Wyruszyłem na wyprawę. Tylko po Tōhoku, regionie w północno-wschodniej części wyspy Honshū, ale zawsze coś. Zapakowałem co najważniejsze do dwóch sakw, zamontowałem trzecie koło, które zdążyło się zakurzyć przez ostatni miesiąc i ruszyłem na północ.
Najpierw powoli po znanych drogach, które pokonałem raz, czy kilka razy, czasem tylko w jednym kierunku, więc zupełnie nie rozpoznawałem okolic. Drogi były zatłoczone, a chodniki zapomniane. Przyroda zabiera to, co wybudował człowiek.
Wyjechałem na płaskie tereny z mnóstwem wąskich kanałów i pól ryżowych. Ruch jakby zamarł. Znalazłem się na japońskiej wsi. Było to widać, słychać i czuć (po raz pierwszy od początku mojej podróży po Japonii poczułem obornik).
Jechało się bardzo przyjemnie, chociaż niepokoiły mnie widoki w oddali. Rodem z Islandii. Góry robiły się szare, aż dotarło do mnie co się działo. Zaczęło kropić, a potem padać. Deszcz nie był jakoś uciążliwy, bo nawet buty mi nie przemokły, a do tego na kilka kilometrów przed celem wyjrzało słońce, zostawiając połowę nieba pokrytą chmurami. Było zupełnie jak podczas
jednej z podróży po Islandii. Dzisiaj zatrzymałem się w pensjonacie. Miałem całe piętro dla siebie, a do tego od kilku gości dostałem pieczone słodkie ziemniaki. Chyba popularny przysmak w tamtych stronach.