Trwa ładowanie…
Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w miesiącu

Maj, 2014

Dystans całkowity:1304.79 km (w terenie 244.20 km; 18.72%)
Czas w ruchu:53:32
Średnia prędkość:20.99 km/h
Maksymalna prędkość:53.70 km/h
Suma podjazdów:6445 m
Suma kalorii:13633 kcal
Liczba aktywności:12
Średnio na aktywność:108.73 km i 4h 52m
Więcej statystyk

Śmigiel

176.5208:19
Tego pięknego dnia wybrałem się do Śmigla. Było bardzo słonecznie, ale chłodny wiatr rekompensował niekorzystną temperaturę.
Mój napęd jest w coraz gorszym stanie. Zauważyłem ostatnio, że kółka tylnej przerzutki są bardzo zużyte i mocno hałasują nawet przy nasmarowanym łańcuchu. Nie mam szczęścia w znajdowaniu sklepów rowerowych. Zajechałem dzisiaj do jednego, w którym byłem na początku tygodnia. Mieli sprowadzić kółka, bo skończyły im się, ale zamówienie bardzo im się opóźnia. Chyba poszukam innego sklepu.
Udało mi się wydostać z tego beznadziejnego Poznania i mogłem zacząć jechać normalnie. Niestety zapomniałem o nasmarowaniu łańcucha i całą drogę jechało się ciężko, i głośno. Nie spotkałem na szczęście zbyt wielu ludzi, więc wstyd był mniejszy.
Terenu nie było dużo. Drogę umilały mi widoki zielonych łanów zbóż, bo cóż innego mógłbym oglądać na tej nudnej Wysoczyźnie Poznańskiej? No, może wiekowe budynki czy ruiny pałacu z 1697 w Konarzewie, ale to i tak jest dalekie temu, co kocham, czyli górom. Droga przez wsi była nieciekawa, aż dojechałem do Czacza. Przedziwna miejscowość. Co chwila mijałem jakieś budy z rowerami, krzesłami czy lampami wystawionymi przy ulicy. Byłem zdezorientowany. Już myślałem o tym, aby zatrzymać się i rozejrzeć, ale jakbym miał z takim bagażem wracać do domu, to od razu się rozmyśliłem. Jak się okazało, jest tutaj największy w Polsce targ rzeczy używanych. Szkoda, że nie patrzyłem na numery rejestracyjne aut. Jestem ciekaw z jak daleka ludzie tam przybywają, a aut było bardzo dużo.
W Śmiglu widziałem dużo ładnych kościołów, ale są zlokalizowane w takich miejscach, że albo nie umiałem się do nich dostać, albo ciężko było je ująć w obiektywie. W dodatku to prażące słońce. Jak to dobrze, że stamtąd miałem z wiatrem i ze słońcem w plecy. Mogłem zacząć spokojnie wracać do domu. Zorientowałem się, że niestety nie mam mapy rejonów 5 km na południe od Kościana, przez co miałem mały problem. Mały, ponieważ przed wyjazdem ściągnąłem na telefon plan, który wyrysowałem kilka tygodni temu. Dzięki temu na białym tle widziałem linię, której musiałem się jedynie trzymać, aby dotrzeć do kolejnego celu – Śremu. Kilka razy zbłądziłem, raz zatrzymałem się pod sklepem i raz wpadłem do lasu, gdy skusiła mnie strzałka z opisem „Diabelski kamień”. Nie mam pojęcia, czy chodziło o kamień pod tabliczką, czy o jakiś głęboko w lesie, ale tego drugiego nie znalazłem – zbyt wysokie krzaki zdołały mnie zawrócić.
Nie zrozumiałem Śremu. Choć jest to jedno z najstarszych polskich miast, nie znalazłem jego centrum (mimo że 2 razy kierowałem się znakami) ani żadnego charakterystycznego obiektu. Pojechałem dalej, ale już inną drogą, niż tą, którą zaplanowałem pojechać. Nie miałem już sił, a ilość terenu, który był w planie stanowczo mnie nie zachęcał. Wybrałem asfalt. Minąłem Rogaliński Park Krajobrazowy, pod którym zatrzymałem się przy mapie. Postaram się wkrótce odwiedzić to miejsce, bo jest tam kilka szlaków. Mam nadzieję, że są one w dobrym stanie.
W diabelskim Poznaniu udało mi się dostać do centrum. Nie mam sił na to miasto. Na pewno tutaj długo nie zostanę. To nie na moje nerwy. Musiałbym przestać wychodzić z domu, bo miasto jest nieprzyjazne zarówno rowerzystom, jak i pieszym. Tutaj stawiają tylko na auta. Jedyną rzeczą, do której Poznań się na coś przydał była droga dla rowerów do mojego osiedla. Nie znoszę jej, bo jest nierówna i niebezpieczna, ale do rozjazdu była lepsza niż ulica.
Kategoria setki i więcej, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Maj 2014

