Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2013

Dystans całkowity:1485.36 km (w terenie 57.95 km; 3.90%)
Czas w ruchu:73:35
Średnia prędkość:20.19 km/h
Maksymalna prędkość:66.40 km/h
Suma podjazdów:14580 m
Liczba aktywności:16
Średnio na aktywność:92.83 km i 4h 35m
Więcej statystyk

Wspomnienie Tatr

  30.45  01:25
Kilka dni odpoczynku i zatęskniłem za rowerem, nawet po tak wyczerpującej jeździe. Z braku pomysłów i czasu postanowiłem pojechać do Doliny Prądnika. Miałem nadzieję, że tym razem dojadę. Niestety prognoza pogody zapowiadała przelotne opady, ale nie zważałem na to, bo chciałem się chwilę przejechać.
Droga pod Czerwonym Mostem już prawie wyschła. Prawie, bo o mało się nie wywróciłem. Rower stanął w poprzek, nabierając błota między szprychy. Dalej jakoś przejechałem i nie musiałem kombinować z przedostaniem się.
Kolano nadal mnie pobolewa. Po zjechaniu po ścieżce za Giebułtowem (wyjątkowo nie skorzystałem ze skrótu, który coraz bardziej zarasta) skierowałem się do drogi krajowej nr 94. Po sporym podjeździe mogłem szybkim tempem odrobić słabą średnią na pięknym zjeździe do Krakowa. Później jeszcze zachciało mi się ścigać z tramwajem, no i wygrałem po kilku przystankach. Jechałem tak szybko, że dogoniłem kolejny tramwaj i... minąłem swoją kamienicę. Zorientowałem się dopiero za Plantami! Gdzie ja miałem głowę? Wcześniej, jadąc, patrzyłem na znaki i odczytywałem pod zakazami pozwolenie na wjazd rowerem. Może to mnie zgubiło? W każdym razie objechałem Rynek i dotarłem do domu.
Kategoria Polska / małopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Tatry Tour

  383.59  19:31
Rok temu zaplanowałem taką sobie wycieczkę wokół Tatr. Po miesiącu postanowiłem wykonać plan, jednak z powodu złego samopoczucia nie udało się. Plan czekał na swoją realizację aż do wczoraj. Obudziłem się wcześniej, żeby przespać się przed wyruszeniem. Z drzemki wiele nie wyszło, bo nie potrafię zasnąć w ciągu dnia. Przygotowałem zawczasu sakwy, wypełniłem odrobiną ubrań, zapasem wody i jedzenia. Wgrałem do telefonu szczegółową mapę, aby nie robić dodatkowych kilometrów. Sprawdziłem rozkład pociągów, żeby z Chabówki (70 km od Krakowa) wrócić pociągiem. Byłem gotowy.
Wyruszyłem tuż po godz. 22, żeby zdążyć na wschód słońca w pięknej scenerii. Było gorąco i duszno, dlatego jak najszybciej chciałem się wydostać z Krakowa. Za jego granicami powietrze było rześkie i jechało się o wiele lepiej. Oświetlona droga aż do Świątnik Górnych pozwalała na swobodną jazdę. Do czasu, bo za tym miastem musiałem się aż zatrzymać, żeby przyzwyczaić wzrok do ciemności. Nawet moje oświetlenie nie pomagało.
Tuż przed Myślenicami zaczęło wiać. Droga przestała być przyjemna. W samym miasteczku jakaś impreza, więc pełno ludzi i aut zaparkowanych na ulicach. W miarę szybko się przedarłem do drogi tuż przy ekspresówce. Miałem piękny widok na rzekę Rabę w świetle księżyca.
Za Lubieniem zaczął się podjazd do Skomielnej Białej. Na drodze ekspresowej panował strasznie duży ruch, że bałem się jak będzie dalej, ale niepotrzebnie, bo na krajówce już mogłem spokojnie jechać pod górę. Od Chabówki zaczęła się droga, której nie znałem. Na początek podjazdy z przepięknymi widokami. Przejaśniało się coraz bardziej, a ja dojeżdżałem do Nowego Targu. To miasto przywitało mnie mgłą. Brr. Jechałem więc dalej, żeby jak najszybciej znaleźć się w górach. Chciałem zobaczyć wschód słońca i w ogóle Tatry.
Kolejny podjazd zacząłem w Gronkowie. Piękne górskie domy, tylko ciągle zastanawia mnie czemu one są takie wysokie. Czy po to, żeby ćwiczyć nogi na schodach przed wyjściem w góry?
Po 100 km drogi miałem średnią 17,1 km/h, no ale musiałem się oszczędzać, zwłaszcza, że jechałem wciąż pod górę. Od czasu do czasu robiłem też krótki odpoczynek, bo przede mną było jeszcze dużo gór.
Wschodu słońca nie zobaczyłem, ponieważ jechałem drogą wzdłuż kotliny. Zobaczyłem za to Tatry. Najpierw tylko jeden szczyt, a gdy wjechałem na wzniesienie, które przesłaniało mi panoramę – ujrzałem przepiękny widok. Każdy metr drogi, to inna perspektywa, dlatego co chwila zatrzymywałem się, żeby zrobić zdjęcie. Chciałoby się tam zostać, ale przede mną była jeszcze długa droga.
Zjechałem do Łysej Polany. Przede mną granica państwa, ale moją uwagę zwrócił znak "Morskie Oko". Nie był to mój cel, dlatego nawet nie próbowałem jazdy w tamtym kierunku. W dodatku to teren parku narodowego, więc jazda rowerem jest niemożliwa. Widziałem za to tabuny aut tam zmierzających. Ciekawe jak duży jest tamtejszy parking.
Ruszyłem Drogą Wolności na Słowacji. Mijałem piękne widoki z dużą ilością podjazdów i zjazdów. I co najciekawsze – na drodze były wyrysowane oznaczenia trasy Tatry Tour z informacją o długości podjazdu lub o najbliższym skręcie. Ponieważ ta trasa wiedzie wokół Tatr zgodnie z ruchem wskazówek zegara, to po pewnym czasie przestałem zerkać na mapę i jechałem za strzałkami.
Na Słowacji panuje inna kultura wśród rowerzystów. Oni się tam nie pozdrawiają. To chyba domena Polaków. Mimo wszystko ja machałem im, a gdy mi się znudziło to, że nie każdy odmachiwał, wtedy zauważyłem, że większość z nich dziwnie się patrzyła, gdy się mijaliśmy. Ach, jeszcze dziwniejsza rzecz – na Słowacji ludzie witają się lewą ręką? Jak już ktoś mi odmachał, to tylko lewą. Może ja po prostu nie zauważałem, gdy podnosili dwa palce, żeby niby mi pomachać? (Oczywiście teoretyzuję, bo takiego przypadku nie dostrzegłem).
Miasto Wysokie Tatry (słow. Vysoké Tatry) jest naprawdę położone wysoko, bo właśnie tutaj osiągnąłem wysokość 1271 m n.p.m. Miasto powstało z połączenia kilkunastu mniejszych osad, przez co ciągnie się przez kilkadziesiąt kilometrów.
Zmartwiła mnie bateria w telefonie, która padła po 150 km jazdy. Stanowczo odradzam kupowania zamienników, bo szybko się zużywają (coraz częściej muszę ją ładować). Na szczęście miałem przy sobie drugą, oryginalną, dzięki czemu mam ślad z całej wycieczki.
Gdy zaczął się zjazd – w miejscowości Szczyrbskie Jezioro – pojawił się problem. Na najwyższym biegu łańcuch przeskakiwał na tylnej zębatce. Zatrzymałem się i zacząłem grzebać przy napędzie, ale nie wiedzieć czemu nie udało mi się tego skorygować. Mając już tylko 6 rzędów w kasecie, ruszyłem dalej, już po Tatrzańskiej Drodze Młodości.
Tak jechałem i podziwiałem widoki – na lewo doliny, na prawo góry. Często się zatrzymywałem, żeby albo zrobić zdjęcie, albo po prostu odpocząć od upału, bo zbliżało się południe i jazda stawała się coraz cięższa. Co za widoki! Miejscowi kolarze mają tu raj, bo droga bardzo wygodna, aut niedużo i piękne okolice. Tylko brakuje drzew, które dawałyby cień. Choć z drugiej strony krajobrazy już nie byłyby tak zachwycające.
W miejscowości Podtúreň minąłem autostradę, która ma monumentalny most. Aż przypomniała mi się estakada nad Milówką. W sumie jeszcze nigdy nie jechałem żadną tak wzniosłą budowlą. Kiedyś trzeba spróbować.
W Liptowskim Mikułaszu (słow. Liptovský Mikuláš) miałem okazję przejechać się po raz drugi dzisiaj drogą dla rowerów, choć już mniej wygodną. Tutaj też odpocząłem, zjadłem swój posiłek, który zrobiłem wczoraj i pojechałem dalej, zatrzymując się coraz częściej, bo słońce prażyło coraz bardziej.
Przejechałem koło jeziora Wag (słow. Váh), przy którym w tak upalny dzień tłumy nie miały końca. Minąłem jeden z wielu kościołów dzisiaj, ale jakoś nie miałem ochoty zatrzymywać się i szukać najlepszego ujęcia, dlatego ten w Liptowskich Matiaszowcach (słow. Liptovské Matiašovce) jest jedynym, który sfotografowałem. Szkoda, bo minąłem ich tak dużo i niektóre wyglądały wybitnie. Chyba piękno Tatr dodatkowo zniechęcało mnie od odrywania aparatu od tych gór.
Jeszcze przez wyjazdem martwiła mnie serpentyna, do której zbliżałem się. I właściwie, bo przy tym upale nie mogłem jej podjechać. Zatrzymywałem się dosłownie przy każdym cieniu. Ten niestety był tylko po lewej stronie jezdni, a jak już ów cień był dłuższy, to szedłem do jego końca, odpoczywałem od upału o ile robaki pozwoliły i próbowałem dojechać do kolejnego przystanku. To był najgorszy podjazd jaki do tej pory zrobiłem w życiu. Gorszy od Kapelli. Ciągnął się niemiłosiernie. Co zakręt pragnąłem, żeby to był już koniec, ale tak nie było. Gdy w końcu dojechałem do cienia rzucanego przez stok... słońce zaszło za chmurę. Niech to szlag! Tak perfidnie. I jak już stok się skończył, to i chmura zdążyła się oddalić. Szczęście, że to był już koniec podjazdu.
Jak na temperaturę ok. 40 °C w słońcu, to miałem dość. Pół roku temu koleżanka namówiła mnie na tarocistę, który wywróżył mi wizytę w ciągu dwóch lat... w Afryce – na rowerze. To nie dla mnie, ja nie wytrzymam takich temperatur. Niech ktoś inny korzysta z tej wróżby, ale na pewno nie będę to ja.
Wczoraj, przed wyjazdem, spojrzałem na prognozę pogody dla okolic Tatr. Jak nic miało padać. Trochę się tego obawiałem przed podróżą, jednak podczas tego podjazdu pragnąłem, żeby spadł deszcz. Nie było jednak o tym mowy, bo o ile chmur nagromadziło się sporo, to nad moją głową nie było ani jednej. No, może poza tą, która w pewnym momencie na chwilę zasłoniła słońce, gdy kończyłem podjazd.
Miałem z górki i to długiej, ale dużej ulgi to nie przyniosło. Nie czułem tego chłodu podczas zjazdu, jak rok temu, gdy po długim podjeździe między Wisłą i Szczyrkiem zaczął się chłodny zjazd. Wtedy jednak cała podróż była przesycona mroźną jazdą; nie to, co dzisiaj.
Zaplanowałem dojazd do Chabówki, a następnie powrót pociągiem – ostatnim, którym można przewieźć rower – po godz. 15. Niestety ta godzina wybiła podczas morderczego podjazdu i wyglądało na to, że dzisiaj pobiję rekord życiowy.
W Orawicach (słow. Oravice) zaczęło być płasko, co więcej – miałem z górki, ponieważ jechałem z nurtem rzeki Orawicy (słow. Oravica). W samej miejscowości odbywał się jakiś festyn. Dużo Polaków i Słowaków, ale to zrozumiałe dla przygranicznych miejscowości. Ja jechałem dalej, ponieważ kończyła mi się woda, a nie miałem euro, żeby cokolwiek kupić po tej stronie granicy.
Chmur przybywało, widziałem nawet błyskawicę, ale przestawało być upalnie, więc już nie chciałem żadnego deszczu. Ostatni podjazd i znalazłem się w Chochołowie, w Polsce. Tutaj też znalazłem otwarty sklep. Sporo ludzi, jednak nie miałem wyjścia – zostawiłem rower przed wejściem. Nadal mam szczęście i mogłem ostatnie 100 km pokonać na rowerze. Jedynie licznikiem ktoś się pobawił.
Gdy Zakopianka jest zakorkowana, turyści wybierają właśnie tę drogę do powrotu z Zakopanego. Na początku mijało mnie strasznie dużo aut, ale później ruch się zmniejszył (fala się skończyła czy jest jakiś inny objazd?). Miałem teraz cały czas z górki, a po mojej lewej stronie widziałem zachodzące słońce. A! Co najważniejsze – za plecami miałem Tatry. Są widoczne naprawdę z daleka. Dlaczego nie zrobiłem tego ostatniego zdjęcia po polskiej stronie?
Z Chabówki udałem się do Rabki-Zdrój. Nie miałem już sił ani ochoty na podjazdy, więc skierowałem się do Mszany Dolnej. Zapomniałem, że na tej drodze jest kilka wzgórz, ale szybko sobie z nimi poradziłem. Masakra była dopiero z Mszany Dolnej do Lubienia. Dosłownie masakra, bo robactwa już dawno tyle się ode mnie nie odbiło. Chciałem jak najszybciej wyjechać z tej doliny, bo to najprawdopodobniej fauna znad rzeki Raby.
Droga do Myślenic już nie taka spokojna, bowiem było więcej aut niż ostatnio. Księżyc się schował, więc nie było widać Raby. Zostawało mi gapienie się na pędzące auta powracające z gór.
Impreza w Myślenicach nie miała końca, a dodatkowo zaraziła Lubień, który minąłem wcześniej. No ale każdy ma inny sposób na spędzanie wolnego czasu. Ja dzisiaj go spędziłem na rowerze.
Za Myślenicami czekała mnie ostatnia katorga. Jechałem i jechałem – podjazdy i zjazdy. Miałem dość, a końca nie było widać. Jeszcze te setki aut. Jedyny plus taki, że oświetlały mi pobocze, a to było szerokie i najczęściej wygodne. Jedynie od czasu do czasu pojawiały się wsi, w których ktoś wymyślił, żeby postawić betonowe bloki na mojej drodze.
Niestety w Krakowie idylla się skończyła i musiałem jechać po jezdni. O ile na wiadukcie nad autostradą mogłem przejechać z 5 razy w obie strony i nikt nie przeszkodziłby mi, to dalej ruch był znów duży i straszny. Gdy mogłem, to jechałem po chodniku, ale ten nie nadaje się, bo to stare, betonowe płyty, więc jak nie było aut, to wracałem na asfalt.
Do domu dojechałem tuż przed północą. Pokonałem swój poprzedni rekord życiowy, w dodatku miałem tyle podjazdów, że na ten rok mam dość. W 2014 spróbuję zrobić dystans z czwórką na przodzie. Marzy mi się też wyprawa jak rok temu podczas majówki, tylko może dłuższa. Marzenia.
Kategoria góry i dużo podjazdów, Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, z sakwami, za granicą, kraje / Słowacja, kraje / Polska, rowery / Trek

Krakowska Masa Krytyczna

  26.08  02:21
Mój pierwszy i zarazem ostatni udział w Masie Krytycznej. Zaczęło się od przymusu oddania koła do serwisu. Niestety serwisant zrozumiał wymianę wszystkich szprych jako wymianę tych wyrwanych, dlatego wciąż będę się bał nierówności na drogach. Zabawne, że przed wymianą opon bałem się złapania kapcia. Później, gdy zaufałem lepszej gumie, jeździłem nie zważając na przeszkody, a po Ślęży znów zacząłem się bać dziur na drogach – tym razem ze względu na te nieszczęsne szprychy.
Na krakowski Rynek dojechałem na kwadrans przed godz. 18, akurat, gdy rowerzyści zbierali się pod pomnikiem Adasia. Organizator wygląda jak Robin Williams. Po jego wprowadzeniu ruszyliśmy zaplanowaną trasą w kierunku Nowej Huty. Z początku ślamazarnie, że piesi nas wyprzedzali, ale później już było lepiej – jechaliśmy 6-10 km/h. Eskortowani przez policję i wolontariuszy mogliśmy poruszać się drogami, którymi zwykły jeździć auta. Niestety przy takim tempie ręce zaczęły mnie boleć jeszcze nim dotarliśmy do połowy trasy. Później doszły jeszcze plecy.
Przejazd był spokojny, widziałem tylko dwa wypadki. Łącznie udział wzięło ok. 535 rowerzystów. Ale to dane z jednego miejsca, a w trakcie dołączano się i odłączano, dlatego nie sposób zmierzyć całkowitej ilości osób biorących udział w imprezie.
Teraz już wiem, że Masa Krytyczna jest dla niedzielnych rowerzystów i dlatego tak mało osób bierze w niej udział. Kolarzy w strojach widziałem niewielu i teraz znam powód. Szkoda czasu i sił na takie wydarzenia. Jedynie wolontariusze nie mogli narzekać na nudę. Robili interwały przez całą drogę i jeżeli ktoś miałby mnie zaciągnąć ponownie na Masę Krytyczną, to wyłącznie jako wolontariusz.
Kategoria Polska / małopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Nie do Miechowa

  12.88  00:35
Teraz nie wiem czy to mój wczorajszy pech, czy w Worbike'u wcisnęli mi marnej jakości szprychy. Niestety dzisiaj sobie nie pojeździłem. Specjalnie się spieszyłem, żeby szybciej wyjść na rower. Na czerwonym szlaku tuż przed Zielonkami stało się to, czego obawiałem się od dwóch tygodni – pękły dwie szprychy w tylnym kole. Nie mogłem kontynuować jazdy. Było po godz. 18, więc musiałem się spieszyć z powrotem. Pewien chłopak próbował mi pomóc, ale wiele zdziałać nie mógł. Postanowiłem poluzować tylny hamulec i jakoś się dowlec do domu. Wróciłem tą samą drogą, starając się jechać wolniej i uważniej. Niestety nie zdążyłem dotrzeć do jakiegokolwiek serwisu, żeby mieć koło na jutro, a chcę wymienić wszystkie szprychy, żeby nie mieć takich niespodzianek w przyszłości. Wygląda na to, że mój udział w jutrzejszej Krakowskiej Masie Krytycznej stoi pod znakiem zapytania.
Kategoria Polska / małopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Frywałd

  46.94  02:03
Niewiele czasu, więc i niewiele kilometrów. Nie miałem celu, więc postanowiłem pojechać do Frywałda – miejscowości, przez którą przejeżdżałem wielokrotnie, zazwyczaj podczas powrotów nocą. Drogę miałem bardzo prostą, bo spod kamienicy prosto, bez żadnego skrętu na jakimkolwiek skrzyżowaniu. Stare, znajome tereny. Te same dziury, wyboje. Droga z Brzoskwinii do Frywałdu jak zawsze niebezpieczna, choć dzisiaj wyprzedzałem wszystkie jadące tamtędy auta.
Droga powrotna zaczęła się bardzo malowniczo. Kolejna dolina z pięknymi skałami wapiennymi. Równa droga, a za Mnikowem gładki asfalt. W Cholerzynie zaplanowałem skrócić sobie drogę przez wjazd na drogę terenową, żeby nie jechać przez Kryspinów. Po chwili byłem w Krakowie. Jechałem prosto do domu, dlatego postanowiłem zjechać z głównej drogi. Minąłem znane mi uliczki, ponieważ szukałem kiedyś drogi przez Rezerwat Panieńskie Skały. Niestety tak się zagapiłem, że nie zauważyłem progu. Choć przejechałem przez niego, to myślałem, że popękały mi obręcze tak odczułem to bliskie spotkanie z krawężnikiem. Ktokolwiek wymyślił ten stopień nie miał zbyt wesołego życia (do czasu aż ludzie zaczęli się wywracać w tamtym miejscu po zmroku). Dalej przez Park Decjusza i obok Błoni dostałem się do domu, już starając się bardziej uważać na drogę. Pewnie czeka mnie centrowanie kół.
Kategoria Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, kraje / Polska, rowery / Trek

Słomniki, Proszowice

  88.77  04:03
Dzisiaj w końcu wybrałem się na wycieczkę z zaplanowaną trasą. Nadal uważam, że przydałaby mi się aplikacja na telefon, która miałaby tylko niezbędne funkcje. Mimo wszystko obsługa apki Traseo jeszcze mnie nie frustruje do tego stopnia, aby napisać coś swojego (dziś tylko jeden raz zawiesiła mi telefon).
Miałem przed sobą 80 km. Strasznie dużo czasu spędziłem w Krakowie na szukaniu drogi czy staniu na światłach. Dalej już droga była łatwa, choć te podjazdy trochę męczyły. No ale nie było ich tyle, co podczas wycieczki do Gdowa, także narzekanie odłożyłem na bok. I tak za miejscowością Goszcza droga zaczęła być płaska, więc jechało się o wiele lepiej.
Trasę wyznaczyłem z mapami od Google i w miejscowości Sadowie zaproponowano mi jazdę przez drogę zarośniętą krzakami. Muszę bardziej uważać podczas tworzenia tras, żeby nie wydłużać sobie niepotrzebnie drogi.
Po 25 km stwierdziłem, że trzeba się pospieszyć, bo późno i przede mną jeszcze kawał drogi. Dojechałem jednak szybko do Słomnik, a później omijając drogę wojewódzką, żeby zaliczyć jeszcze jedną gminę dojechałem do Proszowic. Mogłem pokusić się o jeszcze jedną gminę, ale to nie ta godzina.
W Proszowicach znalazłem się po zachodzie słońca. Drogę do domu miałem prostą, bo obrałem kurs na drogę wojewódzką, która mi się ostatnio spodobała. Rzeczywiście jest wygodna i niedziurawa, ale dwujezdniowa zaczyna się dopiero od Luborzycy. W Krakowie miałem problem, bo nocą wszystko wygląda inaczej i nie poznałem jednego skrzyżowania, gdy szukałem drogi do centrum. Naprawdę przydałaby się szybka nawigacja na takie komplikacje.
Kategoria Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, kraje / Polska, rowery / Trek

Rowerem po Krakowie, odcinek XX

  34.96  01:30
Jestem już zmęczony tym rowerem. W piątek rano oddałem go do serwisu. Wieczorem facet powiedział, że zatrzyma go do soboty i zadzwoni do mnie, gdy skończy. Nie zadzwonił, ja zastałem zamknięty warsztat i piękny weekend spędziłem na spacerach marząc o sprawnym jednośladzie. Dzisiaj odebrałem go, ale niestety usterka wciąż gdzieś jest. W domu próbowałem przysłuchiwać się skąd dochodzi zgrzyt i do końca nie wiem czy to okolice korby, czy sterów. Korba była rozkręcona i nasmarowana, dlatego teraz skupię się na sterach. Z drugiej strony jak próbowałem jechać bez trzymania kierownicy, to stukanie nadal było słychać. Nie wiem co jest nie tak. Nie mam nawet sposobu na zbadanie skąd dochodzi dźwięk. Nie widzę żadnych pęknięć w ramie. Może obejrzeć ją jeszcze raz?
Wieczorem, gdy miałem dość grzebania przy rowerze, postanowiłem przejechać się gdziekolwiek. Ruszyłem nad Wisłę, a później na zachód w kierunku autostrady, żeby przejechać się kładką. Nocą droga wygląda inaczej.
Jechałem po wałach, miliony robali waliło się na mnie, także smacznego tym, którzy tam chcieliby pogadać. Zjechałem w ścieżkę przez krzaki, bo nie chciało mi się szukać innej drogi i na szczęście dobrze wyjechałem. Aż wstyd, gdy rower tak hałasuje. Na szczęście to nie łańcuch.
Zrobiłem jeszcze jakąś pętlę, żeby trafić na drogę dla rowerów nad Wisłą. Nie udało się to tak łatwo, ale w końcu znalazłem. Może nie w tym miejscu, od którego planowałem, ale pojechałem pod Wawel i stąd przez Stare Miasto dotarłem do domu. Ale teraz przyjemnie jest wypinać się z espedeków. Jakiś plus tej wizyty w serwisie jest.
Kategoria Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, kraje / Polska, rowery / Trek

Gdów

  69.22  03:04
Zaplanowałem dzisiaj zaliczyć 2 gminy. Po trudzie złapania sygnału GPS (ostatnio coraz ciężej z nim) ruszyłem w kierunku serwisu rowerowego nad Wisłą. Ostatnio za bardzo męczy mnie trzeszczenie w korbie (a przynajmniej ona jest najbardziej podejrzana) i chciałem zapytać czy znajdą czas nazajutrz. Później pozostało mi udać się w kierunku Wieliczki. To niestety przerosło moją nieznajomość miasta i pojechałem na Rynek, z którego już dalszą drogę znam.
Szybkim tempem dostałem się do Wieliczki i jakoś trafiłem na właściwą ulicę. Cóż, właściwie mapa przed wielickimi plantami mi w tym pomogła. No, może pomogła też pamięć tego miejsca, ponieważ na Rynku Górnym byłem już po raz trzeci. Pojechałem drogą o stromym podjeździe. Najpierw po gruzie, ponieważ w połowie drogi na szczyt stała koparka, która zerwała połowę kostki brukowej. Później po bruku i asfalcie. Kilometr męczącego podjazdu. Tylko że to dopiero początek tego, co mnie czekało.
Mijałem kolejne miejscowości, a te widoki, które stamtąd się rozciągają są tak piękne. Mieszkańcy mają tam naprawdę widowiskowe poranki i zachody słońca. Już sam nie wiem gdzie dokładnie chciałbym mieszkać :D
W pewnym momencie chciałem przerwać dalszą jazdę na południe i wrócić już do domu, ponieważ się ściemniało, ale rozmyśliłem się i dojechałem do samego Gdowa. Stąd już nie miałem tak łatwo. Pojawiły się auta, zaczęły podjazdy (7-9%) i zjazdy. Straciłem rachubę chyba po piątym wzniesieniu z rzędu. Dopiero jak dojechałem do Wieliczki, to wszystko się uspokoiło. Nie chciałem wracać drogą krajową, dlatego w ciemno skręciłem na Kraków, aby dojechać do Bieżanowa. Ciut za wcześnie odbiłem, ale na szczęście dojechałem tam, gdzie chciałem. Pozostała tylko ciężka jazda po Wielickiej, przy której nie biegnie żadna droga dla rowerów, a nawet o chodnik jest ciężko.
Kategoria góry i dużo podjazdów, Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, kraje / Polska, rowery / Trek

Rowerem po Krakowie, odcinek 19

  58.10  02:38
Dzisiaj miało padać, więc postanowiłem nie oddalać się nazbyt daleko. Znacie kultową grę Snake na Nokię? Pomyślałem, żeby coś takiego zrobić w Krakowie. Bez planu jednak nic z tego nie wyszło, ale może kiedyś coś zaplanuję i wykonam z dokładnością do błędu kilku przecznic :P
Przejechałem się nad Wisłą, pojeździłem dużo drogami dla rowerów, odrobinę chodnikami (powyżej 2 m szerokości z ograniczeniem do 70 km/h na drodze) i ulicami (niekoniecznie tylko tymi o niewielkim ruchu). Pobłądziłem po ślepych zaułkach i ścieżkach rowerowych, które prowadziły nie tam, gdzie chciałem. Przejechałem po drogach, które zeszłego roku były w trakcie budowy i teraz jeździ się po nich bardzo wygodnie. Chwilę pokropił deszcz, ale szybko przestał. Skierowałem się do Skawiny, żeby wrócić przez Tyniec, ale na jednym skrzyżowaniu coś mnie podkusiło i skręciłem w nieznane. Tak dojechałem do drogi, którą wracałbym z Tyńca, więc mogłem przejechać się po kolejnej drodze nad Wisłą.
Nie chciałem jeszcze jechać do domu, choć było już po zmroku. Pojechałem na jeszcze jedną pętlę, której nie powinienem był robić. Na rondzie pod dworcem PKP wjechałem brzydko na jednokierunkową, więc stwierdziłem, że pora wracać do domu. Trzeba zacząć planować jakieś dłuższe wycieczki.
Kategoria Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, kraje / Polska, rowery / Trek

Luborzyca

  38.68  01:42
Ostatnimi dniami straciłem odporność i przez złą pogodę nie czuję się najlepiej. Mimo to postanowiłem wykorzystać pogodny dzień i pojechać na północny-wschód, ponieważ jest tam dużo gmin, których jeszcze nie odwiedziłem.
Miałem dużo szczęścia, ponieważ jechałem do Luborzycy bez niepotrzebnego zawracania. Za Zastowem wjechałem w teren, żeby skrócić sobie drogę. Było tam odrobinę mokro, bo potworzyły się "jeziora" na szerokości prawie całej drogi i długie na kilkanaście metrów. Przy okazji wjechałem na czerwony szlak rowerowy, który mnie doprowadził do Wysiołka Luborzyckiego. Stąd jakoś trafiłem do Luborzycy, gdy ta nagle się skończyła. Na mapie oznaczona jako warta uwagi, ale gdzie jest reszta wsi?
Mój plan zdobycia kilku gmin porzuciłem na zdobyciu gminy Kocmyrzów-Luborzyca. Zacząłem powrót drogą wojewódzką o wygodnej nawierzchni. Minąłem kilka rond, miejscowości przewijały się tak, że po lewej była jedna, a po prawej inna. Za to jakie widoki! Najpierw sielskie, później industrialne. Jeszcze tam wrócę, ale aż szkoda, że mój telefon jest za słaby, aby uchwycić to piękno.
W Krakowie jechałem przed siebie, nie wiedząc gdzie jestem. Dobrze mi się jednak te miejsca kojarzyły, bo ja już tamtędy jechałem podczas powrotu z Tarnowa. Niestety na pierwszym rondzie coś mnie podkusiło, żeby pojechać w lewo zamiast prosto i tak trafiłem do Nowej Huty. Także droga, którą jechałem była mi znana, ale jakoś nie chciałem zawracać. Stwierdziłem, że dojadę do skrzyżowania i tam pomyślę co dalej. Na szczęście droga dla rowerów nie urwała się i mogłem kontynuować podróż aż do Starego Miasta.
Kategoria Polska / małopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery