Trwa ładowanie…
Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w miesiącu

Maj, 2013

Dystans całkowity:1005.22 km (w terenie 177.67 km; 17.67%)
Czas w ruchu:43:51
Średnia prędkość:22.92 km/h
Maksymalna prędkość:60.00 km/h
Suma podjazdów:5682 m
Liczba aktywności:15
Średnio na aktywność:67.01 km i 2h 55m
Więcej statystyk

Zamek Książ

115.9804:56
Przestało padać, słońce wyszło, zrobiło się ciepło. Żal nie wyjść na rower. Szkoda, że czekałem do wieczora, bo mogłem dzisiaj dłużej pojeździć i jeszcze więcej zobaczyć. Nie musiałbym też się tak spieszyć i pstryknąłbym więcej zdjęć. Bądź co bądź i tak nie była to moja ostatnia wizyta w co niektórych miejscach, ale o tym dalej.
Wybrałem za cel Zamek Książ ze względu na kierunek wiatru, choć nie myślałem, że tam dojadę. Po obfitym obiedzie i paru obowiązkach wyruszyłem leniwie o 17:30, bo po ostatniej jeździe byłem przeziębiony i nie byłem pewien czy mogę wyjść na rower. W miarę spokojnym tempem asfaltami przez Stary Jawor wskoczyłem na krajową trójkę. Chcąc dostać się do Dobromierza, zaplanowałem jazdę przez Kłaczynę. Miałem ze sobą mapę Dolnego Śląska wydawnictwa Demart, która nie ma prawidłowo rozmieszczonych elementów; jasno rzecz ujmując – jest błędna. Mimo wszystko udało mi się trafić na właściwą drogę, a jak zobaczyłem znak kierujący na Dobromierz, to już nawet nie patrzyłem na mapę. Minąłem parę ładnych wsi, z których rozciągają się piękne widoki na Pogórze Kaczawskie i Masyw Ślęży. Minąłem też las, z którego bił zapach mokrych drzew, zachęcający do zatrzymania się i podziwiania widoków tych okolic.
Dobromierz. Nie poznałem go z początku, choć wieżę kościoła pw. św. Piotra i Pawła widziałem już z daleka. Jak wspomniałem wyżej, nie patrzyłem na mapę i przez to pojechałem nie tą drogą, którą zaplanowałem. Zamiast do Świebodzic skierowałem się na Stare Bogaczowice. Kto wie, może gdybym miał więcej czasu, to pojechałbym tam, bo wieś na mapie jest oznaczona jako posiadająca cenne zabytki. Jednak ponieważ czas gonił, a chciałem zrobić choć jedno zdjęcie zamku, to nie zawracałem, tylko ustaliłem nową drogę – przez Cieszów. Nie żałuję pomyłki, bo czułem się jak w Dolinie Prądnika, tylko jechałem pod górkę. Piękna dolinka, aż nie zrobiłem ani jednego zdjęcia tak się zapatrzyłem. Wrócę tam, bo w tej samej miejscowości znajduje się zamek Cisy.
Jak już wjechałem na górę, to zobaczyłem dwa widoki – jeden na zamek Książ, a drugi na Świebodzice. Aż chciałem ruszyć polną drogą na wprost, ale teraz widzę, że dojechałbym tylko do Pełcznicy. Zjechałem do Świebodzic, jednak bez zbędnego zatrzymania jechałem dalej, żeby dotrzeć do zamku. Zobaczyłem monumentalną bramę i nie omieszkałem się przy niej zatrzymać. Znak przy drodze prowadzi do zamku po drodze krajowej, ale ja wypatrzyłem czarny szlak rowerowy – przez wspomnianą bramę. Co prawda wokół góry Wilk, ale zbaczając na jakiś inny, pieszy, trafiłem do rozdroża. Na lewo punkt widokowy, na prawo zamek. No jasne, że punkt widokowy! Przecież chcę zrobić zdjęcie. Niestety nie udało się przez zachodzące słońce. Może innym razem.
Pokręciłem się trochę po dziedzińcu zamku, przed którym odbywają się zawody Pucharu Świata w Trialu Rowerowym i zacząłem zmierzać w kierunku Świebodzic. Ponieważ słońca kryło się za szczytami pogórza, to nie widziałem sensu, aby zwiedzać miasto o zmroku. Obrałem więc drogę do domu przez Strzegom i Jawor. Pierwsze miasto uraczyło mnie objazdem. I to takim, że nie wiadomo którędy jechać. W końcu, gdy zaniepokoiłem się brakiem jakiegokolwiek zjazdu, skręciłem w pierwszą drogę i odnalazłem tabliczkę "Koniec objazdu". (Irytacja). Dalej już bez takich niespodzianek, tylko dawno jechałem z Jawora do Legnicy i ta droga już nie należy do najbezpieczniejszych. Strasznie dużo w niej dziur.
Okazało się, że zaliczyłem dzisiaj aż trzy gminy, w tym sam Wałbrzych. Duże miasto, skoro zagarnęło ten zamek. Ale przydałoby się też do centrum dojechać, żeby mieć satysfakcję, że się tam było, a nie tylko przejechało po przedmieściu, jak w Katowicach.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, rowery / Trek