180.87
Dojazdy do pracy.
Kategoria rowery / Trek, kraje / Polska

Poligon Biedrusko

30.7001:22
Byłem w piątek i sobotę na imprezie firmowej. Mieliśmy wspólne zawody w wielu wyczerpujących konkurencjach, choć najbardziej podobały mi się regaty żeglarskie. Niestety z całej tej frajdy nabawiłem się zakwasów i dzisiejsza moja wyprawa nie wyglądała najlepiej. Było ciepło, jednak zmęczenie (dodatkowo jakieś przeziębienie mnie złapało – w maju!) zniechęciło mnie do dalekiej podróży. Wybrałem poligon Biedrusko za swój dzisiejszy cel.
Ruszyłem leniwie. Chciałem przede wszystkim zobaczyć jakiś krater w rezerwacie Meteoryt Morasko, jednak jak już się tam znalazłem, to przeraziła mnie gęstość zarośli i rozmyśliłem się. Zresztą, nawet nie wiem gdzie tam można jakiś krater zobaczyć. Wszystkie mapy dostępne w sieci są niedokładne, a w samym rezerwacie jest tylko mapa schematyczna. Byłem jednak przekonany, że ostatnim razem widziałem tam także mapę regionu. Dziwne.
Dojechałem do Złotnik po żółtym szlaku, a potem ruszyłem przez poligon. Dopiero teraz zrozumiałem te wszystkie ostrzeżenia, których wszędzie pełno. Po całym tym poligonie można się poruszać swobodnie, jednak gdy żandarmeria lub inne służby kogoś przyłapią na takim przebywaniu na terenie wojskowym, wtedy już sprawy się komplikują. Już wiem, skąd tyle osób się chwali tym, że byli na terenie wojskowym. Nikt im nie może niczego zrobić, bo nie zostali przyłapani na gorącym uczynku. Trochę to paradoksalne i śmieszne, gdy przykładowo jakiś rowerzysta wyskakuje z takiego terenu zamkniętego i zaczyna się szczerzyć, jakby wypuścił największego w swoim życiu bąka.
Minąłem dzisiaj strasznie dużo ludzi. Wielu z nich widziałem szwendających się po zaroślach i drogach niedostępnych dla cywilów. Także auta, które stanowczo nie należą do Wojska Polskiego (jeżeli nasze siły zbrojne poruszają się ferrari, to ja przestaję płacić podatki) tędy jeżdżą mimo zakazu ruchu. Podczas mojej ostatniej wizyty widziałem kilka(naście) wozów z rejestracją zaczynającą się od „U”, a dzisiaj ani jednego. Jestem ciekaw kiedy ktoś straci cierpliwość i zamknie tę piaskownicę.
Dowiedziałem się, że do końca marca (niektóre serwisy podają, że do końca kwietnia) poligon był zamknięty także dla rowerzystów w niedziele. Nie wiem, czy miałem szczęście 22 marca, że nikt mnie nie zatrzymał, czy może zakaz został odwołany. Spotkałem przecież i pluton, i tyle pojazdów wojskowych, że aż dziwne. No ale tablice informacyjne nie mówiły o żadnym tymczasowym zamknięciu drogi, także może coś się zmieniło?
Miałem dzisiaj naładowaną baterię w telefonie, więc mogłem porobić trochę zdjęć. Nie ma tam zbyt dużo ciekawych miejsc, ale największą atrakcją okazały się ruiny kościoła w Chojnicy. Taka sobie niebezpieczna ruina. Zauważyłem dziesiątki napisów z datami z lat 50. i 70. w miejscu, w którym kiedyś był jakiś strop bądź coś podwieszonego na wysokości kilku metrów. Kusiły mnie schody na wieżyczkę, i ostatecznie skusiły. Po sypiących się schodach wlazłem tak wysoko, jak tylko się dało, zrobiłem zdjęcie i wróciłem na ziemię. Chyba zacznę częściej odwiedzać okoliczne ruiny. Ciekawe dokąd mnie poniesie.
Nie chciało mi się wracać z Biedruska terenem, jak planowałem pierwotnie. Wybrałem asfalt, który skusił mnie znakiem kierującym do Poznania. Wróciłem do domu szybko i wcześnie. Byłem zbyt zmęczony na dłuższą wyprawę. Powinienem zacząć się więcej ruszać, bo niemożliwe, żeby zwykłe zawody mnie tak wykończyły. Postaram się przynajmniej częściej jeździć na rowerze.
Kategoria terenowe, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Mosina

60.0802:38
Kolejny dzień na rowerze. Tym razem leniwe kręcenie, bo temperatura była wysoka. Wiatr wiał z południa, więc skierowałem się w tamtym kierunku, aby ułatwić sobie powrót. Dzisiaj znów natknąłem się na idiotę na rowerze. Tym razem jechał pod prąd po pasie rowerowym i omijając mnie, prawie wjechał na czołówkę z autem. Co za bezmyślność. Jestem za wymogiem posiadania prawa jazdy do poruszania się rowerem.
Planowałem dojechać do Brodnicy. Ruszyłem jak zwykle Nadwarciańskim Szlakiem Rowerowym, ale że wieczór zbliżał się szybko, to po pewnym czasie zrezygnowałem z niego na rzecz EuroVelo 9. Trasa niestety jest naszpikowana drogami dla rowerów. Jedne są niewygodne asfaltowe, a inne niebezpieczne z kostki brukowej. No, może prawie wszystkie, bo znalazła się jedna taka w Mosinie, co na niej nie trzęsło za mocno. Było to jakieś niedopatrzenie ze strony urzędasów, a zdarza im się to bardzo rzadko.
Ostatecznie zrezygnowałem z mojego pierwotnego planu. Skręciłem na Rogalinek, żeby potem skierować się na Poznań oraz beznadziejne poznańskie drogi dla rowerów. Co za odpychające miasto.
Kategoria Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / Trek

