Wstałem późno i nie miałem za dużo energii. Powoli zjadłem śniadanie, spakowałem się do plecaka zamiast do sakwy i ruszyłem do Karpacza. Było zimno, mimo że na niebie prażyło jesienne słońce.
Poza momentami na łapanie widoków w obiektywie zatrzymałem się raz na uzupełnienie prowiantu, i pod kościołem Wang zameldowałem się przed godz. 14. To dość późno, jak powiedział kasjer. Nie wiedział, gdzie mógłbym zostawić rower i nawet gotów byłem zacząć szukać miejsca na własną rękę. Proponował mi, żebym zabrał rower ze sobą na górę (bo można prowadzić), ale chciałem wskoczyć na szczyt na lekko, no i jak mocno nadbagaż opóźniłby moją wspinaczkę przy tak późnej porze? Powiedział, że to 3–4 godziny drogi. Stąd też nie mogłem zostawić roweru przy wejściu, jak pod Chojnikiem, bo skończyłby pracę zanim zszedłbym. Ostatecznie zaproponował, abym zostawił rower za budką. Zapiąłem go u-lockiem, a kasjer wytrzasnął jeszcze linkę z kłódką, martwiąc się o bezpieczeństwo roweru. Słyszałem, że górale są łasi na kasę, ale że też kradną?
Ruszyłem jako jedyny. Dziwnie się czułem, mijając schodzących ludzi. Mimo wszystko utrzymywałem intensywne tempo. Odbiłem od głównego szlaku, którym
ostatnim razem zdobyłem szczyt na rowerze, aby dojść do schroniska Samotnia. Teraz w wielu miejscach pojawiły się znaki zakazu dla rowerów i dronów. Podczas ostatniej wyprawy nie byłem świadom ograniczeń.
Szlak niebieski, którym poszedłem, był przepiękny. To nim, zimą 2011, prawie zdobyłbym Śnieżkę, gdyby nie zamieć. Tym razem miałem okazję podziwiać piękno parku prawie na spokojnie z aparatem w dłoni. Mały Staw również wyglądał malowniczo. Pod schroniskiem Samotnia spotkałem mnóstwo turystów i na drodze do Strzechy Akademickiej mijałem już nie tylko schodzących. Droga do Domu Śląskiego była taka, jak ją zapamiętałem: stroma, a potem jak po talerzu.
Na Śnieżkę zdecydowałem się wejść czerwonym szlakiem. Dał mi duży wycisk. Kilka razy aż musiałem się zatrzymać, aby odetchnąć. Jeszcze jakbym miał się tam z rowerem pchać – to byłaby dopiero komedia.
2,5 godz. brutto później byłem na Śnieżce. Wiało, nad Karpaczem chmurzyło się, słońce świeciło jaskrawie. Zrobiłem kilka zdjęć, poszwendałem się i zapadła decyzja o „ewakuacji”. Już wcześniej kusił mnie szlak czarny, więc zacząłem nim schodzić. Po drodze wpadłem na pomysł zejścia truchtem. Było nawet nieźle, stawy dawały radę, ale zaczęło robić się ślisko. Wpadłem kilka razy w poślizg, ale bez utraty równowagi. Minąłem po drodze kobietę z dwójką dzieci, więc ewentualnie mogłem liczyć na ich pomoc. Do samego końca szlaku nie spotkałem żywej duszy. Za to było mokro. Albo wieczorna mgła, albo coś spadło z chmur, które widziałem ze Śnieżki.
Jako że wyszedłem z parku w innej części Karpacza, musiałem wspiąć się pod Wang. Zapadł zmrok. Ubrałem się ciepło i ruszyłem w dół inną drogą, którą powinienem pamiętać z
majówki 2016. Prawie cały czas w dół do Podgórzyna, a potem pod górę do Szklarskiej Poręby. Ostatnie skrzyżowanie przed Szklarską zablokowali mundurowi przez wypadek i choć objazdem pojechałem źle, nie najeździłem się dużo. Trafiłem na mostek, który był wykorzystywany podczas jakiegoś rajdu rowerowego. Ostatkiem sił zrobiłem podjazd do hostelu. Kolację kupiłem po drodze, bo wiedziałem, że nie dam rady ruszyć się do żadnej restauracji.