Chyba się wypadało, ale ciuchy nie zdążyły wyschnąć. O ile miałem zestaw zapasowy, o tyle musiałem jechać w mokrych butach. Na początek niefortunnie wybrałem szlak pieszy. Chciałem zaoszczędzić sobie zjazdu i podjazdu, a wyszło, że musiałem sprowadzać rower, bo było zbyt ślisko.
Wjechałem na szlak. Nie spotkałem na nim nikogo. Najpierw odrobina asfaltu, potem leśna droga. Luksus w porównaniu z resztą dnia. Jechałem tą drogą
10 lat temu, choć w przeciwnym kierunku. Temperatura przez cały dzień wahała się od 5 do 7 °C. Do polany jechało się bardzo wygodnie. Dopiero tam zaczęły się schody (dosłownie). Kilka razy musiałem pchać lub wciągać rower, aż dotarłem pod schronisko. Tam rower zostawiłem i wszedłem na szczyt, który nie był daleko. Tatry były zachmurzone, więc widoki po raz kolejny nie dopisały.
Rozgrzałem się kawą w schronisku (było tam mnóstwo ludzi) i ruszyłem w dalszą drogę. Nadal jechałem po śladzie sprzed 10 lat, ale tylko jeden odcinek mi zapadł w pamięć. Nie wiem czemu, bo duża część szlaku była technicznie wymagająca. Kamienie, błoto, ogromne kałuże. Nawet pieszo było ciężko, a ja tam z sakwami zsuwałem się. Najgorsze, że hamulce po jakimś czasie zaczęły działać gorzej. Mogłem zabrać zapasowe okładziny, bo po dzisiaj pewnie będą wymagały wymiany.
Dotoczyłem się do drogi, która na mapie wyglądała obiecująco. Nie chciałem męczyć się po szlaku, bo biegł jeszcze przez kilka szczytów. Obrana droga leciała w dół, ostro w dół. Odczułem problem z hamulcami, bo momentami musiałem wspomagać się nogami, aby zwolnić. Droga też kilka razy zmieniła się w potok. Odetchnąłem, gdy dotknąłem asfaltu. Zdecydowałem się zatrzymać w Rabce. Cały dzień w górach. Nogi odpadają.