Droga wojewódzka nr 363

67.1802:55
Deszczowy tydzień się zrobił. A ponieważ żal nie wyjść, gdy nie pada, to postanowiłem pojeździć po suchych asfaltach. Za cel obrałem drogę ze Złotoryi do Jawora, ponieważ miałem luki na mapie.
Wczoraj padało, więc wolałem ominąć wszelki teren. Mimo to wjechałem do parku (na Mickiewicza posypali żwirem – muszę znaleźć inną drogę) i ponieważ nie widziałem w ogóle kałuż, to pojechałem po wale nad Kaczawą. Chciałem do Dunina dojechać standardową drogą, ale pomyślałem, że skoro jest tak sucho, to pojadę obok Lasku Złotoryjskiego. Nie była to dobra decyzja, bo kałuż tam wiele, jednak nie tak spasłych, żeby nie można ich było ominąć.
Gdy wyjeżdżałem z domu, niebo było szare i odrobinę kropiło, ale w Duninie na niebie było już tylko kilka chmurek. Do tego słońce i ponad 20 °C, a ja w ciepłej bluzie i bez mojego pasa, bo nie chciałem go brudzić. Pogoda płata figle. Po drodze widziałem, że ominęła mnie zlewa, więc dobrze było odrobinę przeciągnąć wyjazd.
Od wjechania do powiatu złotoryjskiego przed Rzymówką do Wysocka miałem bardzo wygodny asfalt. Jaka szkoda, że się tak szybko skończył, bo jechało się tak wygodnie i nawet kałuże tak nie przeszkadzały. W Kozowie miałem dylemat, bo droga nie była w żaden sposób oznaczona. Dobrze, że miałem GPS i załadowaną mapę (choć bez wspomnianego skrzyżowania), to szybko zauważyłem źle obrany kierunek.
W Rokitnicy zboczyłem z trasy na rzecz szlaku ER-4, który poprowadził mnie pod górkę drogą terenową. Niepotrzebnie, bo znów musiałem szukać drogi, a i zaczynało kropić. Mimo to jechałem dalej, a im bardziej przyspieszałem, tym mocniej padało. Na szczęście Łaźniczki były blisko i zatrzymałem się tam na przystanku na kilka minut. Wyciągnąłem wafelka, żeby coś przegryźć, ale ledwo go ugryzłem, a deszcz nagle ustał. Dalsza droga była męcząca przez dużo pagórków. Przynajmniej chłodniej się zrobiło i bluza spełniła swoje zadanie.
Dojeżdżając do Jawora zaczęła mnie niepokoić czarna chmura sunąca z północnego-wschodu. Przyspieszyłem mimo zmęczenia, żeby mnie nie dopadła. Od Godziszowej myślałem, że już za późno, bo jechałem prosto w stronę ciemnych chmur, ale widząc po której stronie jest Legnickie Pole, wiedziałem, że to jedynie droga zmieniła kierunek. Zauważyłem zwiększony ruch w Gniewomierzu, tak jakby połowę autostrady zamknęli i niektórzy zapomnieli jaka jest dozwolona prędkość na obszarze zabudowanym. W Legnicy już nie kombinowałem, tylko pojechałem Jaworzyńską, która nadal nie trzyma się kupy. Minąłem za to jedynego dzisiaj bikera, który mi nie pomachał. Twarz jakby znajoma, ale nie wiem skąd.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, rowery / Trek