Kostrzyn

72.0503:14
Dzisiaj ponownie wyszedłem po pracy na rower i mam nadzieję, że będę to robił częściej. Temperatura była wyższa niż wczoraj, dlatego ociągałem się z wyjazdem. Niestety nie wyszedłem na tym najlepiej. Chciałem pojechać do gminy Kiszkowo, ale zmieniłem cel na Kostrzyn, aby wrócić przed zmrokiem.
Po raz drugi w życiu miałem kolizję z udziałem bezmyślnego rowerzysty. Na ul. Kórnickiej znajduje się pewna beznadziejna droga dla rowerów. Jest tak beznadziejna, że aż jednokierunkowa, ale nie każdy o tym wie, bowiem jej jednokierunkowość jest opisana wyłącznie zatartymi znakami poziomymi, a i to nie zostało zrobione porządnie. Jechałem jak zwykle w kierunku Malty – szybkim tempem, bo nie lubię poruszać się po mieście i wolę mieć tę dżunglę jak najszybciej za sobą. Niestety na mojej drodze – jednokierunkowej – znalazł się rowerzysta. Nie byłoby w tym nic dziwnego (wszak manewr mijania nie jest czymś trudnym), gdyby nie fakt, że ów rowerzysta zajął się telefonem zamiast jazdą. Zderzyliśmy się, gdy sięgałem dzwonka. Niestety mój czas reakcji jest ostatnio słaby (zdecydowanie za mało śpię), przez co zdążyłem jedynie przyhamować, ale zderzenia nie uniknąłem. Tamten zajechał mi drogę, mimo że zacząłem uciekać na chodnik. Zderzyliśmy się kierownicami. Moje obrażenia były powierzchowne – palec przyciśnięty manetką oraz stłuczony mięsień uda. W rowerze jedynie lekko porysowany wskaźnik manetki. Sprawca zdarzenia był chyba bardziej poszkodowany, ale widocznie bał się odpowiedzialności, bo wiedział, że źle uczynił. Ponieważ nie odczuwałem większego bólu, a rower nie został mocno uszkodzony, to nie zatrzymywałem delikwenta. Papierkowa robota po przyjeździe służb mundurowych dodatkowo zniechęcała mnie do podejmowania większych działań. Naprawdę powinienem wynieść się z tego miasta w bezpieczniejsze okolice.
Wracając do wycieczki, pojechałem nad Jezioro Maltańskie. Wielu ludzi jest ślepych i nie docierają do nich znaki zakazu (mam tutaj na myśli zakaz ruchu pieszych). Rozumiem, że chcą się pozabijać, stwarzając zagrożenie dla swojego życia, ale czemu utrudniają ruch innym? Coraz więcej pytań, coraz więcej wątpliwości. Zjeżdżę okolice Poznania i się stąd wyniosę, byle jak najdalej.
Droga do Kostrzyna była już bezstresowa. Liczba przeszkód na drogach zmalała znacznie w stosunku do tych z Poznania. Nie było też niczego ciekawego. Jechałem głównie szlakami – a to międzynarodowym EuroVelo, a to Pierścieniem dookoła Poznania. Sam Kostrzyn nie zaciekawił mnie niczym. Na Rynku nic nie zwróciło mojej uwagi, dlatego skierowałem się czym prędzej do domu, bo słońce było bardzo nisko. Już wiedziałem, że nie wrócę przed zmrokiem. Nie miałem ochoty jechać drogą krajową, dlatego wybrałem obiecująco wyglądającą drogę asfaltową przez różne wsi. Nie była w pełni asfaltowa, bo mapa okazała się być nieaktualna, ale przynajmniej obyło się bez błota.
W Poznaniu znów trafiłem na irytujące drogi dla rowerów. Jedynym sposobem, aby się przedostać do centrum było przejście podziemne. Co za kretyni tworzą infrastrukturę drogową w tym mieście? Potem stanąłem na idiotycznych światłach, na których miałem czerwone przez kilka taktów (nie wiem ile, bo zniecierpliwiony przejechałem). Jak mnie to miasto drażni. Zarządza nim banda tępaków czy złodziei?

Kategoria po zmroku i nocne, terenowe, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Skoki do Mielna

