Trwa ładowanie…
Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

Polska / łódzkie

Dystans całkowity:1650.45 km (w terenie 82.92 km; 5.02%)
Czas w ruchu:84:04
Średnia prędkość:19.63 km/h
Maksymalna prędkość:45.30 km/h
Suma podjazdów:6118 m
Suma kalorii:7352 kcal
Liczba aktywności:7
Średnio na aktywność:235.78 km i 12h 00m
Więcej statystyk

Łódź

107.0705:28
Wczoraj dostałem się do Łodzi. Brzydkie miasto. Murale zasłonięte szmatami reklamowymi, przejścia dla pieszych chyba wymagają użycia młotka w celu aktywacji, inne włączają zielone na 3 sekundy, psie odchody na chodnikach, śmieszki różnej jakości. Przespacerowałem się po Piotrkowskiej. Smród, hałas z dyskotek i ulicznych libacji, natrętni ludzie. Nie polecam tego miasta nocą. Dużo lepiej prezentuje się za dnia.
Ruszyłem rano w objazd po kilku miejscach, które wybrałem na chybił trafił. Duuużo budynków z cegły: w ruinie i odnowionych, w trakcie wyburzania i remontowanych. Do tego tory. Były chyba wszędzie. Zastanawiam się, czy nie dodać w tym wpisie kategorii po dawnej linii kolejowej, bo mogłem nieświadomie po którejś przejechać.
Znalazłem się ponownie na Piotrkowskiej, tym razem za dnia. Nadal drażnił smród papierosów, ale przynajmniej był spokój. Mnóstwo pięknej architektury. Idealne miasto dla kompozycji symetrycznych. Na koniec odwiedziłem Manufakturę, która – mimo niedzielnego zakazu – przyciągała rzesze ludzi.
Ruszyłem z wiatrem. Skończyły się koślawe śmieszki, zaczął armagedon na ulicy Rąbieńskiej. Według znaków czeka ją w tym roku remont. Ciekawe, jaki cel ma wydawanie pieniędzy na takie znaki. Na pewno nie poprawiają jakości dziur.
Nie chciałbym mieszkać w tym mieście. Miałem nieprzyjemność spotkać wielu frustratów. Zostałem spryskany płynem, zepchnięty na łuku, do tego widziałem masowe łamanie przepisów. Chyba frustrują ich błędy życiowe, że zamieszkali na Wygwizdowie i muszą spędzać połowę dnia za kierownicą.
Im dalej od Łodzi, tym mniej spotykałem tych wieśniaków. Zaliczyłem trochę terenu, trochę spokojnych dróg. Dotarłem do Uniejowa, robiąc dłuższy dystans, bo mój plan wiódł przez przeprawę promową, ale nie darzyłem zaufaniem tej opcji. Wjechałem na wał przeciwpowodziowy, po którym biegła droga gruntowa. Czasem lepsza, czasem gorsza. Ciągnęła się przez 25 km. Przeprawa promowa nie wyglądała na czynną, więc miałem dobre przeczucie ją ominąć. Wiatr zmienił się w boczny. W Kole dojechałem do dworca, gdzie wsiadłem do pociągu. Musiałem wybrać wolniejszy, bo Intercity miał zajęte miejsca dla rowerzystów. Pewnie znowu ktoś przepłacił, byle móc usiąść.

Kategoria dojazd pociągiem, kraje / Polska, Polska / łódzkie, Polska / wielkopolskie, rowery / Fuji, setki i więcej, terenowe

Płock

136.4207:10
Dziś było chłodniej. W powietrzu wisiała wilgoć psująca krajobrazy. Prognoza pogody zmieniła się na bardziej optymistyczną, więc kontynuowałem plan.
Przejechałem się po Sochaczewie. Pod Muzeum Kolei Wąskotorowej nie mieli bezpiecznego miejsca na pozostawienie roweru z sakwami, więc zrezygnowałem z atrakcji. Ruszyłem bocznymi drogami do Wyszogrodu. Tam zastałem piknik militarny i trochę mglistych widoków.
Dalej wzdłuż Wisły. Wybrałem lewy brzeg, co pewnie wyszło mi na plus, bo na prawo alternatywą była tylko krajówka. Trafiłem na trochę spowalniającego terenu bez lepszych widoków i kilka spokojnych, asfaltowych dróg. Płock zaserwował kilka dróg dla rowerów, choć jakością nie powalały. Most nie był przyjazny nikomu, bo rower z sakwami zajmował niemal całą szerokość chodnika, więc dobrze, że nie musiałem się z nikim mijać.
Miałem jechać do Włocławka, ale zmieniłem plany. Po szybkim zwiedzaniu ruszyłem na zachód. Trochę po dziurach, trochę po dziwacznych drogach dla rowerów, a potem po zwykłych drogach. Za Gostyninem widoczność spadła przez lekką mgłę, do której potem dołączyła mżawka. W tym towarzystwie dotarłem do noclegu.

Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, Polska / mazowieckie, setki i więcej, terenowe, wyprawy / Nad Wisłą 2022, z sakwami, Polska / kujawsko-pomorskie, Polska / łódzkie, rowery / Fuji

Za Turek

156.1707:52
Choć poranek był bezchmurny i słoneczny, to był to najmroźniejszy początek dnia podczas tej wyprawy. Pewnie zamglenie maczało w tym palce.
Nie planowałem niczego na najbliższe 2 dni. Ot, dotrzeć do domu. Wydostałem się z Piotrkowa Trybunalskiego, omijając jego koszmarne drogi dla kaskaderów. Do Łaska jechałem wojewódzką. Ruch nie był za duży, a tirów prawie w ogóle w porównaniu z wczorajszą krajówką. Za Łaskiem wojewódzka była spokojniejsza, a gdy za Szadkiem wjechałem na drogi gminne, to już w ogóle. Jednakże były one koszmarne, więc droga zaczęła mi się dłużyć.
Miałem zatrzymać się w Turku. Gdy tam dojechałem, było wciąż wcześnie. Ostatecznie całkiem sprawnie poszła mi jazda dzisiaj. Do tego temperatura poszybowała w kosmos – akurat na zakończenie mojego urlopu. Miałem czas i siły, więc ruszyłem dalej, w kierunku Konina. Wyszło więcej kilometrów, ale dzięki temu będę miał lżejszy ostatni dzień podróży.
Kategoria kraje / Polska, Polska / łódzkie, Polska / wielkopolskie, setki i więcej, z sakwami, wyprawy / Green Velo II 2020, rowery / Trek

Koniec tego Green Velo

129.8507:15
Poranek był słoneczny, choć wietrzny. Kontynuowałem jazdę szlakiem Green Velo, a właściwie jego końcówką. Nie była jakoś specjalnie interesująca. Gdy dojeżdżałem do Końskiego, zaczęło lać, a w pobliżu zero schronienia. Przemokłem i suszyłem się przez kilkanaście kolejnych kilometrów.
Dotarłem do końca szlaku. Chyba, bo żadnej informacji o końcu czy początku nie znalazłem. Wrażenia? Szlak się zestarzał, w wielu miejscach został zniszczony, zaniedbany, źle zaprojektowany. Kilka odcinków było ciekawych, niektóre malownicze (choć pogoda też odgrywała w tym dużą rolę), wybudowano dużo dróg, powstała infrastruktura, ale nie polecę całego szlaku. Można go najwyżej wplatać podczas planowania wycieczek w okolicach. O ile infrastruktura wciąż będzie zdatna do użytku.
Zaplanowałem wrócić do Poznania na rowerze. Na początek musiałem dostać się do Piotrkowa Trybunalskiego. Miałem pod wiatr, ale noga podawała całkiem dobrze. Kilka razy złapał mnie deszcz, pokazało się słońce, aż dotarłem do Sulejowa. Za bardzo kombinowałem i ruszyłem krajówką. Liczba tirów pokonała mnie i dostałem się do celu najpierw poboczami, a potem bocznymi drogami.
Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, Polska / łódzkie, Polska / świętokrzyskie, setki i więcej, z sakwami, wyprawy / Green Velo II 2020, rowery / Trek

Zmrożony na pół

457.1722:20
Miałem więcej nie jeździć po nocy, ale to jest silniejsze ode mnie. 2 lata temu spróbowałem pobić mój rekord i wrzucić piątkę na przód trzycyfrowego dystansu. Wtedy przerwał mi deszcz. Wybrałem się więc po raz drugi w tę jeszcze bardziej szaloną podróż. Przez pół Polski zimą.
Mozolnie zebrałem się, spakowałem bardzo lekko do plecaka, wziąłem szosę i punkt 11 pojechałem. Niebo bezchmurne, wiatr z południa, niezbyt silny, na termometrze utrzymywały sie 2 °C. Moim pierwszym głównym celem był Kalisz. Prawie godzinę zajęło mi wydostanie się z Poznania. Mapa tego miasta w mojej głowie robi się coraz bardziej skomplikowana. Przydałoby się w końcu zmienić miejsce zamieszkania.
Kawałek przed Środą Wielkopolską trafiłem na betonową ścieżkę. Wciąż w trakcie wykańczania, ale widać, że znaleźli się testerzy, którzy przejechali się po wciąż płynnym betonie. Po pewnym czasie pojawiły się i znaki drogi dla pieszych i rowerów. Jest odrobinę wygodniej niż po dziurawym asfalcie, chociaż przez wspomnianego testera i fachowość inżynierów kładących beton nawierzchnia jest po prostu słaba.
Ledwo wyjechałem z domu, a łańcuch zaczął skrzypieć. Nie wyobrażałem sobie smarować go co 50 km. Smar Greenline to pomyłka. Dobrze, że wziąłem mój niezawodny Shimano. Dojechałem do Pleszewa, gdzie złapał mnie zmrok. Trafiłem na Rynek, wokół którego – jak w cyrku – krążyły autka. Wyglądało to przekomicznie. Godziny szczytu w miasteczkach potrafią zaskoczyć.
Przejechałem kawałek drogami lokalnymi i wyjechałem na krajową 12. Całe szczęście wzdłuż niej ciągnie się droga dla rowerów. Uznałem, że ruch jest zbyt duży, aby się do niego włączyć. Za Kaliszem też znalazłem w polu coś, co przypominało drogę dla rowerów. Asfaltowa nawierzchnia, ale oszroniona, że trochę strach. Nie było jednak ślisko, więc na pewien czas miałem idealną alternatywę. Potem zaczęło zalatywać kostką Bauma, ale to nic w porównaniu do wody z solą na ulicy. Dojechałem do Sieradza, skąd już mniejszymi drogami znalazłem się w Łasku, aby po chwili jechać do Piotrkowa Trybunalskiego. Temperatura spadała nawet do -5 °C. Ruch był jednak znikomy, dominowały oczywiście tiry. Przysypiałem od czasu do czasu i musiałem się wtedy zatrzymać i rozgrzać zziębnięte palce. Gorąca herbata z termosu nie była wtedy najlepszym pomysłem, bo rozszerza naczynia krwionośne, prowadząc tym samym do większej utraty ciepła, ale mrożonej wody też nie mogłem pić. Z czasem wpadłem na pomysł wymieszania ich razem i to było dobre rozwiązanie.
Tę noc wykorzystałem strasznie nieefektywnie. Już w Piotrkowie zastał mnie poranek. Nie czułem zmęczenia, a zimno. Gdyby nie grudzień (wszak pierwszy dzień zimy), mógłbym tak wiele. Co ciekawe, najdłuższą noc w roku skróciłem dzięki jeździe ku wschodowi. Na śniadanie zatrzymałem się w barze, których pełno wzdłuż dróg krajowych. Podwójna jajecznica i mogłem jechać dalej. Ruch zdążył wrócić do normy.
Temperatura o poranku wynosiła od -2 °C w słońcu do -4 w cieniu, a za dnia nawet 2 °C. Skierowałem się na Tomaszów Mazowiecki, aby potem po mniej ruchliwej drodze krajowej nr 48 zjechać na Radom. Tam złapał mnie zmierzch. Martwiłem się o dalszą podróż, bo do celu już nie dojechałbym. Pomyślałem, aby pojechać tylko do Lublina, a dalej wybrać pociąg albo nocleg. Po raz pierwszy zostałem otrąbiony i to z jakiegoś widzimisię. Wydaje mi się, że chciał mnie zepchnąć do rowu, bo nawet wyprzedził mnie niebezpiecznie. Jakiś początkujący kierowca tira.
Wyjechałem z Radomia i przeraziłem się ruchem. Na szczęście znalazłem idealną drogę tuż obok. Równa, pusta, do tego oświetlona. Czego chcieć więcej? No, chyba wyższej temperatury. Noc była cieplejsza od wczorajszej, bo tylko -3 °C, jednak pojawiła się mgła i nawet rękawice narciarskie nie dawały rady. Na szczęście, gdy już myślałem, że mi palce odmarzną, trafiłem na bar. Ogrzałem się i zjadłem zawijasa nadwiślańskiego, który wydawał mi się daniem regionalnym.
Była 21. Nie było mowy o dostaniu się do Lublina. Znów musiałem przerwać jazdę w Puławach. Jakieś pechowe to miasteczko. Następnym razem muszę trzymać się od niego z daleka. Obdzwoniłem lokalne miejsca noclegowe i pojechałem do hotelu. Jutro ma padać śnieg. Takiej ilości zanieczyszczeń już dawno nie nawdychałem się. Mój nos to kopalnia węgla.

Kategoria Polska / mazowieckie, Polska / łódzkie, kraje / Polska, Polska / lubelskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, mikrowyprawa, rowery / GT

Warta warta wyprawy

239.6913:12
Skoro plan był, to czemu by go nie wykonać? Warta czekała na mnie, a ja nie po to spędziłem noc na dziko, żeby tak sobie zawrócić. Spakowałem manatki i pojechałem dalej, znów w stronę słońca.
Tej nocy nie spędziłem najlepiej. Kawał drogi za Poznaniem zorientowałem się, że nie zabrałem materaca. Miałem nikłą nadzieję, że uda mi się pożyczyć karimatę na kempingu, ale ponieważ wylądowałem na szczerym polu, to nie było co szukać wygód. Wsunąłem się w nowy śpiwór marki Fjord Nansen o temperaturze komfortu 1 °C i poczułem, że jest mi strasznie ciepło. Martwiłem się, że przez to nie zasnę, ale problem się rozwiązał po jakiejś godzinie, bo zacząłem odczuwać zimno. Ubrania, które rozłożyłem pod śpiworem dały odrobinę izolacji, ale i tak mną telepało. Wydawało mi się, że nie spałem tej nocy. Rano jednak opaska Xiaomi Mi Band, której używam od pół roku do monitorowania snu pokazała, że spałem 10 godzin (nie wiem tylko, czy uwzględniła zmianę czasu), ale z kilkoma przebudzeniami. Teraz będę o tyle mądry, że sprawię sobie karimatę, aby się tak nie męczyć. Nie znam jedynie temperatury, jaka panowała w nocy, bo mój nowy licznik nie umie zapamiętać skrajnych wartości.
Spakowałem się, choć wszystko było pokryte rosą oraz ziemią, na której się rozbiłem (nie udało mi się trafić na łąkę). Pojechałem do zamku Czartoryskich, bo zauważyłem go wczoraj na mapie. Zakaz jazdy rowerem po parku okalającym zabytek trochę mnie zniechęcił, więc przespacerowałem się tylko chwilę i poszukałem ławki, aby zjeść śniadanie. Wyznaczyłem drogę do Warty i pojechałem. Wzdłuż krajowej dwunastki drogi dla rowerów ciągną się niemiłosiernie. W Kaliszu zatrzymałem się tylko na kawę i podczas przeprawy przez rzekę wpadłem w pułapkę tamtejszych inżynierów. Przy drodze stoi zakaz wjazdu rowerem, obok ciągnie się jakaś droga dla rowerów, która kończy się na rzece. Na most wjechać się da, ale po starej, nieprzystosowanej do ruchu rowerowego (serpentyna na „kilkanaście” zakrętów) pochylni. Po drugiej stronie musiałem po czymś podobnym (jeszcze więcej zakrętów) zjechać. To jeszcze nic, bo dalej jest kolejna rzeka i tam droga dla rowerów też kończy się na korycie rzecznym. Trzeba wciągnąć rower na kolejny most, ale tym razem... po schodach. Dla wprawy trzeba go jeszcze znieść. Dalej było ciut lepiej. Gdy się wydostałem z podłych dróg (czyt.: dziur) dla rowerów, do Opatówka pojechałem po szerokim poboczu. Za miastem już nie było tak dobrze, ale na szczęście ruch dzisiaj nie przytłaczał.
Do miasta Warty dojechałem po południu. Późno, ale udało się. Chciałem wybrać się nad rzekę Wartę, jednak dopiero teraz zorientowałem się, że to kilka dodatkowych kilometrów. Zrezygnowałem z tego pomysłu i pojechałem – w końcu z wiatrem – w kierunku domu.
Zachód słońca złapał mnie za Stawiszynem, ale znów – puste drogi pozwalały mi jechać środkiem, więc położyłem się na lemondce i od czasu do czasu zerkałem na lusterko, czy coś nie jedzie. Aha, bo kilka tygodni temu zamontowałem na kasku lusterko Zéfal Z-Eye. Na początku trudno było się do niego przyzwyczaić, ale jest bardzo przydatne (no chyba że ghost rider wyjedzie na ulicę nocą). Do tego ludzie stają się bardziej ciekawscy.
Początkowy plan przekroczenia Prosny w Choczy znów zmieniłem i pojechałem do samych Gizałek. Dalej Żerków, Nowe Miasto. Na krajowej 11 był większy ruch, dlatego jak najszybciej z niej zjechałem. Niestety na źle oznaczone drogi, które miały być z asfaltu, a były drogami polnymi. W Środzie Wielkopolskiej chciałem napić się herbaty, ale nie mieli gorącej wody. Przegryzłem coś i wychodząc ze sklepu, zauważyłem, że właśnie go zamknęli, a ja byłem ostatnim klientem. Pierwszy raz trafiłem na Orlen, który nie jest czynny całą dobę. A może powodem jest poniedziałek wielkanocny? Nie ma to jak święta w podróży.
Miałem już niedaleko do domu, ale w połowie drogi, jaka mi pozostała ze Środy, zmienił się wiatr – na przeciwny. A myślałem, że będę pierwszy. Nie było jednak najgorzej i w domu zameldowałem się gdzieś o godz. 2 czasu letniego. Bateria w telefonie wyczerpała się po cichu przed centrum w Poznaniu, ale dorysowałem ślad, żeby jak zawsze mieć wszystko udokumentowane. Może kiedyś uda mi się zrealizować plan stworzenia mapy wszystkich moich śladów. Ciekawe, jak by to wyglądało.
Ach, takiej wycieczki właśnie było mi potrzeba.
Kategoria Polska / łódzkie, kraje / Polska, po zmroku i nocne, pod namiotem, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, z sakwami, rowery / Trek, dojazd pociągiem

Przez pół Polski

424.0820:47
W końcu dostałem urlop. Planowałem go na sierpień, ale zrobiłem to zbyt późno i góra nie zgodziła się. Może to i dobrze, raptem w lipcu miałem poprzedni urlop, choć z drugiej strony potrzebowałem odpoczynku. Żeby jednak odpocząć, musiałem nakręcić się sporo, jadąc do domu najlepszym transportem na świecie. Przygotowałem się na pobicie swojego rekordu życiowego w dystansie wyprawy. Zaplanowałem pokonanie ponad 500 km, jednak coś mi w tym przeszkodziło.
Prognoza pogody była bardzo sprzyjająca. Ciepło, niewiele chmur. Mgły tylko rano, choć mogły pojawić się ponownie nocą. Po prostu nie można było nie skorzystać z okazji. Po wyspaniu się, a potem długim pakowaniu i rozgrzewce, rozpocząłem jazdę na kwadrans przed sobotnim południem. Chciałem przed zmierzchem przejechać jak najdalej drogami krajowymi, bo było nimi najkrócej. Z Poznania wyjechałem spokojnie drogą nr 92, kierując się na Wrześnię. Może spokojna jazda, to złe określenie, bo miałem średnią nierzadko ponad 30 km/h, ale jechało mi się bardzo lekko. Widocznie miałem dużo energii, jednak jechałem trochę bezmyślnie, bo ta prędkość miała się później zemścić.
Na początku droga była nudna, więc zrobiłem zaledwie kilka przystanków na kanapki, które przygotowałem przed wyjazdem, no i na parę zdjęć. Od węzła drogowego przy drodze ekspresowej S6 do Wrześni było szerokie pobocze, potem brak, ale chociaż ruch zmalał. We Wrześni rowerzyści omijali drogi dla rowerów, jak tylko mogli, bo jakość tych dróg była daleka od jakichkolwiek standardów. Po 100 km jazdy, w Koninie, w którym byłem pierwszy raz na rowerze, nie pozwoliłem sobie na zwiedzanie. Miałem to miasto w kolejnych planach. Za Koninem wjechałem na pagórkowaty teren, z którego rozciągał się niekiedy nie najgorszy widok. Pagórki były aż do Koła, w którym zatrzymałem się na hot-doga, a kawałek dalej zjechałem z głównych dróg. Słońca od jakiegoś czasu nie było widać przez zachmurzenie i nie wiedziałem kiedy dokładnie zapadł zmierzch, ale było to kilka kilometrów za Kołem. Droga w nie najlepszym stanie nie zapowiadała komfortowej podróży nocą. Nie była to jedyna niewygodna. Tuż przed Łęczycą, gdy było naprawdę ciemno, wjechałem w pierwszą, wielką mgłę. Z początku byłem przekonany, że powstała nad pobliskim ciekiem wodnym, bo kawałek drogi dalej zrobiło się czysto. Nic bardziej złudnego. Mgły – choć z przerwami – dręczyły mnie przez calutką noc.
Minęła północ, sen zaczynał męczyć mnie coraz mocniej. Potrzebowałem kofeiny. Musiałem zatrzymać się kilkakrotnie, bo zasypiałem na rowerze. Dobrze chociaż, że auta na drodze spotykałem co kilkadziesiąt minut, bo jadąc w tamtej coraz gęstszej mgle, nie czułem się zbyt bezpiecznie. 200 km weszło powoli. Pierwszą czynną stację benzynową spotkałem tuż przed Rawą Mazowiecką. I tak, jak w zeszłym roku, był to Orlen. Najpopularniejsza sieć, która prawie zawsze jest pod ręką. Zamówiłem gorącą kawę, wziąłem też puszkę zimnej na drogę, zapłaciłem majątek i po ogrzaniu się ruszyłem dalej.
Widziałem tysiące gwiazd na czystym niebie. Gdzieś w oddali były błyskawice, ale bez grzmotów. Miałem nadzieję, cokolwiek by to nie było, że mnie minie. Coraz bardziej brakowało mi słońca. Kolejna setka weszła bardzo wolno gdzieś po 5 nad ranem. Gdy zaczynało się przejaśniać, gdy mgły jeszcze nie odpuszczały, a chmur tylko przybywało, wjechałem na piaszczystą drogę, mimo że miał to być pewny asfalt. Laicyzm początkujących maperów jest straszny. Nie miałem ochoty zawracać, więc brnąłem dalej z nadzieją na koniec tej męki. Tak właściwie to szedłem, bo jechać się absolutnie nie dało. Rosa z trawy zamoczyła mi buty, a piach oblepił je od czubka po nogawkę. Dobrze, że trwało to tylko 2 kilometry.
Czułem straszne zmęczenie i nawrót senności. Dowlekłem się do Białobrzegów, pewnie było już po wschodzie słońca, ale nie dało się tego odczytać z nieba. Drogi dla rowerów, którymi musiałem jechać, pozostawiam bez komentarza. Kupiłem jakieś proste śniadanie i z odrobinę większą ilością energii ruszyłem drogą krajową w kierunku Puław. Mgły zaczęły przechodzić po godz. 9. Jechałem ślamazarnie. Zmęczenie organizmu dawało się we znaki coraz bardziej. Podejrzewam, że winą była zbyt szybka jazda przez pierwsze 150 km. Gdybym wtedy oszczędzał siebie, to z pewnością mięśnie dawałyby radę. Tak sądzę.
12 godzin po wyruszeniu z domu byłem na 16. kilometrze za Kozienicami. Do celu zostało ok. 150 km. Druga bateria w telefonie do nagrywania sygnału GPS była na wyczerpaniu. Na szczęście mój niedawny zakup telefonu o bardzo pojemnej baterii przybywał mi na ratunek. Naprędce ściągnąłem mapę, plan trasy i byłem pewien tego, że uda mi się zachować cały ślad bez potrzeby późniejszej zabawy z odtwarzaniem go z pamięci.
400 km wskoczyło o godz. 13. Pomyślałem sobie, że zdążę na kolację. Po wjechaniu do województwa lubelskiego zaczęło lekko kropić. Martwiło mnie to o tyle, że prognoza pogody zapowiadała przelotne deszcze. Do Puław musiałem dostać się starym mostem, ponieważ nikt nie pomyślał o kładce rowerowej wzdłuż drogi ekspresowej. Przestało padać, więc Puławy zatrzymały mnie na dłużej. Najpierw zacząłem szukać sklepu, żeby uzupełnić zapasy, a później chciałem wrócić do piekarni, którą zauważyłem w trakcie poszukiwań sklepu. Niestety zabłądziłem i zrobiłem większą pętlę, niż mogłem sobie na to pozwolić, jednak drożdżówka ze śliwkami była tego warta.
Puławy, choć nie są miastem w pełni przyjaznym rowerzystom (drogi dla rowerów wyłożone dziurami, nierzadko prowadzące donikąd, wysokie progi zwalniające), to wróciłbym tam choćby po to, żeby je normalnie zwiedzić. Za miastem spełniła się moja największa obawa – po 417 km podróży lunął deszcz. Zatrzymałem się przy pierwszej napotkanej wiacie przystankowej, przebrałem się i zacząłem zastanawiać się, czy mogę kontynuować bicie rekordu. Po godzinie przestało padać i zdecydowałem. Ponieważ na drogach były kałuże, a ja nie miałem przeciwdeszczowych ubrań, to zawróciłem do Puław i spróbowałem odszukać dworzec kolejowy. Udało mi się nawet kupić bilet z promocją na przewóz roweru za złotówkę. Szkoda, że to tylko promocja. Szkoda, że spadł deszcz.
Co prawda rekord życiowy udało mi się pobić, jednak nie zrobiłem tego z rozmachem. Moim wnioskiem z tej wyprawy jest koniec bicia rekordu dystansu. Uważam, że nie jest to ani zdrowe, ani bezpieczne. Noc bez snu niekorzystnie wpływa na organizm, a taka jazda w stanie półsennym może się źle skończyć. Pokonywanie takich dystansów nie wydaje się czymś trudnym. Trzeba po prostu odpowiednio rozkładać energię i odnawiać ją wraz z odpowiednimi posiłkami. Aaa, trzeba też znać dobre sposoby na pokonanie snu podczas monotonnej jazdy nocą. O wiele lepiej jest pojechać do bazy w górach.

Kategoria Polska / łódzkie, Polska / mazowieckie, kraje / Polska, Polska / lubelskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, z sakwami, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery