Od pewnego czasu mój rower męczył brak ciśnienia w oponach. Przed
wyprawą po Tōhoku tylko w tylnej oponie, a po wyprawie również z przodu musiałem każdego dnia napompować koła przed podróżą. Kilka tygodni temu zauważyłem też lekkie przetarcia na bieżniku, ale po ostatnich deszczach stan opony przeraził mnie i dzisiaj doszło do najgorszego.
Zjadłem śniadanie w hotelu, a potem ruszyłem w drogę. Było chłodno i pochmurno, ale nie spodziewałem się deszczu. Wybierałem oczywiście drogi o obniżonym lub zerowym ruchu, chociaż nawet takie osiedlowe dukty potrafiły przynieść niespodzianki w postaci aut blokujących sobie przejazd na bardzo wąskiej drodze. Ale to Japonia. Tutaj nikt nie jest zawzięty i kto ma większe możliwości, szybko ustępuje drugiemu.
Miałem nieco ponad 10 km w nogach, gdy nagle usłyszałem syk. Przebita dętka, spędzonych kilka minut i co? Z łatki zrobił się balonik. Po napompowaniu koła, gdy już miałem ruszać, rzuciłem jeszcze okiem na wytarty bieżnik, a na nim balonik, jak to robi się z gumy do żucia. Tylko ten balonik pękł, a ja znów miałem kapcia. Co zrobić? Poszukiwania serwisu rowerowego na mapie zakończone fiasko, więc odwiedziłem pobliską pocztę. Pani mówiąca po japońsku pokierowała mnie do najbliższego serwisu, którego nie znalazłem. Nawet zrobiłem coś po raz pierwszy w Japonii i zatrzymałem przechodnia, pytając go o drogę. Niestety pani, choć wyglądająca na lokalną, nie miała pojęcia o sklepie rowerowym (nazywają go jitensha-ya). Dopiero na posterunku policji, który minąłem, policjant wskazał mi drogę do warsztatu samochodowego, w którym urzędował starszy człowiek (Japonia cierpi na starzejące się społeczeństwo, więc taki widok jest na porządku dziennym). Niestety opon do kolarzówek nie miał. Prawie dostałem oponę z bieżnikiem, ale niestety nie było mojego rozmiaru. Nie pozostało mi nic innego, jak rozebrać koło i załatać je po raz kolejny. Miły pan serwisant użyczył mi kawałka starej dętki, którą zatkałem powiększającą się dziurę w bieżniku. W podziękowaniu poczęstowałem go słodyczami z prefektury Miyagi i ruszyłem w dalszą drogę.
Przejechałem kilkadziesiąt kilometrów, tym razem w kompletnym odludziu. Tak bardzo, że nie spotkałem do końca żadnego sklepu i byłem tak głodny, że nie myślałem o niczym innym, jak o jedzeniu. Zatrzymał mnie jeszcze jeden kapeć. Guma przetarła się i trzeba było znowu powtórzyć proces łatania. Łatka na łatce, guma złożona dodatkowo w pół i znów miałem sprawne koło. Tym razem przesadziłem z ilością gumy, bo w feralnym miejscu opony zrobiło się takie zgrubienie, że rower podskakiwał co okrążenie koła. Ale jechałem i to było najważniejsze.
Do miasteczka Iwamura (mieszkańcy wciąż tak mówią o tym miejscu, choć od wielu lat jest to część miasta Ena) dotarłem po zmierzchu, a miałem taki piękny plan, aby zwiedzić okolicę. Na szczęście to już moja
druga wizyta w mieście, i to w tym samym domu gościnnym, więc wiele nie przegapiłem. Chciałem tak właściwie pojechać w kierunku miasta Toyota, ale nie znalazłem noclegu, a ryzykować nie chciałem ze względu na wiejski charakter okolicy po drodze do Toyoty.