84.5103:46
Nareszcie. Pierwszy raz (w Poznaniu) udało mi się zorganizować i wyjść na rower po pracy. Miałem kilka nadgodzin, dlatego pozwoliłem sobie wyjść jeszcze wcześniej. Po ostatnich dwóch tygodniach niepogody przyszło słońce, i to jakie, bo temperatura sięgała 30 °C. Po tym, jak spaliłem się podczas majówki, wolałem odpuścić sobie przypadkowe opalanie. Wybrałem za cel mojej wyprawy północny-wschód – chciałem dojechać do gminy Skoki.
Coś mi strzeliło do głowy, aby wyjechać inną drogą, omijając las komunalny. Tak mi się to udało, że wjechałem na jakąś ścieżkę i zabłądziłem. Jakoś odnalazłem drogę i dostałem się do Nadwarciańskiego Szlaku Rowerowego. Droga na północ jest mi znana, także obyło się bez niespodzianek. Jedynie roślin tak jakoś więcej i z tygodnia na tydzień coraz bardziej to wszystko zarasta. A ja ostatnio, zwłaszcza po filmach Radka Kotarskiego, mam wstręt do kleszczy. Chyba zacznę ograniczać ilość terenu.
Za drogami leśnymi musiałem wjechać na wstrętne drogi dla rowerów. Aż odechciewa się przyjeżdżać w te okolice. Dopiero za Murowaną Gośliną zauważyłem drogę dla rowerów o asfaltowej nawierzchni – choć znajdowała się po lewej stronie drogi, to wyjątkowo wjechałem na nią. Nie była najlepsza, ale to dobra alternatywa dla ruchliwej ulicy.
Do Skoków dotarłem po drodze wojewódzkie – miejscami była bardzo równa, także mogłem nieco pocisnąć. Od Skoków zacząłem jechać Cysterskim Szlakiem Rowerowym, który prowadzi po kościołach architektury drewnianej. Na początku jechałem drogą asfaltową, ale przyjemność się skończyła. Poczynając od nierównej leśnej drogi, a kończąc na piachu. Dojechałem do Puszczy Zielonki, aby przejechać Duży Pierścień Rowerowy. Stanowczo zbyt piaszczyste są tamtejsze drogi.
Nie miałem zbyt dużo czasu, bo chciałem wrócić do domu przed zmrokiem. Zjechałem ze szlaku, aby dostać się do Mielna, z którego do Koziegłów prowadzi droga asfaltowa. I znów – szybkim tempem dotarłem do Poznania. Jeszcze miałem do pokonania kilka niebezpiecznych dróg dla rowerów, i w końcu dotarłem do domu, już po zachodzie słońca, ale jeszcze przed zmrokiem. Nie sądziłem, że dzisiejszy dystans będzie taki duży.

Kategoria Puszcza Zielonka, terenowe, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Przez Oborniki do Obrzycka

111.5605:02
Pogoda podobna do wczorajszej, jedynie wiatr jakiś chłodniejszy. Nie zwlekałem z wyruszeniem, jak wczoraj. Za cel wybrałem tym razem Oborniki.
Skierowałem się do Biedruska. Już od początku jazdy w terenie martwiły mnie kałuże. Nie były jakichś monstrualnych rozmiarów, jednak musiałem zwalniać, aby je bez poślizgu ominąć. Nie było zbyt dużo ludzi na szlaku, ale jak już jacyś byli, to zajmowali całą szerokość, nieważne czy stojąc, czy jadąc. Także zieleń zaczęła trochę przeszkadzać. Zacząłem się obawiać kleszczy i każdy krzak, który wchodził mi w drogę, omijałem szerokim łukiem.
Tuż przed Biedruskiem zdałem sobie sprawę z tego, że z tej strony Warty nie przedostanę się do Obornik. Zawróciłem kawałek do mostu i przegapiłem miejsce, w którym skręca mój szlak, a starałem się jechać Nadwarciańskim Szlakiem Rowerowym. Wiatr był dzisiaj dokuczliwy. Przeszkadzał bez przerwy. No, może w lasach jego siła była stłumiona, ale tych lasów było jak na lekarstwo. W jednym miałem nie lada zagwozdkę. Między Starczanowem i Szymankowem znajduje się droga, tą drogą można dostać się do rezerwatu Śnieżycowy Jar. Tuż przed lasem stoi dumnie zakaz ruchu, jak