Przed siebie na Grodziec

95.6504:25
Z opcją na Ostrzycę.
Nazajutrz znów zapowiadają deszcze, które mają trwać przez kilka dni. Kilka dni bez roweru. Nie chciałem tak, więc wybrałem się gdzieś pod Chojnów, bo tamte tereny są słabo przeze mnie zbadane.
Miałem okazję przetestować nowy system zarządzania ruchem w godzinach szczytu. Coś niesamowitego jak bardzo można zirytować kierowców tak nieoptymalnym narzędziem. Czekając na światłach pod Ferio zdążyły przejechać raptem 3 auta, gdy zrobiło się znów czerwone. Ile to czasu marnuje się na każdym z takich cyklów. Cieszę się, że jestem rowerzystą i następnym razem nie będę grzecznie zatrzymywał się za ostatnim autem, tylko skorzystam z prawa do dojechania do skrzyżowania.
W Ulesiu skorzystałem z drogi, którą kiedyś planowałem dojechać do Chocianowa. Ładna droga z widokami. Nie obyło się bez wątpliwości w którą stronę pojechać. Na szczęście dobrze strzelałem. W Miłkowicach skręciłem w jakąś drogę w nadziei, że dotrę nią dokądś i dotarłem do drogi asfaltowej tuż przy torach. Po jakimś czasie wygoda się skończyła i znów jechałem terenem. Ponownie spróbowałem swojego szczęścia w Goliszkowie, żeby ominąć asfalt i dzięki temu znów przejechałem się polną drogą.
Chojnów wciąż mnie zaskakuje. Ilekroć tam jestem, widzę na Rynku coś nowego. Dobrze, skoro ma to poprawić wizerunek miasta.
Skierowałem się na Osetnicę drogą, na której kiedyś przypadkowo wylądowałem. Znów mnie skusiła droga terenowa, mimo że nie wiedziałem dokąd prowadzi. Szczęśliwie przeprowadziła mnie przez autostradę i skróciłem sobie tym samym odległość. Po drodze przestraszyłem jakichś staruszków podczas wyprzedzania, którzy panoszyli się na całej szerokości drogi.
Widziałem Grodziec już od jakiegoś czasu i kierowałem się do niego. Mimo wszystko ciągnęło mnie w nieznane i za Jadwisinem wjechałem znów w polną drogę, którą dostałem się do kopalni. Tam, na rozdrożu miałem problem którędy dalej. Wybrałem drogę na lewo, choć teraz widzę na zdjęciach satelitarnych, że zrobiłem parę błędów i niepotrzebnie tam jechałem. Przed Olszanicą znów polna droga mnie wciągnęła i błądząc nią wyjechałem za daleko od drogi do celu. Zobaczyłem jednak przed sobą drogę w las. Nie zastanawiając się długo pojechałem nią i dotarłem do pięknej leśnej drogi przeciwpożarowej. Podobnej do tej na Górzec, tylko bez rynienek w poprzek jezdni. Przez Jurków wyjechałem z lasu i tutaj zacząłem błądzić. Miałem nadzieję dotrzeć najpierw przez las, ale drogi ciągle się kończyły, a później polna droga skończyła się w rzepaku. Nie chciałem być żółty, więc zawróciłem i dotarłem na właściwy szlak. Po drodze wjechałem na czerwony szlak rowerowy, który gdzieś uciekł. Ponieważ budynki, obok których przejeżdżałem grożą zawaleniem (i w sumie część się sypie w oczach), to nie szukałem dalej szlaku, tylko zacząłem podjazd, podziwiając widoki. Góry...
Na Grodźcu prace stolarskie wrą i sporo aut psuło scenerię do zdjęć, więc darowałem sobie fotki i zacząłem zjazd. Brak ludzi pozwalał się rozpędzić, choć piach wzywał zdrowy rozsądek do jazdy maksymalnie 40 km/h.
Czarna chmura, która od jakiegoś czasu sunęła się w moim kierunku w końcu znalazła się nade mną. Zaczęło kropić, więc zacząłem szybki powrót do domu. Niestety opcja Ostrzycy Proboszczowskiej, na którą miałem ogromną chętkę nie wyszła ze względu na pogodę i późną porę.
Po pewnym czasie zaczęło się rozpogadzać. I mimo że słońce było wysoko na niebie, to nie myślałem już o zmianie kierunku na drugi szczyt. Jechałem do domu, omijając Złotoryjską, dlatego pojechałem najpierw przez Szymanowice, a później przez Lasek Złotoryjski. Coś mnie jednak skusiło, aby sprawdzić tę drogę asfaltową, na którą wjechałem pod obwodnicą. I choć szybko się skończyła, to jechałem dalej, nawet gdy teren przestał być drogą. Wyjechałem przy nowym cmentarzu. Teraz już wiem gdzie leży, ale myślę, że to pomysł nietrafiony. Droga dojazdowa nie dość, że wąska, to autem można się tam dostać wyłącznie przez Lipce. Już widzę te bluzgi w dniu 1 listopada.
Pobłądziłem jeszcze chwilę, bo zamiast Domejki chciałem sprawdzić inną drogę, a właściwie ślepą uliczkę, przy której nie ma nawet znaku. Dobrze, że Chojnowska ma ładny asfalt, to szybko wróciłem do domu, choć już po zachodzie słońca.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, terenowe, rowery / Trek

Pętla przez Mikołajowice

32.2001:20
Prognoza pogody na piątek mnie wystraszyła i nigdzie nie wyszedłem. Wciągnął mnie za to pewien problem informatyczny, nad którym przesiedziałem też całą sobotę. Dzisiaj miało lać cały dzień. Do wieczora nie spadła ani kropla, więc musiałem wyjść. Jak wyjeżdżałem, to prognoza wskazywała już tylko na lekki opad, którego i tak nie było. Meteo.pl jest ostatnio mało dokładne.
Nadal jest chłodno – dzisiaj ok. 10 °C. Ruszyłem w kierunku Gniewomierza przez park, dalej wałami i drogami dla rowerów. Postanowiłem dokończyć plan sprzed tygodnia, więc polnymi drogami dojechałem do Strachowic i wąskim asfaltem do Mikołajowic. Dalej już popędziłem szybszym tempem przez znane rejony i ponownie przez Park Miejski wróciłem do domu.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, rowery / Trek

Wycieczka rowerowa (Pęcław)

