Ostatni dzień urlopu postanowiłem również spędzić na rowerze. Na początek pojechałem do centrum, aby poszukać serów z krowiego mleka. Tylko jeden stragan był otwarty, ale dzięki temu mogłem dokonać szybszego wyboru. Obładowany ciężkim plecakiem, w którym połowa ubrań wciąż pachniała świeżością (przestraszyłem się zimy w Tatrach, a i przeziębienie wymusiło na mnie zabranie cieplejszych rzeczy) ruszyłem w dół Kotliny Jeleniogórskiej.
Odcinek krajówki, którym pojechałem po raz pierwszy podczas tego urlopu było ciekawy. Biegł wzdłuż wartkiej rzeki. Wokół wysokie zbocza zacieniały drogę, przynoszący szczypiący chłód i kałuże. Zjazd się dłużył, ale kierowcy jadący za mną 40–50 km/h pewnie odetchnęli, gdy dojechałem do skrętu na Piechowice. Dalej już prosto do Jeleniej Góry, aby podjechać na Kapelę. Poszło łatwiej niż sądziłem. Mięśnie bolały po Śnieżce i Przełęczy Karkonoskiej, ale szybko wjechałem na szczyt. Potem zjazd do Świerzawy i zamiast przez Złotoryję pokierowałem się na Stanisławów. Przejechałem dużo rozlatujących się dróg, ale przynajmniej ominąłem większy ruch. Prawie nic się nie zmieniło. W Sichówku urwał się bagażnik na kocich łbach. Cieszyłem się, że nie miałem tam aparatu. Jak nienawidziłem tego typu dróg, tak doszedł kolejny argument – destrukcyjny.
W Legnicy zauważyłem tylko nową ulicę biegnącą przez park i masę zniszczonych dróg, które przez okres mojej nieobecności tylko się pogorszyły. Kto tam doszedł do władzy? Tyle infrastruktury wybudowali, gdy mieszkałem w tym mieście, a teraz? Wszystko wpompowali w drogę ekspresową? Zabrakło mi czasu, aby pojeździć po większej części miasta, bo tylko kupiłem bilet, zjadłem zapiekankę i musiałem wsiadać do pociągu. Koleje Dolnośląskie zaskoczyły mnie luksusowymi siedzeniami oraz stojakami na rowery. Już nie trzeba ich wieszać. Przynajmniej w tym jednym szynobusie.