przed milionami innych dróg leśnych. W samym lesie widziałem parking dla niepełnosprawnych, dwa miejsca odpoczynku z ławkami, kilka znaków kierujących do dzielnic miasta (mimo że tam żadnego miasta nie ma). Jakie było moje zdziwienie, gdy po wyjeździe z lasu miałem za sobą znak zakazu ruchu, ale dodatkowo z tą żółtą, czterojęzyczną tablicą zabraniającą wstępu na teren wojskowy. Po powrocie do domu dowiedziałem się, że 2 miesiące temu wojsko zamknęło ten teren i można tam legalnie wejść wyłącznie w niedziele. Dziwią mnie dwa fakty – brak tablicy od strony Starczanowa oraz brak dodatkowej tablicy z informacją o zezwoleniu na wstęp do rezerwatu w niedziele.
Dojechałem w końcu do Obornik. Miasto jest po prostu pomylonym miejscem pełnym ulic jednokierunkowych. Nie dziwię się pewnemu kierowcy, który wymusił na mnie pierwszeństwo, wcześniej nie zatrzymując się przed znakiem stopu.
Ponieważ było jeszcze wcześnie, a do Obrzycka miałem jakąś godzinę drogi, to pomyślałem, aby spróbować się tam dostać. Dlaczego spróbować? Całą drogę miałem pod wiatr, dlatego chciałem najpierw sprawdzić czy dam radę walczyć z naturą. Nie było tak źle, więc w połowie drogi nie było sensu zawracać. Gdy dotarłem do Obrzycka, byłem zmęczony, kończył mi się zapas wody i jedzenia, musiałem wracać do domu. Niestety nie było to takie proste. Wiatr, który miał wiać z zachodu, zmienił kierunek i zaczął wiać z południa. Dodatkowo droga była w nie najlepszym stanie. Męczyłem się do samych zgubnych Szamotuł (za bardzo zaufałem znakom drogowym i pojechałem obwodnicą, niepotrzebnie wydłużając sobie drogę). Za miastem asfalt był równiutki, choć co jakiś czas wyskakiwały znaki informujące o drodze dla rowerów (niewygodnej). Jako że zgodnie z prawem nie mam obowiązku jechać po czymś takim, a żaden kierowca nie trąbił, to jechałem przed siebie, nawet sprawnie, bo wiatr chyba znów się zmienił i wiał z boku.
Doszedłem do wniosku, że nie ma sensownego połączenia z Poznaniem w tych rejonach. Gdybym jechał ciągle prosto, to dotarłbym do drogi krajowej, która w moim uznaniu nie jest bezpieczna. Co prawda są tam drogi serwisowe, jednak nawet gdybym nimi jechał, to musiałbym znaleźć się na ul. Lutyckiej, a wspomnienia z ostatniej jazdy tą ulicą zasugerowały mi poszukanie alternatywy. Znalazłem więc jakieś marne drogi boczne – jedne lepsze, inne gorsze, ale dojechałem nimi do Kiekrza, wjechałem na Pierścień dookoła Poznania i nie poznałem drogi, którą kiedyś pokonałem w przeciwnym kierunku. Bardzo złej drogi, bo wyłożonej kamieniami, że prędkość nie przekraczała 10–15 km/h – i to bez sakw!
Miałem dość terenu, więc wjechałem na drogę krajową. Nawet znalazło się pobocze, choć strasznie zaśmiecone piachem. Nie mogłem tak długo jechać. Znalazłem zjazd i w Suchym Lesie zatrzymałem się na światłach, na pasie do skrętu w lewo. Po sześciu minutach czekania, gdy nadarzyła się okazja i wszyscy mieli czerwone, ja wjechałem bez dalszego marnowania czasu na skrzyżowanie i skręciłem w moją drogę. Powinni gorącym żelazem przypalać każdego, kto przyłożył palec do stworzenia tej sygnalizacji świetlnej.
W Poznaniu źle skręciłem, nawet dwa razy, ale koniec końców dotarłem do mojego osiedla. Zrobiłem sobie krótki rozjazd po osiedlowym rondzie i dotarłem do domu. Powinienem wyrobić sobie nawyk rozjazdu po wycieczce, bo już powoli przyswajam sobie 10-minutową rozgrzewkę, czyli jazdę wolnym tempem, aby rozgrzać mięśnie przed właściwym wysiłkiem.

Kategoria setki i więcej, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Terenowo pod Łodzią

74.2303:19
Pogoda jest ostatnio dziwna. Niby słońce się pokazuje, a jednak pada. Prognoza informuje o opadzie konwekcyjnym i zawsze, gdy wychodzę po pracy, widzę mokre ulice, ale jeszcze ani razu od kilku dni nie spotkał mnie ten deszcz. Wczoraj w nocy słyszałem za oknem jak padało, dzisiaj obawiałem się deszczu z czarnych chmur za oknem, ale ponieważ nie spadła ani kropla, to szkoda było siedzieć. Spojrzałem na mapę gmin i wybrałem Stęszew za swój cel. Jako że zauważyłem na swojej drodze Łódź, to pomyślałem, aby ta miejscowość była najciekawszym punktem dnia.
Ruszyłem o godz. 16.30, czyli dość późno, ale miałem na sobie jedynie lekką bluzę, bo nie było jakoś strasznie zimno. Wiatr wiał z południa. Jeszcze wczoraj planowałem wsiąść do pociągu i pojechać gdzieś na zachód, a potem wrócić z wiatrem. Miałbym nie lada niespodziankę, gdyby się okazało, że wiatr zmienił przedwcześnie kierunek.
Jechałem szlakiem wzdłuż Warty do Wielkopolskiego Parku Narodowego, aby dostać się do Mosiny. W Poznaniu było odrobinę tłoczno, ale w terenie za miastem mogłem pogonić szybciej. Tak w ogóle, bez sakw jedzie mi się jeszcze lepiej i prędkość 30 km/h nie męczy mnie, jak przed majówką. Nie wiem, czy to zasługa mojej długiej wyprawy, czy kilku dni wolnego od roweru (niestety parking pod moim biurem nie jest zadaszony, dlatego szkoda mi zostawiać rower na pastwę niepogody i dojeżdżałem w tym tygodniu tramwajem).
Jazda tym razem dłużyła mi się niesamowicie. Mam nadzieję, że nie z tego powodu, że po raz któryś już ją pokonywałem i zaczęła mnie nudzić, ale dlatego, że martwiłem się, czy nie zastanie mnie przedwcześnie zmrok. W Mosinie zmieniłem swój plan. Na mapie widziałem jakiś szlak rowerowy, który biegnie obok drogi wojewódzkiej. Jak się okazało, jest to Pierścień dookoła Poznania. Wjechałem nim prawie na Osową Górę. Prawie, bo szczyt znajduje się gdzieś za zakazem wjazdu, a że nie było mi to po drodze, to po prostu minąłem wzniesienie. Nie przeoczyłem jednak wieży widokowej. Wspiąłem się na jej szczyt. Widoki nie są najgorsze, jednak daleko im do tych, do których przywykłem, mieszkając w Legnicy. Szlak niestety omijał Łódź, ale kiedyś może mi się uda do jakiejś Łodzi dojechać.
W końcu dotarłem do Stęszewa, ale przegapiłem Rynek. Może innym razem go zobaczę. Nie traciłem czasu i skierowałem się na północ. Powrót do Poznania po drodze krajowej z początku nie wydawał się rozsądnym wyjściem. Przez całą wieś Dębienko droga była rozdzielona jakimiś krawężnikami, wysepkami i innymi utrudnieniami. Kierowcy jakoś sobie radzili z wyprzedzaniem rowerów, o dziwo nawet zostawiały metr odstępu. Może jest to pomysł na wszystkie drogi? Tylko co w momencie dziurawej krawędzi jezdni? Rowerzysta wtedy wjedzie na środek drogi i ani go wyprzedzić.
Zaraz za tą wsią było już lepiej, bo pojawiło się pobocze. Niestety było zaśmiecone piachem, jakimiś drobnymi śmieciami, no i odłamkami opon (a może i kół), jak to jest po paleniu gumy. Do tego co jakiś czas zwężenie jezdni, bo ktoś wpadł na taki pomysł, aby utrudnić życie rowerzystom.
Przekroczenie węzła drogowego z autostradą nie było specjalnie trudne. Trzy pasy, ja jechałem środkiem środkowego (prawy służy do wjazdu na autostradę bądź zjazdu z niej i wolałem trzymać się od niego z daleka) i czułem się bezpiecznie. W Poznaniu już nie było tak łatwo. Najpierw wjechałem na jakąś drogę dla pieszych i rowerów, która mnie doprowadziła do bezmyślnie oznaczonego miejsca. Znak drogi dla rowerów kierował na trawnik albo raczej na grys w miejscu trawnika. Nie wiem o co drogowcom chodziło. Pojechałem estakadą, chociaż nawet nie wiem, czy to był chodnik czy droga dla rowerów, bo żadnego znaku nie zauważyłem. Na jakimś skrzyżowaniu miałem zabawę na światłach, bo o ile na przejeździe po ulicy udało mi się doczekać zielonego, o tyle na przejeździe przez tory tramwajowe zirytowany przejechałem na czerwonym, bo ile można czekać, skoro żadnego tramwaju nie widać?
Tam, gdzie dopuszczalna prędkość przekraczała 50 km/h, wybierałem szerokie chodniki i chociaż są asfaltowe, to nie polecam. Potem było przeskakiwanie lewa-prawa przez jezdnię, bo drogowcy nie potrafili zrobić ciągłej drogi dla rowerów. Dojechałem tak do ul. Księcia Mieszka I, czyli mojej nieulubionej drogi do domu. Poznań naprawdę mi się nie podoba. To złe miasto.

Kategoria terenowe, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / Trek

Po Toruńskie Pierniki dnia dziewiątego

61.2002:49
Jaki jest najlepszy sposób na spędzenie ostatniego dnia urlopu? Wybrać się na dziewiątą z rzędu wycieczkę! Nie wiedziałem dokładnie jaką drogę miałem do pokonania, aby dotrzeć do domu. Mogłem to jedynie szacować na podstawie mijanych znaków. Wiedziałem jednak, że będzie to długa droga.
Tym razem wyjątkowo wyspałem się. Pewnie dlatego, że do motelu dotarłem przed zmierzchem i miałem mnóstwo czasu na odpoczynek. Śniadanie znów było zapewnione w cenie noclegu. Wybrałem polecaną kiełbasę lokalnego wyrobu, do tego chleb, musztarda i kilka plasterków pomidora. Mało dodatków, zwłaszcza że ten pomidor był taki dobry w połączeniu z wędliną.
Do Torunia miałem 20 km. Uwinąłem się szybko z pakowaniem. Poranek był chłodny, słońce pokazywało się jedynie chwilami. Było 12–14 °C, wiatr chyba boczny, bo nie przeszkadzał. Toruń przywitał mnie nierównymi drogami dla rowerów wyłożonymi kostką. Trafiłem też na nawierzchnię z asfaltu, ale była jeszcze w budowie. Zdecydowanie brakuje ciągłości dróg. Bliżej centrum trafiłem na drogę dla pieszych i rowerów, która bezsensownie skończyła się na przejściu dla pieszych.
Po Starym Mieście poruszałem się pieszo. Owszem, można rowerem, jednak trwały przygotowania do jakiegoś biegu i organizacja ruchu pieszego oraz samochodowego kulały. W Toruniu byłem chyba zbyt długo, bo zawody zdążyły się zacząć i sam miałem problemy z przemieszczaniem się. Mimo wszystko, to miasto jest takie piękne. Kiedyś nawet chciałem tutaj studiować.
Wstąpiłem do Toruńskich Pierników, bo jakby inaczej? Potem jeszcze pojawiłem się w kolejnym obowiązkowym punkcie – punkcie widokowym z panoramą Starego Miasta z drugiego brzegu Wisły. Nawet zbudowali taras, aby uatrakcyjnić tamto miejsce. W końcu skierowałem się na Inowrocław. Trafiłem na drogę dla pieszych i rowerów, która skończyła się na drodze podporządkowanej. Stanąłem więc na światłach, aby wjechać na drogę krajową. Wypiłem niespiesznie napój energetyczny, cofnąłem się 1,5 metra, pomachałem do kamery, zacząłem nawet robić w notatniku zapiski z dzisiejszej wycieczki, i nic – jak przywitało mnie czerwone, tak nie chciało mnie puścić. W końcu, gdy przestąpiłem z nogi na nogę, to po 15 minutach sygnalizacja mnie zauważyła! Wniosek? Nie masz kwadransa – jedź na czerwonym.
Nie wziąłem jednego pod uwagę – nie tylko ja wracałem dzisiaj z urlopu. Pod Toruniem wiele osób wjeżdżało na drogę ekspresową, ale zaraz za węzłem ruch znów wzrastał, i nie wiem, skąd oni się brali. Jako że wokół były same lasy, to z nudów zacząłem zgadywać, patrząc na numery rejestracyjne, do jakich miast wszyscy zmierzają. Słabo mi szło, bo nie mogłem nawet zgadnąć kilku województw, ale to dlatego, że nie we wszystkich byłem. Mimo to było zabawnie, bo mogłem rozruszać szare komórki.
Przed Gniewkowem pojawił się pierwszy zakaz wjazdu rowerem. Obok beznadziejnie nierówna droga dla pieszych i rowerów. Ta niewygoda skończyła się gdzieś w Gniewkowie, ale zaraz za miastem znów pojawił się zakaz wjazdu, jednak z pewną nowością – nie było drogi dla rowerów. Wjechałem na chodnik, bo to chyba mniejszy mandat, ale chodnik był oczywiście z „chorej” kostki. Już sam nie wiem, jak mam jeździć. Powinni zwiększyć wysokość podatków od samochodów osobowych, co zredukowałoby liczbę aut. Mylę się?
W końcu dotarłem do Inowrocławia. Męczyła mnie ta podróż po tych beznadziejnych drogach. Męczył mnie wiatr boczny. Chyba ta cała myśl o ostatnim dniu podróży wysyłała mięśniom sygnały o zmęczeniu, abym jak najszybciej zaprzestał. To wygrało ze mną. Odpuściłem sobie jazdę do Gniezna. Może i lepiej, bo jeśli miałbym jechać drogą krajową wraz z innymi urlopowiczami, to nie czułbym się bezpiecznie. Przespacerowałem się chwilę po mieście, a że byłem głodny, to skusiłem się na fast food. Zjadłem niesmaczną sałatkę i nie najlepsze frytki amerykańskie. Potem ruszyłem w kierunku dworca kolejowego. Na dworcu wiatr porwał moje bilety, które kupiłem moment wcześniej w tymczasowej kasie. Bilet osobowy odzyskałem, na rower musiałem kupić drugi, bo kasjer nie wydał mi kopii. Ile można przewieźć rowerów na jedną osobę w pociągu?
Podsumowując tę 9-dniową wyprawę, przejechałem prawie 1250 km, spędzając łącznie 2 dni i 14 godzin na samej jeździe. Daje to średnio 138,5 km na dzień. Zrobiłem 633 zdjęcia, zwiedzając... dużą liczbę miast i miejscowości, jechałem wygodnie po asfalcie, jak i w wymagającym terenie. Nie spędziłem ani jednej nocy pod namiotem, jak planowałem na początku. Odwiedziłem za to wiele miejsc o szerokim zróżnicowaniu jakościowym i kosztowym. Przez kilka dni mogłem napawać się widokiem morza, brnąć po piaszczystych drogach, oddychać świeżym, leśnym powietrzem. Pierwszy raz płynąłem statkiem ( nie pierwszy promem). Po prostu zebrałem niezliczoną liczbę wspomnień, i już nie mogę się doczekać kolejnej tak długiej przygody.

Kategoria z sakwami, Polska / kujawsko-pomorskie, kraje / Polska, wyprawy / Świnoujście – Hel 2014, dojazd pociągiem, rowery / Trek

O tym, jak ósmego dnia przekroczyłem Wisłę

174.4907:48
Sobota, przedostatni dzień majówki. Mozolny powrót do domu, do którego miałem dystans trzech dni podróży, gdyby założyć wykonanie całego planu tegorocznej majówki. Dzisiaj chciałem się tylko znaleźć jak najbliżej przepięknego Torunia. Pogoda miała być po mojej stronie, bo słońce na bezchmurnym niebie przyświecało mi od rana.
Naprawdę, cena za pokój w hotelu, w którym się zatrzymałem, jest stanowczo za wysoka. Takie to wszystko zaniedbane. Nawet śniadanie, na które podano jajecznicę, było bardzo skąpe, bo dostałem jajecznicę, chleb i kawę. Nie polecam i, szczerze powiedziawszy, wolę ciąć koszta niż wydawać duże pieniądze, skoro cena nie idzie w parze z jakością.
Podczas smarowania łańcucha, dowiedziałem się, co było z nim nie tak. Wczoraj po raz pierwszy zakładałem go bez odwracania roweru do góry kołami i nie przewlekłem przez metalową blokadę w przerzutce, co doprowadziło do ocierania i uporczywego hałasu podczas kręcenia. Na szczęście nic poważnego się nie stało. Po korekcie wszystko zaczęło pięknie pracować. Zauważyłem, jak bardzo brudny mam rower – cały w kurzu, a napęd w piasku zmieszanym ze smarem. Przydałoby się coś lepszego – napęd wałowy lub z pasem zębatym oraz piasta Rohloffa. Żartuję, podobno powodują one duże straty energii. Już nie mogłem się doczekać powrotu do domu, choć przez tych kilka dni zdążyłem przywyknąć do jazdy. Jaka szkoda, że już w poniedziałek będę musiał wracać do pracy.
Jechałem z wiatrem, mijając rozległe pola kwitnącego rzepaku, pszczelarskie miasteczko Pszczółki, kilka wzgórz, aż dojechałem do Tczewa, nad Wisłę. Znad jej brzegu ujrzałem most, most długi i piękny. Bardzo żałuję, że mnie nie przyciągnął bardziej, bo teraz wiem, że chciałbym się nim przejechać. Wybrałem niestety drogę dla rowerów, która mnie doprowadziła do polnych dróg i ścieżek. Na jednej z takich dróg napotkałem na przeszkodę w postaci terenu prywatnego. Nie było wyjścia – przejechałem przezeń, choć psy goniły mnie jeszcze kilkaset metrów od gospodarstwa. Teren nieogrodzony, a psy oczywiście bez łańcuchów. Nie miałbym nic do nich, gdyby nie to, że jeden z całej trójki należał do rasy psów agresywnych.
Kolejny przystanek był w Gniewie. Gdybym tylko miał więcej czasu, to pojechałbym drogami bliżej Wisły, drogami lokalnymi i polnymi. Niestety czas mnie gonił, dlatego chciałem wykorzystać wiatr oraz równą drogę krajową. W Gniewie zobaczyłem zamek krzyżacki. Brakowało mi jednak czasu, aby go zwiedzić. Tak w ogóle, to jechałem samochodowym szlakiem zamków gotyckich – minąłem kilka drogowskazów informujących o tym, a także mapy z zaznaczonymi innymi zamkami. Choć szlak ma ponad 600 km, to chciałbym go kiedyś pokonać – na rowerze oczywiście. Najlepiej z opcją zwiedzania.
Nowe – kolejne miasto na drodze. Niestety droga do niego była nudna jak flaki z olejem. Dobrze, że pobocze miałem szerokie i mogłem powyginać szyję, gapiąc się na typowe krajobrazy bez obawy, że coś mnie rozjedzie. Zatrzymałem się w przydrożnym barze na schabowego. Stanowczo za duża porcja, bo tak się objadłem, że ciężko mi się jechało. Przekroczyłem w końcu granicę województwa kujawsko-pomorskiego. W Nowem zdecydowanie nie lubią rowerzystów. Spotkałem kilkanaście zakazów wjazdu rowerem, a drogi dla pieszych i rowerów nie dość, że są wyłożone beznadziejną kostką, to jeszcze z obydwu stron ogrodzono je barierkami w taki sposób, że najwyżej półtora roweru się tam zmieści na szerokość. Może ja powinienem zrobić jakąś mapę i oznaczać miejsca nieprzyjazne rowerzystom? Punktów przyjaznych byłoby zapewne tak mało, że chyba jednak nie ma sensu nawet myśleć o takim projekcie.
Dalej na południe robiło się coraz ciekawiej, bo jechałem po wzniesieniu, mając po swojej lewej stronie Dolinę Dolnej Wisły. Nie był to, co prawda, widok zapierający dech w piersi, jak to bywa w górach, ale po tygodniu spędzonym nad morzem – robiło wrażenie. Musiałem się przedostać do Grudziądza. Pomyślałem, aby tam dotrzeć bocznymi drogami, tylko że to miasto mnie chyba nie lubi, bo przegapiłem jeden wjazd na most, a próbując znaleźć inny, zrezygnowałem po pół kilometrze i zawróciłem. Jeszcze przed Nowem dostrzegłem świeże oznakowanie szlaku – Wiślanej Trasy Rowerowej. Zdecydowałem się pojechać nim w nadziei na szybkie znalezienie kolejnego mostu i przedostanie się przez Wisłę. Nawet nie przyszło mi do głowy, że ta rzeka od Grudziądza zaczyna kierować się ku Bydgoszczy. Nie miałem mapy tych okolic, bo mój plan przewidywał jazdę na wschód od Wisły. Coś mi się pomyliło, że płynie ona prosto do Torunia. Przecież nie byłem taki zły z geografii. Teraz to już w ogóle nie miałem ochoty na zawracanie i zdecydowałem się już pojechać przed siebie. Z początku miałem pod kołami równiuśki asfalt, ale potem zaczęły się typowe polskie drogi, które spowodowały spadek tempa jazdy. Niestety z mostami było krucho, a o moście rowerowym wzdłuż autostrady A1 nikt nawet nie pomyślał. Wjechałem więc stromym zboczem gór Diabelców na drogę krajową.
Nie miałem dokładnej mapy, ale przez Świecie w końcu dostałem się (choć dłuższą drogą) do mostu, a potem do Chełmna. Bardzo mi się spodobało to drugie miasteczko. Leży na pagórkowatym terenie, tylko ja nie miałem za dużo czasu na zwiedzanie. Właściwie to nie miałem go w ogóle. Musiałem dotrzeć jak najbliżej Torunia, a już wiedziałem, że nie uda mi się przed zmrokiem. Wybrałem boczne drogi, i dobrze, bo były bardzo wygodne.
Wiatr się chyba zmienił, ponieważ przeszkadzał coraz bardziej. Bez żadnych ciekawych historii dotarłem do Chełmży. Miałem pojechać stamtąd drogą krajową w kierunku Torunia, ale pomyślałem, aby poszukać noclegu w tym mieście. Przez internet znalazłem motel i zacząłem go szukać. Udało mi się trafić na wolny pokój. Było niewiele drożej niż zwykle (za to dużo taniej niż ostatnio), mimo że bez telewizora, ale za to ze śniadaniem. Było przed godz. 20, gdy tam dotarłem, więc miałem cały wieczór na odpoczynek. Spiekłem się na słońcu.

Kategoria góry i dużo podjazdów, setki i więcej, z sakwami, Polska / pomorskie, Polska / kujawsko-pomorskie, kraje / Polska, wyprawy / Świnoujście – Hel 2014, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery