Lało całą noc i przestało gdzieś nad ranem. Zostało mnóstwo kałuż, a po niebie sunęły granatowe chmury. Były widoki, potem wyszło jaskrawe słońce i zaczęło podpiekać. Na szczęście chmury przez resztę dnia tylko groziły.
Dojechałem do ostatniej stacji na rowerowym szlaku wokół Shikoku. Wbiłem pieczątkę, zostawiając 3 dziury z pechowych stacji. Została mi jeszcze książka na pieczątki. Rowerowych stacji było 29, ale wszystkich zrzeszonych stacji na wyspie jest 87. Nie odwiedzę każdej, ale próbować mogę.
Jako że w Naruto już byłem, to nie chciałem zamykać pętli i obrałem inny kierunek. Poprzednim razem na południe jechałem serpentyną, ale dało się też inaczej. Niestety bez widoków. Dopiero po drugiej stronie góry kontrastowały z granatowym niebem.
Zatrzymałem się na obiedzie przy automatach. Głównie były typowe dla Japonii z napojami, ale jeden się wyróżniał – serwował gorące curry. Trafiłem kiedyś na dokument o starszym człowieku, który przyrządzał ryż i dokładał saszetkę z curry oraz łyżkę. Automat był stary, chyba nie wydawał reszty, ale działał. Dostępna była tylko średnio pikantna wersja. Danie nie wyróżniało się smakiem, ale automat jest unikatem w Japonii.
Mając jeszcze trochę czasu, pojechałem zobaczyć rekonstrukcję zamku. Musiałem przedostać się przez rzekę po wąskim moście. Po nocnych opadach było strasznie tamtędy jechać.