Padało w nocy, rano mżyło, a po południu zrobiło się paskudnie duszno i wilgotno. Powietrze można było nabierać garściami, a okulary parowały jak nigdy. Przynajmniej nie padało, a ulice zdążyły wyschnąć – poza licznymi kałużami.
Wydostanie się z Warszawy nie było łatwe. Ciągle świeciło czerwone, na niektórych skrzyżowaniach po kilka cykli, auto na aucie i częste korki to żadna przyjemność. Nawet boczne drogi z licznymi ograniczeniami prędkości nie gwarantowały spokoju. Nie chciałbym tu mieszkać.
Wjechałem do Kampinoskiego Parku Narodowego, zwanego także Kampinosem, tak jak miejscowość, przez którą przejechałem później. Szlak rowerowy prowadził po dość piaszczystej drodze, ale piach wciąż był mokry, więc nie było tragedii. Za to korzenie, jak nigdzie indziej, podbijały koła roweru, aż bałem się zgubić sakwy, mimo że przymocowałem je solidnie. Mijałem mnóstwo ścieżek przecinających szlak. Musi tam być dużo zwierząt, ale patrząc na popularność parku wśród mieszkańców aglomeracji, to obstawiałbym, że większość zwierzyny dawno została spłoszona. Ludzi zbaczających ze szlaków minąłem sporo. Chyba że tamte ścieżki wydeptali ludzie.
Miałem jechać do Wyszogrodu, ale Polska nie jest turystycznym krajem i nie znalazłem noclegu w okolicy. Skręciłem na Sochaczew. Weekend nie zapowiada się sucho, więc nie wiem, czy uda mi się zrealizować cały plan.