142.9806:10
Jako że prognoza na piątek wskazuje deszcz, to zaplanowałem wykorzystać właśnie dzisiejszy dzień. Było pewne "ale", które wolałem wyeliminować. Musiałem wymienić łańcuch, ponieważ na obecnym już i tak za długo jeździłem (metoda trzech łańcuchów). Dodatkowo muszę wymienić przednią obręcz, bo na tej daleko nie zajadę.
Wizyty w Worbike'u nie należą do najmilszych, co potwierdziła także ta dzisiejsza. Musiałem swoje odczekać zanim ktoś zajrzał do roweru. Według mnie nierównomiernie obracająca się oś tylnego koła nie jest czymś normalnym, ale serwisanci tkwią w innym przekonaniu. Pożyjemy – zobaczymy. Mój łańcuch otrzymał za to solidną porcję czarnej paćki i wątpię, aby operacja została wykonana na czystym napędzie (przyjechałem przecież tu po nowy łańcuch, a dostałem gratis możliwość wybrudzenia rąk podczas domowego przeglądu).
Co do przedniego koła, które chcę wymienić w całości, to nie mieli... Będą dopiero sprowadzać części, a jeszcze co to wyszło z moim tylnym kołem – nikt nie pamiętał, aby takie mieli na składzie, gdy składali mi napęd miesiąc temu. W końcu doszli, że to koło mogło wisieć na warsztacie kilka miesięcy i było zaplatane na miejscu. Także będę musiał dodatkowo poczekać na przednie (chciałbym, żeby były jednakowe).
Jak w końcu udało mi się wymienić łańcuch po dłuższej walce z nową spinką, która nie chciała się zapiąć, to było późno. Postanowiłem więc, że będzie to wycieczka nocna, na której już od dłuższego czasu nie byłem. Nie było zbyt ciepło, bo raptem 15 °C. Wyruszyłem na trochę przed godz. 16 starymi drogami do Raszówki. Tam chwilkę pomyślałem nad dalszą drogą i stwierdziłem, że szybciej będzie asfaltem, bo czas mnie goni. Wpadłem jednak na czerwony szlak wokół Lubina zmierzający w las i nim też ruszyłem. Szlak gdzieś uciekł, a droga zaczęła być niewygodna. W końcu wyjechałem i od Raszowej już asfaltem w kierunku Lubina.
W mieście zostałem przywitany zakazem wjazdu rowerów i, o zgrozo, slalomem. Dzięki temu Lubin zyskał u mnie miano posiadacza najgorzej rozwiniętej infrastruktury drogowej. Ostatnim razem taki slalom miałem we Wrocławiu rok temu, ale tam ścieżka rowerowa miała kilka kilometrów, a tutaj trzeba co 200 metrów zmieniać stronę jezdni. Nie dziwię się miejscowym, że mają prawo w głębokim poważaniu.
Trwa przebudowa Parku Wrocławskiego. Niestety ignorancja zarządcy inwestycji spowodowała, że wjechałem do tego parku, ponieważ znak drogi dla rowerów nie jest zasłonięty, a dodatkowo brama z zakazem wstępu była otwarta w ten sposób, że ów zakaz był niewidoczny. Wydłużyło to moją podróż o niepotrzebne przywitanie się z triceratopsem.
Pomimo tych mankamentów można przejechać miasto bez zsiadania z roweru przy dobrych wiatrach. Jedynie obok Tesco jest przejście dla pieszych bez przejazdu rowerowego.
Droga do Rudnej bardzo wygodna. Zachwalam sobie ją i podejrzewam, że dane mi będzie jeszcze nie raz przejechać się po niej. Minusem było to, że wjechałem na Wzgórza Dalkowskie. Szczęście, że na część mniej pagórkowatą.
W Rudnej pomyliły mi się drogi, ale na szczęście złapałem szybko kurs na Krzydłowice. Byłem tu ostatnio we wrześniu, ale ruina pałacu nadal się trzyma. Z ciekawości poszukałem dobrego kadru, żeby uchwycić zabytkowy kościół.
Czas leciał, a ja jechałem dalej. Słońce na szczęście jeszcze trzymało się wysoko nad horyzontem. Minąłem drogę wojewódzką i po pewnym czasie zaczął się wybrukowany odcinek do miejscowości Bucze. Dobrze, że kamień był drobny i nie ciążył podczas jazdy. Później asfalt wrócił, a ja zachwycałem się zielenią. Gmina nie wygląda na bogatą, dużo rolnictwa, kanałów wodnych i w ogóle wody. Miałem okazję przypatrzeć się nawadnianiu pól wodą z pobliskich zbiorników wodnych. Woda podawana tzw. papajkiem, choć nie wiem czy ta nazwa jeszcze funkcjonuje. Nie mogę znaleźć niczego interesującego w internecie (dziwne).
W końcu dojechałem do samego Pęcława, choć martwiło mnie, że już ponad 60 km przejechałem i go nie było. Zatrzymałem się na rozdrożu, żeby spojrzeć na mapę, bo wieś nie jest zaskakująca. W oddali usłyszałem zdawkowe "zgubił się", ale czy ktoś, kto ma mapę się gubi? Chyba ten, który jej nie ma, bo ja mapy używam do planowania, a w takiej wsi ciężko się zgubić. Ruszyłem szybko do Białołęki spojrzeć na znajdujący się tam kościół. Powrót już mi się nie podobał, bo jechałem pod wiatr. Miałem tylko nadzieję, że będę przejeżdżał przez dużo lasów, żeby uniknąć ciężkiej jazdy.
Sądziłem, że te rejony nie są atrakcyjne ze względu na swoje położenie. Jak bardzo się myliłem, gdy raz za razem mijałem rowerzystów. Zielona kraina przyciąga rzesze turystów. Jest tutaj kilka szlaków rowerowych, w tym niebieski rowerowy Szlak Odry, a mnie dane było przejechać się częściowo szlakami zielonym i czerwonym. Jeszcze chyba podczas żadnej wycieczki nie minąłem takiej ilości rowerzystów. A miałem ponarzekać na dwójkę tych, którzy mi nie pomachali po wjechaniu do gminy. Poza nimi jednak już każdy rowerzysta wymienił się ze mną pozdrowieniem.
Na mapie kusił mnie Chełm i ponieważ słońce wciąż było wysoko na niebie, to ruszyłem w jego kierunku. W miejscowości Piersna zboczyłem z drogi wojewódzkiej, żeby zobaczyć kościół, a przy okazji przeczytałem o nim trochę informacji na tablicy. Miejscowość, jak i kościół mają początki swojej historii w XIII w. Dowiedziałem się też skąd te oznaczenia miejsc zbiórki oraz dróg do ewakuacji, które licznie mijałem. Odbudowa kościoła po pożarze w XVII w. trwała wiele lat przez nawiedzające tamte tereny powodzie. Nie chciałbym mieszkać w takim miejscu, nawet jeśli jest piękne, zielone i przyjazne.
Na mapie wyznaczyłem nową drogę. Aby dotrzeć do kościoła w Szymocinie, musiałem przejechać po kolejnym bruku. Tym razem bardzo niewygodnym, dlatego starałem się wykorzystywać pobocze, gdy tylko roślinki mi na to pozwalały. Towarzyszył mi też zielony szlak rowerowy.
Z Trzęsowa do Orska zaplanowałem dostać się drogą gruntową. Gdyby nie ten piach, to byłaby wygodna do poruszania się. Tak źle jednak nie było i szybko dostałem się do samego Chełma, już trzeciego, który odwiedziłem i drugiego na Dolnym Śląsku.
Pozostało mi wrócić do domu, bo nie miałem więcej żadnych planów. Jechałem, podziwiając zachód słońca, który przez moje pomarańczowe szkła okularów był jeszcze piękniejszy.
Robiło się coraz chłodniej, a moje stopy coraz bardziej przemarzały. Za Rudną było 8 °C. Przez Lubin przejechałem drogą krajową, bo nie miałem ochoty pchać się na jakiekolwiek ścieżki rowerowe, choć i tak coś mnie podkusiło, żeby na Legnickiej wjechać na taką jedną – idiotyczną. Rowery namalowane na niej sugerowały, że można wjechać pod prąd na jednokierunkową ul. Legnicką. Pomysłowe. Dalej drogą krajową przy 5-stopniowej temperaturze jakoś dojechałem na obwodnicę, żeby ominąć dziury. Mimo pięknego księżyca, który przyświecał mi drogę nie chciałem dryblować po zniszczonej ul. Poznańskiej.
Coraz dalej mam do niezaliczonych gmin. Kolejna będzie na pewno Olszyna, albo może Węgliniec? A mam jeszcze całą Kotlinę Kłodzką do objechania. Nie mogę narzekać na brak planów. Mogę za to ponarzekać na odległość tych miejsc...
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, rowery / Trek

Po Nocy Muzeów

61.9302:38
Weekend spędziłem w Warszawie będąc na Nocy Muzeów. Przez dwa dni była tak piękna pogoda, że aż momentami żałowałem, że nie mam ze sobą roweru. Co prawda centrum stolicy nie jest najlepszym miejscem dla rowerzystów, ale może kiedyś się to zmieni. Dzisiaj zaś korzystając z nie gorszej pogody postanowiłem przejechać się. Ze względu na zachodni wiatr wykorzystałem lasy, aby dostać się na zachód i później wrócić z wiatrem do Legnicy.
Jak zwykle zagapiłem się i zrobiłem nadmiarowe metry po Parku Miejskim. Później zwykłą trasą – terenem przez Pawice i drogą pożarową nr 11 aż do Raszówki. Dalej mijając granicę tej miejscowości z Karczowiskami zauważyłem leśną drogę, a ponieważ lubię ładne leśne drogi, to czemu miałbym nią nie pojechać? Nim dojechałem do krajówki miałem bliskie spotkanie z owczarkiem niemieckim. Właściciel w ogóle nie zainteresowany, ale na szczęście pies był łagodny. Nie poszarpał mocno moich ubrań.
Nie miałem ze sobą mapy, ale gdy dojechałem do jeziora o nazwie Chróstnik – otworzyłem Traseo, żeby upewnić się gdzie jestem. Byłem tutaj już kilka razy, ale to było w zeszłym roku, więc nie pamiętałem dokładnie dokąd mógłbym dojechać wybraną drogą. A ruszyłem drogą pożarową nr 5 i dojechałem do Liśca, skąd planowałem dostać się jak najdalej na zachód przez las, żeby nie martwić się o wiatr w twarz. Rozmyśliłem się po dotarciu do drogi wojewódzkiej i przez Jaroszówkę pojechałem znaną mi już drogą do Niedźwiedzic. Pomyślałem, aby dojechać drogą do końca, mimo że nie pamiętałem gdzie się nią dostanę.
Dojechałem do Rzeszotar i żeby ominąć dziurawą ul. Poznańską skierowałem się na Pątnówek z widokiem na panoramę Legnicy. Ta miejscowość powinna znajdować się na wzniesieniu i byłaby po prostu pięknym punktem wypadowym na dni z ograniczonym czasem.
Miałem nadzieję na wieczorną wycieczkę, ale za wcześnie wyjechałem. Z drugiej strony mogłem pojeździć po lasach, w których nie było tak chłodno. Po drodze mijałem kuszące oznaczenia szlaków okrężnych wokół Lubina – zarówno pieszego czerwonego jak i niebieskiego rowerowego. Może w środę?
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, terenowe, rowery / Trek

Pozdrowienia dla niesympatycznej blondi

27.9201:10
Dzisiaj na krótko, bo czuję zmęczenie po walce o dobre oceny na uczelni. Wiatr południowo-wschodni, więc kierunek oczywiście na Koskowice. Nuda, ale cóż poradzić? Jestem tak obyty z drogami wokół Legnicy, że potrzebuję nowości. Na szczęście jeszcze trochę i będę znów mieszkał w Krakowie. Niestety w nowym miejscu, więc będę miał dalej do Doliny Prądnika, ale to nic – jeszcze bliżej będą Tatry :D
Ruszyłem więc w drogę, ale nie Jaworzyńską, bo już nią rzygam. Wybrałem park i wały nadkaczawskie. Powoli zarastają trawą, ale lepiej się prezentują od tych po drugiej stronie Kaczawy. Dalej do Gniewomierza, ale pomyślałem, że miło byłoby przejechać się przez Księginice nie od Legnickiego Pola, a od Mikołajowic. Po paru chwilach wpadłem też na pomysł, aby pojechać polną drogą i całkowicie ominąć Legnickie Pole. Już kiedyś tamtędy jechałem, tylko błądziłem wtedy w poszukiwaniu drogi do wspomnianej miejscowości. Tym razem dojechałem do końca, obrywając od dzikiej róży paroma kolcami w ramieniu. Przystając na chwilę, aby wyciągnąć ciała obce zauważyłem most w oddali. Pomyślałem, że to jakaś nowość, której nie widziałem. Byłem jednak blisko drogi do Biskupic, więc most ten pokonałem już przynajmniej raz.
Niestety chmurzyło się, więc odpuściłem sobie jazdę przez Mikołajowice i pojechałem prosto przez Legnickie Pole. Następnym razem zrobię dłuższą rundkę z większą ilością terenu.
W Księginicach tir nie wyrobił się podczas zawracania i utknął. Nie wiem co zrobił kierowca, ale ja właśnie łapałem wiatr w plecy i zaczynałem mknąć powyżej 30 km/h. Niestety niedługo, bo wiatr był zmienny i zaczął wiać z boku. Chociaż lepsze to niż w twarz.
Skorzystałem w Koskowicach z drogi alternatywnej. Mniej dziur, choć więcej wiejskich zapachów. Lepsze to niż denerwować się na tych dziurach na głównej drodze. Już za wsią jechałem środkiem drogi, to mogłem się rozpędzić, omijając dziury na poboczu.
W Legnicy utrudnienia w ruchu na Piłsudskiego. Na szczęście nie jeżdżę tą ulicą, bo są lepsze drogi, a zresztą wzdłuż niewielkiego odcinka tej ulicy ciągnie się w miarę wygodna droga dla rowerów. W jednym miejscu trzeba techniki, aby pokonać przejazd dla rowerów, bo usunęli nawierzchnię, ale jeśli się postarają, to może nawet zlikwidują wysokie progi, na których można uszkodzić koło.
Na przejeździe dla rowerów na Rzeczypospolitej jeden rowerzysta mało nie wpadł pod koła, bo uznał, że zna się lepiej i może przejechać na czerwonym (w tym miejscu światła zmieniają się najpierw z jednej strony wysepki dla pieszych i dopiero po kilku chwilach po drugiej stronie). Rowerzyści to często święte krowy, które uważają, że im wiele można. Wstyd za takich kretynów później, bo kierowcy aut uprzedzają się do cyklistów przez takich ludzi.
Jak zwykle kierunek na Park Miejski. Przy okazji zauważyłem, że prowadzone są jakieś prace przy chodniku od mostku chyba do Ogrodowej. Będzie się może wygodniej jechało jak skończą. A w parku jak zwykle dużo ludzi. Na szczęście dzisiaj nie wchodzili pod koła. Ponarzekam sobie za to na blondi w mitsubishi na Chłapowskiego. Ulica jest jednokierunkowa, a babeczka w swoim drogim blachosmrodzie najpierw wyjechała z parkingu, a dopiero później zapięła pas, poprawiła lusterka, blokując tym samym drogę. Ja sądziłem, że ruszy, a ona stoi. Musiałem zahamować, czego nie usłyszała w przeciwieństwie do przechodniów. Ponieważ zaczęła się wlec, to ja zacząłem wyprzedzać. Niestety też nic z tego, bo inny dureń zaparkował auto tak, że nie zmieściłbym się podczas wyprzedzania. A jak już paniusia dojechała do skrzyżowania, to dopiero wtedy włączyła kierunkowskaz, że chce jechać tam, gdzie ja. I pomyślcie sobie, że gazu dodała na Jaworzyńskiej, jadąc 50-60 km/h, żeby mnie wyprzedzić (zdenerwowany jadę szybciej). Ok, to tyle moich żalów :)
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, rowery / Trek

Wycieczka rowerowa (Jemielno, Wińsko)

120.8705:10
Miało być na krótko, bo nazajutrz zaliczenia, ale czasem tak mam, że lubię zaryzykować. Myślałem o Jaworzynie Śląskiej, żeby pojechać do niej pociągiem i wrócić do Legnicy, ale przypomniałem sobie o coraz to dłuższej liście moich planów i wyszło zaliczanie gminy Jemielno.
Znanymi drogami ruszyłem na północ, przedzierając się najpierw przez korki, a później już swobodnie snując się w terenie. Wolę jazdę leśnymi ścieżkami, więc do Miłogostowic dostałem się drogami pożarowymi. Teraz widzę na mapie, że mogłem nawet tę wieś ominąć. Nie musiałem też jechać do Buczynki... Były to niestety ostatnie kilometry w terenie.
Dojechałem do Ścinawy, gdzie przed przejazdem kolejowycm zatrzymał mnie pociąg Kolei Dolnośląskich. Gdyby nie on, to nie musiałbym jeszcze czekać na przejazd pociągu towarowego.
Do Krzelowa miałem pod wiatr, więc nie jechało się szybko. Plusem była równiutka droga. Szkoda, że droga wojewódzka już nie była taka ładna.
Jemielno jest małą wsią, ale korzystającą z pomocy Unii Europejskiej w dużej mierze. Minąłem zadbany ogród z sadzawką, mostkiem i ławkami – publiczny oczywiście. Później jeszcze coś w rodzaju amfiteatru, ale przedstawienia tam mogą się odbywać najwyżej rano lub po zmroku, bo scena jest ustawiona w kierunku wschodnim.
Za Jemielnem teren zmienił się w pagórkowaty. Dodatkowo wjechałem na najgorszą drogę jaką kiedykolwiek jechałem. Nie ze względu na dziury, a materiał, którym je załatano. Mimo pięknych widoków w Łęczycy do moich opon kleił się żwir. Na domiar złego oberwałem od jednego wariata drogowego jadącego z naprzeciwka. Teraz mam siniaka od kamienia, który wystrzelił spod koła blachosmroda.
Droga przez las, czyli to, co uwielbiam. Szkoda, że tak krótko, ale ostatnim podjazdem dojechałem do Wińska. Później miałem z wiatrem i, co zauważyłem dopiero teraz, jechałem z górki. Nie widać było tego, więc sądziłem, że mam po prostu przypływ energii. Nagle uderzyła we mnie pszczoła, która po chwili upadła mi na udo. Zrzuciłem ją, ale niestety bez żądła, które zdążyła we mnie wbić. Nie bolało tak jak kiedyś, ale może dlatego, że użądliła mnie w udo. Dopiero po kilkunastu minutach ból zaczął się nasilać.
Dojechałem do Ścinawy, wygodna droga krajowa się skończyła i ponieważ nie przepadam za jazdą tą samą drogą jednego dnia, to skierowałem się na Prochowice. Mijałem po drodze drogi leśne, ale niestety nie ma ich na mapie, więc nie chciałem ich badać. Raz, że nie zabrałem ze sobą pieniędzy i kończyła mi się woda, a po drugie miałem już 90 km na liczniku i byłem zmęczony.
Krajowa 94 jest w dobrym stanie, więc w Lisowicach skręciłem na Prochowice i dalej już prosto do Legnicy. Myślę, że w środy zacznę zaliczać gminy i będę przeznaczał te dni na takie długie i wyczerpujące wyprawy. Choć i tak pozostało już tylko kilka tygodni nauki na uczelni, to zawsze jest jakiś wolny dzień do wykorzystania do pasji podróżniczej :)
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, setki i więcej, rowery / Trek

Rezerwat Błyszcz

34.5501:47
Dzisiaj nie miałem dużo sił, ale udało mi się przekonać siebie, że tak ładne dni nie zdarzają się codziennie. A że już drugi dzień nie pada, to pomyślałem o terenie. Stąd przyszło mi na myśl dokończenie nieudanej wycieczki do rezerwatu Błyszcz – pomysłu z lutego.
Zacząłem od jazdy w złym kierunku, co mi się ostatnio zbyt często przytrafia. Na szczęście wystarczyło przejechać się kawałek po parku i byłem z powrotem na właściwej drodze. Korki straszne. Jak dobrze jest jeździć rowerem, choć to nie zawsze pomaga, gdy kierowcy nie stoją jeden za drugim. Ominąłem Stare Piekary i wjechałem w teren, żeby zobaczyć jak się prezentuje. Nic pocieszającego, ale byłem wciąż dobrej myśli. Jak wjechałem w las, to miałem zamiar dojechać do pierwszego błota i zawrócić. Zdziwiłem się, gdy żadnego błota nie było, nawet kałuże można było policzyć na palcach. Nie zastanawiałem się więc nad przerywaniem leśnej jazdy, tylko jechałem do przodu. Droga bardzo wygodna, choć ostatnio mało kto nią jeździł. Widać było za to ślady opon rowerowych.
W końcu uznałem, że dobrym ruchem będzie skręt w prawo. To był idealny moment, bo znalazłem się na granicy rezerwatu i jak jechałem, to nie mogłem się napatrzeć na tę bujną roślinność. W końcu dojechałem do skrzyżowania, przy którym wypatrzyłem tablicę informacyjną, oczywiście o rezerwacie. Robale gryzły, więc nie zatrzymałem się na lekturę. Skręciłem za to w drogę, przy której stała owa tablica. Miałem pecha, bo zauważyłem, że licznik nie działa. Magnes się przekręcił na jakimś patyku i kilka kilometrów nie zostało naliczonych. Przez to znów podałem dane z GPS-a, więc średnia spadła. Jestem zawiedziony.
Wracając do podróży, to na rozdrożu skręciłem w prawo i dojechałem do drogi, która wydawała mi się znajoma. Tak! To ta sama droga, którą jechałem 3 miesiące temu. Upewniłem się dopiero na polance prawie kilometr dalej. Czyli już wyjeżdżałem z lasu. Szkoda było. Wszystko zarośnięte, nie przypomina tego, co było za mojej ostatniej wizyty. Postanowiłem pojechać do drogi w kierunku Bieniowic. Niestety woda jak stała, tak stoi nadal. Zawróciłem i wjechałem za śladami ciężkich maszyn w podmokły teren. Szybko się wycofałem, ale nie miałem ochoty dostawać się do wioski. Pojechałem prosto aż trafiłem na kolejną podtopioną drogę. Pomyślałem sobie, że ten las mnie nie lubi. Minąłem jednak jeszcze jedną drogę – w las, choć już bardzo zarośniętą – jak się okazało tylko trawą. Po pewnym czasie trawa skończyła się, ustępując kałużom i błotu. Mimo wszystko udało mi się przejechać. Po pewnym czasie jazdy zauważam dosyć świeże ślady i myślę sobie, że ktoś niedawno tędy przejeżdżał, ale tak patrzę, że to żaden MTB, tylko semi-slicki. Jak się zdziwiłem, gdy dotarło do mnie, że to moje ślady. Zrobiłem kółko i wracałem tą samą drogą.
Dojechałem do tablicy informacyjnej i skierowałem się prosto, aby zbadać kolejną drogę. Wyjechałem w Pątnowie Legnickim. Intuicyjnie trafiłem we właściwym kierunku. Ale nie chciałem jeszcze kończyć dnia; zbyt mało kilometrów przejechałem. Skierowałem się więc w stronę Kunic, a stamtąd przez Ziemnice do Koskowic, żeby wjechać na drogę dla rowerów. W Parku Miejskim było sporo ludzi. Słońce wraca do łask.
Kategoria Polska / dolnośląskie, kraje / Polska, terenowe, rowery / Trek

Wietrzna jazda

29.3701:14
Po deszczowym weekendzie wróciła pogoda. Dzisiaj słonecznie i wietrznie. Nie miałem ogromnej ochoty walczyć z zachodnim wiatrem, ale wyszedłem, żeby się rozruszać. Gdyby nie wczorajszy deszcz, to wjechałbym w teren i nie marudził tyle.
Zaplanowałem, aby pojechać krajową trójką przez Zimną Wodę do Jaroszówki, czyli mniej więcej lasami pod wiatr i dalej już z wiatrem przez Grzymalin. Myślałem też o jeździe do Wrocławia przez nieznane mi tereny, ale nie miałem całego dnia na taki dystans.
Ruszyłem przypadkowo do Parku Miejskiego i gdy zorientowałem się, że chciałem dostać się do Chojnowskiej, to musiałem znaleźć jakąś drogę. Nie miałem ochoty na Jaworzyńską, więc pozostawała Nowodworska. Przed mostkiem zmieniłem jednak kierunek na wały po zachodniej stronie Kaczawy i gdy dojechałem do końca ładnej ścieżki, to wjechałem w zarośniętą ścieżynę prowadzącą na wprost. Miałem zamiar skręcić do Jaworzyńskiej, bo droga obok wału mogła być błotnista, ale spodobała mi się pięknie wyścielona zielenią ścieżka. Roślinność bujna, ale w długich spodniach można się przedrzeć (nie jest to najwygodniejsza jazda w przeciwieństwie do wału po drugiej stronie rzeki).
Drogą dla rowerów obok obwodnicy dojechałem do drogi terenowej, która okazała się być kilkudziesięciometrowym parkingiem dla właścicieli ogródków działkowych. Zawróciłem i pojechałem kawałek do Chojnowskiej, a później dokończyłem jazdę prosto trójką.
Wiatr powoli przestawał mi się podobać. W Kochlicach skręciłem w jakąś drogę, bo pomyliło mi się z Rzeszotarami – już chciałem zawrócić do Legnicy. Droga wyglądała na ślepą, więc wróciłem na drogę krajową. Przejechałem jeszcze kawałek, ale w końcu zawróciłem. Wiatr wygrał, a i tak miałem trochę spraw na głowie jako że semestr zbliża się ku końcowi.
Wciąż mnie niepokoi pewien niewyraźny dźwięk w napędzie. Podczas powrotu zatrzymałem się na poboczu i zacząłem nasłuchiwać odgłosów z pracującego napędu. Wiem, że coś jest nie tak. W Worbike'u pewnie znów nie mają czasu...
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery