szczęście mój niedawny zakup telefonu o bardzo pojemnej baterii przybywał mi na ratunek. Naprędce ściągnąłem mapę, plan trasy i byłem pewien tego, że uda mi się zachować cały ślad bez potrzeby późniejszej zabawy z odtwarzaniem go z pamięci.
400 km wskoczyło o godz. 13. Pomyślałem sobie, że zdążę na kolację. Po wjechaniu do województwa lubelskiego zaczęło lekko kropić. Martwiło mnie to o tyle, że prognoza pogody zapowiadała przelotne deszcze. Do Puław musiałem dostać się starym mostem, ponieważ nikt nie pomyślał o kładce rowerowej wzdłuż drogi ekspresowej. Przestało padać, więc Puławy zatrzymały mnie na dłużej. Najpierw zacząłem szukać sklepu, żeby uzupełnić zapasy, a później chciałem wrócić do piekarni, którą zauważyłem w trakcie poszukiwań sklepu. Niestety zabłądziłem i zrobiłem większą pętlę, niż mogłem sobie na to pozwolić, jednak drożdżówka ze śliwkami była tego warta.
Puławy, choć nie są miastem w pełni przyjaznym rowerzystom (drogi dla rowerów wyłożone dziurami, nierzadko prowadzące donikąd, wysokie progi zwalniające), to wróciłbym tam choćby po to, żeby je normalnie zwiedzić. Za miastem spełniła się moja największa obawa – po 417 km podróży lunął deszcz. Zatrzymałem się przy pierwszej napotkanej wiacie przystankowej, przebrałem się i zacząłem zastanawiać się, czy mogę kontynuować bicie rekordu. Po godzinie przestało padać i zdecydowałem. Ponieważ na drogach były kałuże, a ja nie miałem przeciwdeszczowych ubrań, to zawróciłem do Puław i spróbowałem odszukać dworzec kolejowy. Udało mi się nawet kupić bilet z promocją na przewóz roweru za złotówkę. Szkoda, że to tylko promocja. Szkoda, że spadł deszcz.
Co prawda rekord życiowy udało mi się pobić, jednak nie zrobiłem tego z rozmachem. Moim wnioskiem z tej wyprawy jest koniec bicia rekordu dystansu. Uważam, że nie jest to ani zdrowe, ani bezpieczne. Noc bez snu niekorzystnie wpływa na organizm, a taka jazda w stanie półsennym może się źle skończyć. Pokonywanie takich dystansów nie wydaje się czymś trudnym. Trzeba po prostu odpowiednio rozkładać energię i odnawiać ją wraz z odpowiednimi posiłkami. Aaa, trzeba też znać dobre sposoby na pokonanie snu podczas monotonnej jazdy nocą. O wiele lepiej jest pojechać do bazy w górach.

Kategoria Polska / łódzkie, Polska / mazowieckie, kraje / Polska, Polska / lubelskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, z sakwami, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Wierzonka

  43.80  01:57
Dzisiaj pojechałem, żeby rozruszać kości. Same dojazdy do pracy to zdecydowanie za mało przed urlopem, który mam już w przyszłym tygodniu. Mam nadzieję, że dobra pogoda utrzyma się jeszcze przez długi czas. W tym roku mam nawet dobrą passę do urlopowej pogody. No, może pomijając drugi dzień w Tatrach.
Nie miałem pomysłu na trasę, więc rzuciłem okiem na mapę przejechanych dróg i wybrałem takie, których jeszcze nie widziałem. Będę się starał teraz badać nowe rejony, aby wybrać jakieś swoje ulubione. Pojechałem przez Janikowo, dalej w las po żółtym szlaku pieszym. Gdy dotarłem do Mielna, słońce wciąż było na niebie, więc zamiast jechać asfaltem prosto do Poznania, wjechałem na drogę pożarową do Owińsk. Wytelepało mną porządnie. Ta droga jest w strasznym stanie. Powinni ją zamknąć dla ruchu samochodowego.
Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, Puszcza Zielonka, terenowe, Polska / wielkopolskie, rowery / Trek

Fort Winiary

  30.00  01:32
Po wczorajszym maratonie czuję się nieźle. Mięśnie są zmęczone, ale żadnych bolesności nie odczuwam. Martwiłem się, że mógłbym przeciążyć organizm, ale chyba do niczego takiego nie doszło. Postanowiłem zrobić sobie lekki rozjazd, choć szkoda mi było tej pięknej niedzieli. Mogłem dzisiaj zrobić jakąś kolejną setkę.
Pojechałem do fortu Winiary, aby zobaczyć, co przegapiłem podczas zwiedzania Twierdzy Poznań. Jak to w niedzielę, ludzie gromadzili się na wszystkich ścieżkach. Ja objechałem okazałe raweliny, zjeździłem kilka alejek i po 10 km tego „spaceru”, gdy mięśnie rozgrzały się, pojechałem na Maltę.
W trakcie powrotu spotkałem pewnego rowerzystę na ul. Św. Wojciech. Uważał, że nie powinienem jechać stroną, którą jechałem. Droga jest tam jednokierunkowa z wyłączeniem rowerzystów. Obok jest pas rowerowy, który został uznany przez owego rowerzystę za kontrapas. W rzeczywistości jest on dwukierunkowy. Też mnie to kiedyś dziwiło, ale cóż, skoro ktoś sobie zażyczył takiego potwora, to niech będzie. Później się dziwić, że bezmózgi jeżdżą kontrapasami pod prąd. Ja również nie lubię, gdy ktoś łamie prawo i naraża bezpieczeństwo swoje oraz innych, ale bez przesady, aby się tak wymądrzać. Zarówno znaki poziome, jak i pionowe informują o dwukierunkowości tamtej drogi dla rowerów.
Kurczę, chyba zamknęli kolejny sklep na moim osiedlu. Coraz gorzej jest zebrać produkty na świeże śniadanie w drodze do pracy.
Kategoria kraje / Polska, Polska / wielkopolskie, rowery / Trek

Poznań Bike Challenge

  100.00  03:05
Mój pierwszy wyścig kolarski. Zarejestrowałem się kilka miesięcy temu, w czwartek odebrałem pakiet startowy, a dzisiaj wziąłem udział. Był to piękny wyścig. Poszło lepiej, niż przewidywałem, choć mogło być dużo lepiej.
Pakiet startowy zawierał kilka papierków, koszulkę, czapeczkę, jakiś żel, pastylki energetyczne no i numery startowe na rower, ubiór oraz kask. Miały być też agrafki i zaciski do przymocowania numerów startowych, ale w moim pakiecie zabrakło – musiałem je przyszyć nićmi. Sam odbiór pakietu (chciałem to zrobić przed pracą, więc pojechałem w godzinie otwarcia biura zawodów) polegał na tym, że w chaosie, nad którym organizatorzy nie umieli zapanować, po półtorej godzinie poznałem wyłącznie swój numer startowy i, zniechęcony całym zamieszaniem, wyszedłem. Szkoda mi jednak było pieniędzy, które wyłożyłem na opłatę startową, dlatego spróbowałem po pracy i, co było bardzo dziwne, odebrałem pakiet w ciągu dwóch minut. Szkoda, że zmarnowałem tyle czasu o poranku.
Pogoda była bardzo dobra. Jeszcze wczoraj prognozowano mgłę do godz. 10, ale ostatecznie zniknęła ona kilka chwil po wschodzie słońca. Temperatura podczas startu wynosiła ok 19 °C i rosła aż do 30. Wiał lżejszy wiatr z południowego-wschodu. Mógł dmuchać bardziej z północy zamiast z południa, ale nie było najgorzej.
Boksy mieli zamykać o 8.45, start został zaplanowany na 9.00. Boksów nie zamknęli, bo źle obliczyli liczbę rowerzystów, która może się w takich boksach zmieścić i dużo osób stało przed wejściami do sektorów. Samych sektorów było 10, ja w sektorze F. Start obsunął się o pół godziny z powodu wolnych pojazdów służb porządkowych, które sprawdzały całą trasę. A może gdyby tak wyruszyły wcześniej, to start nie przesunąłby się tak bardzo? Mięśnie zdążyły wystygnąć po rozgrzewce, ale nie było jakoś mocno źle. Mój sektor wyruszył o 9.43. Z początku ślamazarnie, ale potem już szybciej. Dla mnie to było mało. Nieważne, że nie byłem dobrze rozgrzany. Starałem się przesuwać do przodu, wyprzedzając powoli swój sektor (nieszczęśliwym trafem byłem na jego końcu). Poza miastem była lepsza zabawa. Wiatr wiał na tyle paskudny, że bez jazdy na kole nie mógłbym daleko zajechać. Starałem się co jakiś czas usiąść na kole kogoś jadącego średnim tempem, ale powoli uczyłem się, żeby uczepiać się grup pościgowych. Nie dość, że nie musiałem sam walczyć z wiatrem, tym samym oszczędzając energię, to dodatkowo taki pościg jechał nierzadko ponad 40 km/h. Jadąc samemu zacząłbym „umierać” przy tej prędkości już po kilometrze.
Dzięki jeździe na kole wyprzedziłem kilka sektorów. Przejechałem wiele kilometrów na kole kolarzy z sektora G. Oni to mieli moc. A ja? Po 25 km dopadł mnie pierwszy kryzys. Na szczęście nieznaczny, bo poważny kryzys pojawił się na 45 kilometrze. Zjechaliśmy wtedy z równego asfaltu i pędziliśmy po wiejskich drogach. Nie zawsze równych. Znów trzymałem się na kole jakiejś mocnej ekipy, ale gdy dojechaliśmy do większej grupy, to nie wytrzymałem tempa i oderwałem się. Nie mogłem dogonić pościgu, chciałem odpocząć, chciałem się zatrzymać. Powiedziałem sobie jednak, że skoro dotarłem tak daleko, to nie mogę. Spiąłem się i przycisnąłem mocno w pedały. Udało się dogonić peleton, a potem nawet przegonić. Dalej jeszcze kilka razy się mijaliśmy nawzajem, aż w końcu nie wiem na jakiej pozycji skończyliśmy.
Były 3 strefy żywieniowe co ok. 25 km. Wolontariuszki (chyba widziałem też kilku wolontariuszy) w wyciągniętych rączkach trzymały butelki z wodą, izotoniki, połówki bananów i batoniki czekoladowe. Z pierwszego przystanku nie skorzystałem, bo miałem bidon pełny wody z izotonikiem. Na drugim przystanku wziąłem banana, a na trzecim czekoladki. Ostatnie kilkadziesiąt kilometrów to była zdecydowanie samotna jazda. Nie było do kogo się przyczepić, więc dawałem z siebie wszystko. Starałem się przyjmować aerodynamiczne pozycje, aby tylko zmniejszyć straty energii, aż w końcu wjechałem do Poznania. Ostatnie kilometry, ostatnie zakręty, aż na półtora kilometra przed metą opadłem z sił. Nie potrafiłem nacisnąć mocniej na pedały. Nie był to kryzys, nie miałem już sił. „Doczłapałem” się ślimaczym tempem i w końcu, na ostatnich kilkuset metrach wróciła mi energia. To było zło, ale nie poddałem się. Mięśnie również wytrzymały, chociaż nieodpowiednia rozgrzewka dawała mi się we znaki na początku.
Na strefie finiszera dostałem pamiątkowy medal, a potem czekała niewielka wyżerka. Trochę owoców, hamburgery, napoje, próbki naturalnych lodów. Na ogłoszenie wyników trzeba było sporo wyczekać. Nie było mnie na liście, którą wywieszono w trakcie oczekiwania na wręczenie nagród. Znając swój czas, wiedziałem jednak, że nie dostanę nic, ale i tak doczekałem do samego końca rozdania nagród i wróciłem do domu.
Rower spisał się nawet dobrze. Jechałem na ostatnim łańcuchu, który nie hałasował i nie przeskakiwał. Może kilka razy zazgrzytał w trakcie całego maratonu, ale mogłem cisnąć ile sił, bez obawy, że będą problemy. Uciekające powietrze w tylnym kole także nie zepsuło mi zabawy. Zdjąłem wszystko od błotników po oświetlenie, aby tylko zmniejszyć ciężar pojazdu. Nie miałem przy sobie także żadnych narzędzi, więc jakikolwiek problem uniemożliwiłby mi ukończenie wyścigu. Bez ryzyka nie ma zabawy.
Na całej trasie ruchu pilnowała policja, byli także wolontariusze. Trafiali się również widzowie, którzy oklaskami i okrzykami dopingowali nas. To mi się bardzo podobało, bo czasem uśmiech nie schodził z twarzy przez długi czas, gdy mijałem raz za razem wiwatujących ludzi. Nie zawsze jednak było kolorowo, bo zdarzały się auta, które ignorowały bezpieczeństwo (jak czytam różne komentarze w sieci, to zastanawiam się, czy rzeczywiście w dniu imprezy wszystko zostało po prostu zamknięte bez żadnej informacji na kilka dni wstecz o utrudnieniach na trasie wyścigu). Raz byłem świadkiem, jak kierowca jadący z dużą prędkością, na styk wyprzedził nieświadomego rowerzystę. Także rowerzyści robili sobie dużo krzywdy. Widziałem zarówno samotnych wilków z rozległymi ranami, jak i grupki rowerzystów, których pojazdami zdecydowanie nie dało się dalej jechać. Minąłem również kilkudziesięciu rowerzystów zmieniających dętki w kołach, najwięcej w kolarzówkach. Rowery szosowe królowały w klasyfikacjach. W kategorii open znalazłem się na miejscu 682. z 1722 (w dniu imprezy, bo organizatorzy mieli problem ze zliczeniem pewnej liczby zawodników). Przejechałem cały dystans w czasie 03:05:48,86, gdy najlepszy kolarz zajął pierwsze miejsce z czasem 02:22:49,30. W klasyfikacji rowerów innych zająłem miejsce 256. na 901, a wśród mężczyzn w wieku 25–29 lat – 23. na 184. To i tak wielki sukces, bo gdyby nie drafting, to miałbym dużo gorszy czas. W ogóle to w czwartek złapałem przeziębienie. Dodatkowo miałem zakwasy po wizycie w parku linowym, więc może nawet poszłoby mi lepiej, gdybym był w formie. W trakcie jazdy nawet przyszło mi do głowy, aby zamknąć wyścig w trzech godzinach, jednak musiałbym mieć średnią ponad 33,3 km/h. Może za późno o tym pomyślałem.
Kategoria kraje / Polska, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, rowery / Trek

Twierdza Poznań, część 4

  38.06  01:53
To już ostatnia podróż po poznańskich fortyfikacjach. Ostatnia i najmniej owocna, bo odwiedzone forty są prawie wszystkie w czyimś posiadaniu. Chciałem dzisiaj pojechać pociągiem do Konina i na rowerze wrócić z wiatrem do Poznania, jednak sprawy zebrane z całego tygodnia zmusiły mnie do zrezygnowania z dłuższej wycieczki. Wyruszyłem wieczorem, aby wreszcie zakończyć objazd Twierdzy Poznań.
Fort VI stoi za znakiem zakazu ruchu. Idąc pieszo, trafia się na tabliczkę z informacją o terenie prywatnym, dlatego nawet nie podchodziłem do bramy. Lepiej było z fortem VIa, na teren którego wejść można, choć już z samego fortu niewiele pozostało. Został wysadzony po II wojnie światowej. Podobno były plany zagospodarowania tych resztek, ale zabrakło chęci.
To już koniec zwiedzania fortów. Kolejne obiekty są w czyichś rękach, i tak – w forcie VII znajduje się Muzeum Martyrologii Wielkopolan. Wejście jak najbardziej możliwe w godzinach otwarcia. Fort VIIa jest o tyle dziwny, że kilka znaków kieruje do niego, a na samej bramie znajduje się tabliczka zabraniająca wstępu na teren prywatny. O dziwo brama była uchylona, ale nie miałem pojęcia, czy za chwilę właściciel nie zacząłby ujadać, że wtargnąłem na jego teren prywatny, do którego paradoksalnie zapraszają dziesiątki tabliczek. Fort VIII jest zamknięty za grubą bramą, przez którą nawet nie można zerknąć do środka. Z fortem VIIIa jest ciut lepiej, ponieważ znajduje się tam jakiś warsztat samochodowy. Szkoda, że nie rowerowy. W forcie IX jest zakład ślusarski, a fort IXa stoi ogrodzony w parku. Aby obejrzeć te forty, potrzeba mieć czas w godzinach otwarcia lub możliwość kontaktu z właścicielami. Jak dla mnie – tyle wystarczy zwiedzania. Może kiedyś, gdy będę tutaj jeszcze mieszkał, spróbuję się skusić i, za rozsądną cenę, przyjrzeć się im bliżej.
Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, Twierdza Poznań, Polska / wielkopolskie, rowery / Trek

Wolsztyn

  144.68  06:16
Pogoda w Wielkopolsce wyjątkowo sprzyjała, więc postanowiłem pojechać gdzieś dalej. Wybrałem Wolsztyn, jako że był on w planach od paru tygodni. Ze względu na wschodni wiatr wymyśliłem, że pojadę do Zbąszynia rowerem i wrócę pociągiem. To był dobry plan.
Postanowiłem jechać bocznymi drogami, dlatego ruszyłem przez Wiry, żółtym szlakiem rowerowym przez Wielkopolski Park Narodowy, którego leśne odcinki bardzo mi się spodobały, a potem dojechałem do Łodzi. Po drodze minąłem szlak rowerowy wokół Poznania. Tym odcinkiem przedostawałem się w maju z Mosiny do Stęszewa. Nie zdawałem sobie sprawy, że biegnie on tak blisko centrum Łodzi.
Dalej nie było zbyt ciekawie. Asfalt, słabe krajobrazy, mało lasów, od czasu do czasu jakaś piaszczysta droga, drzewa z robaczywymi jabłkami. Minąłem kilka pałaców, z czego najbardziej mi się spodobał ten w Gościeszynie. Dodatkowo zdobione mury wokół włości przyciągają oko.
Gdy dojechałem do Wolsztyna, nie miałem pojęcia gdzie szukać parowozowni. Nie ma tam słupów informacyjnych, więc mogłem jedynie zgadywać, że muszę się dostać do wyraźnie zaznaczającego się na mojej mapie węzła kolejowego. Dobrze wybrałem. Na jednym peronie stoi 6 zabytkowych lokomotyw, którym można przyjrzeć się z bliska. Kilka kolejnych jest za ogrodzeniem. Parowozownia była już zamknięta, ale tak czy inaczej czas mnie gonił, więc nie mógłbym jej odwiedzić.
Do Babimostu jechałem na przemian asfaltem i piaszczystymi drogami. Czasem trafiały się lżejsze, polne ścieżki. Nie wiem czemu, ale podobało mi się w tamtych okolicach. Może to zbliżający się wieczór nadawał jakiejś magii?
Babimost próbuje postawić na rowerzystów. O ile dwukierunkowe pasy rowerowe wyznaczone na ulicy z nierówną nawierzchnią wyszły im bardzo słabo, o tyle asfaltowa droga dla rowerów, prowadząca w kierunku Zbąszynka, jest dziwnie wygodna. Musieli ją niedawno wybudować, bo jest bardzo równa. Nie da się tego powiedzieć o drogach dla rowerów spotkanych dalej. Zmrok zaczął mnie łapać, gdy mijałem Zbąszynek. Myślałem, że udałoby mi się jeszcze zobaczyć Zbąszyń wraz z tamtejszą twierdzą, jednak trochę źle oceniłem odległość. Po wjechaniu do Zbąszynia, na dworcu kolejowym znalazłem się na 5 minut przed odjazdem pociągu. Ja to mam szczęście. W dodatku trafiłem do nowiuśkiego pociągu. Uchwyty na rowery ma beznadziejne (rower po prostu spadł w trakcie jazdy), ale siedziska nawet porządne.
Kategoria kraje / Polska, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery