Mój pierwszy i zarazem ostatni udział w Masie Krytycznej. Zaczęło się od przymusu oddania koła do serwisu. Niestety serwisant zrozumiał wymianę wszystkich szprych jako wymianę tych wyrwanych, dlatego wciąż będę się bał nierówności na drogach. Zabawne, że przed wymianą opon bałem się złapania kapcia. Później, gdy zaufałem lepszej gumie, jeździłem nie zważając na przeszkody, a po Ślęży znów zacząłem się bać dziur na drogach – tym razem ze względu na te nieszczęsne szprychy.
Na krakowski Rynek dojechałem na kwadrans przed godz. 18, akurat, gdy rowerzyści zbierali się pod pomnikiem Adasia. Organizator wygląda jak Robin Williams. Po jego wprowadzeniu ruszyliśmy zaplanowaną trasą w kierunku Nowej Huty. Z początku ślamazarnie, że piesi nas wyprzedzali, ale później już było lepiej – jechaliśmy 6-10 km/h. Eskortowani przez policję i wolontariuszy mogliśmy poruszać się drogami, którymi zwykły jeździć auta. Niestety przy takim tempie ręce zaczęły mnie boleć jeszcze nim dotarliśmy do połowy trasy. Później doszły jeszcze plecy.
Przejazd był spokojny, widziałem tylko dwa wypadki. Łącznie udział wzięło ok. 535 rowerzystów. Ale to dane z jednego miejsca, a w trakcie dołączano się i odłączano, dlatego nie sposób zmierzyć całkowitej ilości osób biorących udział w imprezie.
Teraz już wiem, że Masa Krytyczna jest dla niedzielnych rowerzystów i dlatego tak mało osób bierze w niej udział. Kolarzy w strojach widziałem niewielu i teraz znam powód. Szkoda czasu i sił na takie wydarzenia. Jedynie wolontariusze nie mogli narzekać na nudę. Robili interwały przez całą drogę i jeżeli ktoś miałby mnie zaciągnąć ponownie na Masę Krytyczną, to wyłącznie jako wolontariusz.