Trwa ładowanie…
Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w miesiącu

Maj, 2015

Dystans całkowity:1548.64 km (w terenie 162.18 km; 10.47%)
Czas w ruchu:58:05
Średnia prędkość:21.30 km/h
Maksymalna prędkość:48.70 km/h
Suma podjazdów:5805 m
Maks. tętno maksymalne:165 (84 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:12687 kcal
Liczba aktywności:9
Średnio na aktywność:172.07 km i 7h 15m
Więcej statystyk

Maj 2015

311.34
Dojazdy do pracy.
Kategoria kraje / Polska, rowery / Trek

Kawałek za Wolsztynem

114.7905:33
Poranek był chłodny, ale nie przeszkodziło mi to we wskoczeniu w kolarki i koszulkę oraz nie zabraniu plecaka, żeby stawić się (o czasie) na dworcu głównym. Cel: Wolsztyn. Wczorajsza niepogoda i moje zmęczenie spowodowały, że leniłem się prawie cały dzień. Dzisiaj nie chciałem żadnej długiej trasy, więc zrezygnowałem z zaliczania gmin na rzecz nieznanych dróg. Ostatnio chodzę wcześniej spać – trzeba oszczędzać siły na nadchodzący tydzień.
Wielichowo, godz. 13.00
W Wolsztynie jest dzisiaj maraton (Wolsztyńska Dziesiątka) i kilka ulic było nieprzejezdnych. Zaczynało się robić upalnie, więc nie zazdroszczę zawodnikom. Ruszyłem nie w stronę Poznania, bo chciałem przejechać pewien odcinek, który na mapie na mojej ścianie przez przypadek oznaczyłem jako przebyty. Za miastem było kilka dróg dla pieszych i rowerów. Bardzo wygodnych w porównaniu z piaskiem, który czekał na mnie za Obrą. Na szczęście to tylko kilka kilometrów cierpienia. Na asfaltowych drogach było lepiej, choć wiatr się nie zgadzał z prognozowanym. Właśnie ze względu na wiatr wybrałem Wolsztyn, bo miało wiać z południowego-zachodu, ale i tak wiało z południa.
Wilanowo, godz. 14.25
O Wilkowo Polskie zahaczyłem z tego względu, że na wspomnianej wcześniej mapie owa miejscowość widnieje jako zawierająca cenne zabytki. Trafiłem jedynie na kościół, a i to prawie go przegapiłem. Od Wielichowa wzdłuż drogi ciągnęły się tory kolei wąskotorowej. Ach, pięknie to musiały być czasy, gdy coś tamtędy jeździło. Tory uciekły na południe, a ja na północ, na drogi gruntowe. Na szczęście nie były piaszczyste, więc mogłem się rozkoszować wolnością od spalin. Dlaczego ludzie tkwią w tym zgubnym marazmie? Samotna podróż autem osobowym to przeżytek.
Stęszew, godz. 16.00
Tuż za Wilanowem napotkałem największe w Europie skupisko kurhanów, czyli mogił w kształcie stożka. Pochodzą one z epoki brązu. Świadczy to o tym, jak długo ludzka stopa kroczy po tych ziemiach.
Wiatr na szczęście zaczął wiać z właściwego kierunku. Najwidoczniej nieuważnie sprawdziłem prognozę pogody dla Wolsztyna. Minąłem kilka pałaców, ale żadnego nie udało mi się uchwycić na zdjęciu (drzewa, wysokie ogrodzenie). Może gdybym miał drona. Pokonałem jeszcze kilka polnych dróg o piaszczystym podłożu i prawie dojechałem do domu. Będę wcześniej niż się tego spodziewałem.
Poznań, godz. 18.03
Ostatnia niewygoda na drodze gruntowej i jestem w Poznaniu. Wpadłem na idiotyczne drogi dla rowerów, które prowadzą donikąd. Gdyby je połączyli w jedną sieć, wtedy miałoby to jakiś sens, ale tak – lepiej omijać. Zajechałem jeszcze do sklepu po jedzenie i znalazłem się wcześnie w domu. Nie jestem zadowolony z dzisiejszej wyprawy. Za dużo piachu, za mało ładnych widoków. Może za tydzień uda się coś porządnego.
Kategoria kraje / Polska, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Na Mysią Wieżę

184.3909:07
Obudziłem się nawet wcześnie. Za oknem ani jednej chmury, ale temperatura wciąż niska. Liczę, że na długo. Upał nie będzie mile widziany. Dzisiaj chcę zobaczyć Mysią Wieżę. Jedziemy.
Wieniec, godz. 9.28
Bez planu miasta z zaznaczonymi ciekawymi miejscami nie jest łatwo zwiedzać. Zobaczyłem, co mogłem i zacząłem rozglądać się za sklepem, żeby zjeść śniadanie. Zjeździłem chyba cały Włocławek i nie znalazłem żadnego czynnego. Zielone Świątki. Mogły wypaść w poniedziałek. Na wszystkich Żabkach ta sama informacja – czynne od godz. 9. Zjadłem kilka wafli ryżowych, które zostały z wczorajszej kolacji i ruszyłem tempem turystycznym w dalszą drogę. Sklep dorwałem po 20 km. Słabo wyposażony.
Kruszwica, godz. 12.35
Upał zaczyna doskwierać. Jedynym ratunkiem jest chłodny wiatr z północy. Dodatkowe problemy sprawiają robaki, szczególnie taki jeden gatunek. Co chwila strącam jednego po drugim, bo zaraz się szamotają i łaskoczą.
Dotarłem do Mysiej Wieży. Pan sprzedał mi bilet ulgowy (taka zniżka dla cyklistów). Widoki na Gopło niczego sobie. W niewielkich podziemiach panuje przyjemny chłodek.
Trzemeszno, godz. 16.02
Upał przegonił prawie wszystkie owady. Ja wciąż się trzymam, ale drogi takie beznadziejne. Dojechałem do Trzemeszna, a dalej do krajówki. Nie mam już ochoty na polne drogi, przez co nie wiem jak dostać się do Gniezna. Ruch na krajowej piętnastce nie jest jakiś duży.
Pobiedziska, godz. 18.43
Ostatecznie przejechałem tylko część drogą krajową, a potem drogami lokalnymi wjechałem do Gniezna. Do Poznania ruszyłem po drodze gminnej (dawnej krajówce). Chyba nie każdy jeszcze zaktualizował swoje urządzenia do nawigacji, bo ruch jest spory. Upał nie odpuszcza.
Poznań, godz. 20.15
I jestem w domu. Nawet słońce wciąż na niebie. Widziałem na przedmieściach balon. Ciekawe jakby to było wznieść się wysoko. Szkoda, że nie ma tutaj gór, bo byłoby na co popatrzeć. Dawno w sumie oglądałem widoki z wysokości. Mysia Wieża mnie w tym poratowała. Ciekawe dokąd wybiorę się następnym razem. Może uda mi się zabrać namiot?
Kategoria Polska / kujawsko-pomorskie, kraje / Polska, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, mikrowyprawa, rowery / Trek

Spóźniony do Włocławka

187.1508:38
Po raz kolejny zaplanowałem dwudniową wyprawę. Odrobinę bliżej domu i bez udziału pociągu. Postanowiłem odwiedzić Włocławek. Prognoza pogody przewidywała wieczorne opady w niektórych rejonach Polski, ale ja liczyłem na to, że szczęście z zeszłego tygodnia mnie nie opuściło.
Swarzędz, godz. 11.55
Pierwsze co poczułem po wyjściu z domu to upał przy całkowitym zachmurzeniu. W drodze termometr wskazał nawet 32 °C, ale musiało to być podczas jednego z przebłysków słońca spomiędzy chmur. Musiałem wyjechać z Poznania – zabłądziłem tylko raz, bo chciałem dostać się nad Maltę, ale pojechałem nieznanymi ulicami. Google poprowadził mnie później po chodnikach, jednak nie miałem ochoty szukać przejścia do przeciwnego pasa ruchu. Głupcy projektują miasta wyłącznie dla samochodów.
Drachowo, godz. 14.28
Zrobiło się jakoś chłodniej. Ciągle przeszkadzają przeróżne robale. Najwięcej jest meszek. Drogi terenowe mnie spowalniają. Jeden impertynent oblał mnie czymś z blachosmrodu (art. 75. k.w., zwłaszcza ust. 2). Nie zdążyłem nawet spojrzeć na rejestrację. W Drachowie spotkałem smoka.
Piotrków Kujawski, godz. 18.20
Co za nudna droga. Nawet nie mam o czym pisać. Widziałem jeden ślub, a po nim korowód aut, przejechałem po dziesiątkach dziur, które w Kujawsko-Pomorskiem są wyjątkowo zapowiadane stosownymi znakami na każdym skrzyżowaniu. Martwiłem się ciągle, o której godzinie dojadę do Włocławka i czy uda mi się go dzisiaj zwiedzić. Pewnie się też opaliłem, bo słońce w końcu wyszło zza chmur. Chyba jednak dzisiaj nie będzie padać.
Brześć Kujawski, godz. 20.35
Wiatr przez większość dnia nie był mi na rękę. Miało wiać w plecy, a gdy już wiało, to z boku. Dotarłem bez problemów do Brześcia, ale słońce zdążyło zajść za horyzont. Dzisiaj nie zwiedzę Włocławka. Mam już nocleg. Chciałem w hostelu, ale cena okazała się dwukrotnie wyższa od tej w internecie. Dzisiaj zatrzymam się w Szkolnym Schronisku Młodzieżowym.
Włocławek, godz. 21.45
Zapadał zmrok, gdy wjechałem do mojego celu. Zostałem przywitany starą drogą dla rowerów o nawierzchni asfaltowej. Z początku jechało się wygodnie, a nawet chciałem pochwalić inżynierów za brak progów zwalniających. Niestety w tym samym momencie wpadłem na pierwszy krawężnik. Dalej nie było wcale wygodniej. Do tego zakazy wjazdu rowerem. A już zaczynałem lubić to miejsce.
Ponieważ recepcja była czynna do 22, to pomyślałem, aby zrobić sobie rundkę po Śródmieściu, żeby zapoznać się z miastem. Trochę za dużo szkła leżało tam na ulicach. Uznałem, że najbezpieczniej będzie dostać się szybko do schroniska. Droga, którą wybrałem nie wyglądała najlepiej, ale trafiłem na miejsce bez problemu. Recepcjonista myślał, że już się nie zjawię. Fakt, jakiś kwadrans zaoszczędziłbym, omijając centrum, ale przecież wszystko poszło dobrze. Pokój typowo schroniskowy, tylko huk od drogi krajowej za oknem jest drażniący. Jutro z rana biorę się za zwiedzanie i potem tylko powrót do domu na smaczną kolację. W sumie jutro ma być upał.
Kategoria Polska / kujawsko-pomorskie, kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, mikrowyprawa, rowery / Trek

Powroty potrafią być długie

204.0409:41
Kolejny chłodny dzień przede mną. Jeszcze rano niebo było błękitne, ale gdy wyszedłem na dwór, czarne chmury zaczęły mnie martwić. Po nieprzespanej nocy i szybkiej kawie na Orlenie obok motelu ruszyłem w dalszą drogę z nadzieją, że dojadę do domu suchy.
Jagów, godz. 10.31
Pyrzyce mają kawał solidnych murów. Szkoda że drogi dla rowerów są tam źle oznaczone. Za miastem trafiłem na bardzo dobrej jakości ciąg pieszo-rowerowy na starym nasypie kolejowym. Tylko po co tam szykany?
Kolejne miasto – Pełczyce – było na wyciągnięcie ręki. Mnie jednak coś podkusiło, żeby wjechać w teren. Dużo tutejszych dróg jest wyłożonych kamieniami. Po pewnym czasie zauważyłem goniącą mnie chmurę burzową. Na szczęście przeszła bokiem, ale niespodziewanie pojawiła się kolejna. Zaczęło się od lekkiej mżawki, potem coraz mocniejszego deszczu, aż znalazłem przystanek z wiatą. Gdy oglądałem się za siebie, widziałem jak bardzo nie chciałem znaleźć się pod tamtymi chmurami. Po kilku minutach wszystko ucichło. Trzeba było ruszać dalej.
Bobrówko, godz. 11.55
Słońce coraz częściej wychylało się zza chmur. Temperatura się podwoiła w stosunku do poranka. Po kilku kilometrach wygodnych asfaltów znów wjechałem na kamienne ścieżki. Byłem coraz bliżej Strzelec Krajeńskich, gdy natrafiłem na znak prowadzący do głazu „Leżący Słoń”, ale daleko tej skale do zwierzęcia. Spodnie całe pożółkły od pyłku z kwiatów rzepaku, przez który trzeba było się przedrzeć, aby ów głaz obejrzeć. Czy on ma jakąś wartość historyczną?
Gościmiec, godz. 14.18
W chwili gdy tylko zobaczyłem dużą liczbę kałuż, zaczęło kropić. Wisiała nade mną kolejna czarna chmura. Zastanawiałem się tylko kiedy to się skończy. W Strzelcach Krajeńskich zobaczyłem zachowane w świetnym stanie mury obronne i wyznaczony wzdłuż nich szlak rowerowy. Jaka szkoda, że droga, po której szlak prowadzi jest wyboista. Na mapie okolic miasta zauważyłem napotkanego „Leżącego Słonia”. Najwidoczniej ma jakieś znaczenie. Chmury mnie nie opuszczały. Raz po raz jakaś przelatywała po niebie obok lub nade mną, strasząc drobnym deszczem.
Puszcza Notecka, godz. 15.19
Przejechałem przez Noteć i po chwili znalazłem się oczywiście w Puszczy Noteckiej. Spokój, brak blachosmrodów, brak wiatru – wspaniale.
Międzychód, godz. 17.17
Trochę mi zeszło w puszczy. W końcu przekroczyłem Wartę, dojechałem do Międzychodu i zmieniłem plany. Miało być trochę nowych dróg, ale musiałem z tego zrezygnować, zwłaszcza że od pewnego czasu czarne chmury zakrywały całe niebo. Wybrałem drogę krajową, aby w Tarnowie Podgórnym skręcić na Kiekrz i wygodnie wrócić do domu. Żeby jeszcze pogoda mi na to pozwoliła.
Młodasko, godz. 19.42
Droga krajowa nie do końca była dobrym pomysłem. Panował strasznie duży ruch, a pobocza było ledwo pół metra. Dopiero za Pniewami poboczu się urosło. Właściwie zapomniałem już jak beznadziejne jest to miasto. Zakazy wjazdu rowerem, drogi dla rowerów z kostki i jeszcze gigantyczne progi zwalniające. Oni wiedzą jak zniechęcać do siebie przejezdnych.
Pomyślałem sobie, żeby może pojechać przez Kaźmierz, ale po ostatecznym zbadaniu mapy porzuciłem wszystkie poprzednie pomysły, bo droga w Sadach wydała mi się jeszcze krótsza. Byłoby pewnie łatwiej z nawigacją.
Poznań, godz. 20.00
Nawet nie wiem kiedy złapał mnie zmierzch. Do Poznania dojechałem dosyć szybko po znanych mi drogach, ale tak jakoś inaczej się jedzie wieczorem, a inaczej po zmroku. Coraz dłuższe dni pozwalają się cieszyć światłem jeszcze dłużej. Trzeba to wykorzystywać. Ciekawe dokąd mnie poniesie następnym razem.
Pokonałem pierwsze w tym roku 200 km. Niestety drugiego dnia ciężko się jechało. Siedzenie bolało okropnie. Mogłem użyć sakw, bo zapakowałem się w plecak i nie był on najlżejszy. Muszę w końcu odwiedzić serwis rowerowy i zrobić przegląd roweru.

Kategoria Polska / zachodniopomorskie, kraje / Polska, Puszcza Notecka, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, mikrowyprawa, po dawnej linii kolejowej, rowery / Trek

Pamiętniki ze Szczecina

176.7608:40
Prognoza pogody przewidywała deszcze. Co roku w maju są deszcze, ale po minionym weekendzie wiedziałem, że nie chcę siedzieć bezczynnie. Wsiadłem wcześnie do pociągu i pojechałem jak najdalej. Za cel obrałem Szczecin. Kusił mnie od dawna. Byłem w nim rok temu, więc miałem łatwiej. Mogłem zrezygnować ze zwiedzania. Dalszy kierunek – Nowe Warpno. Do domu wracam jutro.
Police, godz. 11.28
Z lekkim opóźnieniem dotarłem do Szczecina przed godziną 10. Od razu zaskoczył mnie chłodny wiatr. Miałem nadzieję jechać dzisiaj w letnich ubraniach, ale nie dało się. Po drugim śniadaniu ruszyłem w trasę. To miasto jest tak bardzo rozwinięte, a Poznań? Stanął i koniec – żadnych inwestycji w centrum. Niestety wygodne drogi poprowadziły mnie lekko w złym kierunku. Przedmieścia już nie są takie kolorowe (nie dosłownie, bo gdzie nie spojrzeć są jakieś bohomazy z graffiti). Bałbym się po nich poruszać po zmroku. Na mojej drodze stała emanująca bardzo negatywnymi emocjami dzielnica. Po pokonaniu kilkudziesięciu pagórków wydostałem się do Postolic. Po dwóch godzinach miałem 20 km na liczniku. Z nieba zniknęło słońce.
Nowe Warpno, godz. 14.10
Wjechałem na wygodną drogę wojewódzką, ale niedługo się nią cieszyłem, bo w planie znalazł się teren. Nie zawsze wygodny, ponieważ pojawił się piach, czasem kilka kałuż, aż trafiłem na ogrodzenie. Mapom Google przydałaby się aktualizacja. Pojechałem do głównej drogi, ale zaraz w Warnołęce wróciłem na swój szlak. Nie było przyjemnie, bo na drodze leżały płyty betonowe.
Zalew Szczeciński ślicznie się prezentował, zwłaszcza wyspa Wolin na horyzoncie. W Nowym Warpnie trafiłem na wygodną drogę dla rowerów stworzoną na starym nasypie kolejowym. Samo miasteczko jest najbardziej zadbanym ze wszystkich, które kiedykolwiek odwiedziłem. Wywarło na mnie ogromne wrażenie. Zatrzymałem się w barze, zjadłem oczywiście pyszną rybę, choć rachunek mnie zamurował. Najedzony ruszyłem na południe.
Niedaleko granicy z Niemcami, godz. 15.17
Nie pojechałem na południe. No, przynajmniej nie od razu. Poruszałem się odcinkiem drogi dla rowerów stworzonej na starym nasypie kolejki wąskotorowej. Gdy się urwała, będąc zawiedzionym, uznałem, że pozostaje mi tylko droga przez Puszczę Wkrzańską. Trafiłem jednak na dalszą część tamtej drogi, tym razem z zezwoleniem na ruch pieszych (swoją drogą mogliby kiedyś połączyć te dwa odcinki). Rzuciłem okiem na mapę i po dłuższym namyśle zdecydowałem, że trzymanie się planu nie doda tej wyprawie przygody. Upewniłem się, którędy mogę jechać i pomknąłem do Niemiec.
Dobieszczyn, godz. 14.32
Po niemieckiej stronie nie było wygodnie. W dodatku się zagapiłem i pojechałem drogą okrężną. Okazało się, że Niemcy też zrobili drogę dla rowerów na nasypie starej kolei. Szkoda tylko, że nie połączyli swojego odcinka z polskim. Sama droga była gruntowa z odrobiną kamieni. Na pewno było wygodniej niż po bruku na drodze publicznej. Przy okazji zaczęło kropić. Wiedziałem, że tamte ciemne chmury nie wisiały na próżno. Na szczęście opad nie był uciążliwy.
Wróciłem do Polski, bo miałem do zaliczenia jedną Dobrą gminę. Od razu nawierzchnia dróg zmieniła się na mniej wygodną i pierwszy z brzegu polaczek pokazał jakim jest cwaniakiem, wyprzedzając mnie „na gazetę”. Mogłem darować sobie zaliczanie gmin i pozostać w Niemczech.
Blankensee, godz. 17.32
Potem jeszcze kilku innych polaczków po obu stronach granicy przyprawiło mnie o złość lub zawroty głowy. Nie wiem, czy to Pomorzanie są takimi kretynami (wszyscy cwaniacy na blachach województwa zachodniopomorskiego), czy ja miałem takiego pecha, żeby trafić na tyle bezmyślnych ciot.
W Stolcu (wymyślna nazwa) chciałem przekroczyć granicę, jednak przegapiłem drogę. Kolejna próba była dalej i udało się, gdy przeskoczyłem kamień zagradzający przejście. Chyba blokada dla konnych. Ponownie w Niemczech i zrobiło się jakoś przyjemniej. Ładne miejsca, nawet deszcz zacinający od czasu do czasu czy temperatura spadająca nawet do 10 °C nie przeszkadzały. Gdyby tylko nie polaczki, byłaby sielanka.
Nadrensee, godz. 19.04
Znalazłem się na głównej drodze, a właściwie obok, bo co chwila jakaś droga dla rowerów się pojawiała. Czasem jakości, której ze świecą szukać w Polsce, czasem było tak źle, że polskie dziurawe drogi stawały się przyjemnością. Były dziesiątki wzgórz, które pokonywałem powoli. Dopadło mnie zmęczenie. Nie pomagały ani banany, ani batony. Ciężko się kręciło. Zmierzch mnie gonił, więc zjechałem do lasu, tak na skróty, bo innej możliwości nie widziałem. Pomogłem też Polakom z zapasem paliwa na 30 km dojechać do Gryfina. Sam też się tam kierowałem, ale musiałem się dostać o własnych siłach.
Gryfino, godz. 20.33
Nagle poczułem przypływ energii i od razu prędkość zaczęła wyglądać normalnie. Zmodyfikowałem swój plan, żeby jak najszybciej znaleźć się w Polsce. Jak przez całą podróż po Niemczech widziałem raptem kilka aut, tak na drodze krajowej B2 były ich tuziny. 90% na polskich blachach. Dokąd oni wszyscy tak pędzili?
Wjazd do Polski znów nie był komfortowy, ale to szczegół. Pojawił się inny problem. Miałem 30 km do następnego miasta, a godzina nie była już młoda. Bałem się o nocleg.
Pyrzyce, godz. 23.20
Zapadł zmrok, gdy wjeżdżałem na leśną dróżkę. Zachciało mi się zaliczyć jedną gminę, do której nie było i pewnie nie będzie mi po drodze. Niby jestem już duży, ale im głębiej w las, tym bardziej mnie ciarki przechodziły z każdym napotkanym zwierzem. Po pewnym czasie zaczęły mnie piec ręce od klaskania, tak obawiałem się, że zaraz wyskoczy reszta stada napotykanych saren i trafią akurat we mnie. Czasem dokuczała też wyobraźnia. Potrafi być bujna.
Gdy wyjechałem z lasu, pojawiły się wysokie trawy i kolejne zmartwienia. Obawa przed kleszczami przede wszystkim. Drugie było pytanie – czemu ta latarka się sama przełącza na inne tryby? Przy poziomie 10% niewiele widziałem, a droga nie była równa. Kiedy już dotarłem do asfaltu, przegapiłem skręt i wydłużyłem sobie dystans. Gdy w końcu dotarłem do Pyrzyc, zastałem tylko jeden hotel (i dwie kwatery prywatne, ale o takiej porze nie wypadało dzwonić). W hotelu pojawił się bezdomny, który się na mnie rzucił, gdy wcisnąłem przycisk wzywania recepcjonistki. Ciekawe jak zareagowałbym, gdybym użył gazu pieprzowego. Trzeba sobie kupić coś takiego – przydałoby się także na psy. Bezdomny to jakiś znajomy recepcjonistki. Nie chcę, żeby moje podatki szły na takich śmieci. Odradzam ten hotel. Pokój, który dostałem miał cienkie ściany. Włączony telewizor czy nawet chrapanie z innych pokojów bardzo przeszkadzały. Ciężko będzie wcześnie wstać nazajutrz. W dodatku długa droga przede mną.

Kategoria Polska / zachodniopomorskie, kraje / Polska, kraje / Niemcy, setki i więcej, za granicą, dojazd pociągiem, mikrowyprawa, terenowe, po dawnej linii kolejowej, rowery / Trek

Aby przygód nie było za mało

111.6905:00
Dzisiaj nieplanowany powrót po nieplanowanym noclegu. W nocy męczyła mnie bezsenność, więc niewyspany chciałem tylko dojechać do domu. W telefonie wybrałem najprostsze drogi i ruszyłem na północny-zachód. Z wiatrem w plecy, który szczęśliwie wiał w przeciwnym kierunku do wczorajszego.
Zapowiadała się zwyczajna wycieczka. Za mną grzało słońce, przede mną były płaskie, mało ciekawe drogi. Nic nie wskazywało na przygodę. Przed Wilkowyją, dla odmiany, zjechałem z pierwszego wzniesienia. Za wsią miałem wypadek. Trzymając jedną ręką kierownicę, wpadłem w dziurę, odruchowo zahamowałem i zrobiłem przewrót przez kierownicę. Rower ucierpiał najmniej, bo tylko jeden róg na kierownicy się wykręcił. Nogi, poza kilkoma zadrapaniami, wyszły bez szwanku. Ręce to inna historia. Nowo kupione rękawiczki są do wyrzucenia, bo porozdzierały się obie. Będę długo dochodził do siebie, a opalanie w tym roku muszę sobie darować. Szczęście, że niczego nie złamałem i nie będę musiał rezygnować z roweru.
Długo się zbierałem. Z zagryzionymi zębami oczyściłem rany, okleiłem je plastrami z zeszłorocznej majówki (to już trzecia taka majówka, w czasie której zrobiłem sobie krzywdę) i pojechałem dalej. Szukałem w pierwszej kolejności apteki. Zdecydowanie ciężko o otwartą w czasie święta. Nawet na spotkanej stacji benzynowej nie mieli podstawowych przyborów medycznych. Przez Kórnik nie było łatwo się przedostać. Aut więcej niż pieszych, a tych drugich było na prawdę dużo. W Poznaniu bez większych problemów. No, może poza jednym – znalezieniem najbliższej czynnej apteki. Wiedziałem, że najłatwiej będzie odnaleźć się na Starym Rynku, bo orientowałem się gdzie on jest. Poprosiłem w aptece o kilka rzeczy. Gdy doszło do plastrów, wskazałem te znajdujące się na moim ciele, a pani dyskretnie się uśmiechnęła. Cóż, chociaż jeden uśmiech w tym nieciekawym dniu.

Kategoria kraje / Polska, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, mikrowyprawa, rowery / Trek

Kalisz bez powrotu

185.8508:04
Kolejna wycieczka po Wielkopolsce, tym razem wzdłuż Prosny do Kalisza. Było zaledwie 14 °C w cieniu, w słońcu cieplej, jednak na niebie kłębiło się dużo chmur. Wiatr miał wiać z północnego-zachodu, jednak wiał z zachodu i czasami mocno przeszkadzał.
Pojechałem najpierw w kierunku Wrześni, aby potem dostać się do Nowej Wsi Królewskiej, która na mapie Demartu jest wyróżniona jako zawierająca zabytki. Wiatr wiał coraz silniejszy. Nawet myślałem o zmianie celu na Konin i okolice, ale jednak wolałem trzymać się planu. Ze wsi już prawie że po prostej – wzdłuż drogi wojewódzkiej do Kalisza. Ruch na szczęście był średni. Tylko jedna nieprzyjemna sytuacja, gdy smród na blachach SG nie miał wolnego przeciwnego pasa do wyprzedzenia i postanowił mnie otrąbić.
Tuż za Borzykowem trafiłem na granicę dawnego Cesarstwa Rosyjskiego. Po dziś dzień świadectwem istnienia granicy jest układ pól rolnych po obu jej stronach. W Imperium Rosyjskim były wąskie i długie, a w Królestwie Prus krótkie i szerokie.
Za Pyzdrami wjechałem do Puszczy Pyzdrskiej (zabawna nazwa, tyle w niej spółgłosek). Przeczytałem gdzieś, że była nazywana Bieszczadami Wielkopolski. Tereny zalesione zostały trochę nadgryzione przez ludzi. W poszukiwaniu dawnych rozmiarów puszczy natrafiłem na Archiwum Map Zachodniej Polski. Bardzo przydatny projekt.
Było płasko i nudno. Przed Kaliszem trafiłem na kilka pagórków. Po drodze widziałem kilka znaków kuszących zamkiem w Gołuchowie. Trzeba go będzie dodać do listy punktów obowiązkowych do zobaczenia. Ciekawa propozycja dla tamtych rejonów.
Zatrzymałem się tuż przed granicą Kalisza, aby po raz dziesiąty poprawić ustawienie siodła (a jednak sztyca potrafi amortyzować, tylko ustawienie siodła mnie nie odpowiada) i ostatecznie założyć bluzę. Nie wytrzymałem braku słońca powodującego zimno i gęsią skórkę. Słońce jeszcze kilka razy wyszło zza chmur, ale wiatr, który miałem w twarz za Kaliszem nie pozwalał odetchnąć. Samo miasto jest ładne, jednak trzeba mieć czas, aby wszystko zwiedzić i cierpliwość do jednokierunkowych ulic, których jest tam pełno.
Ostatnim punktem do zaliczenia na dzisiaj była Sobótka wraz pałacem von Stieglerów z XIX w. Pałac znajduje się w dużym parku i nie wiedziałem jak podjechać bliżej. Obok – w świetnym stanie – znajduje się wczesnogotycki kościół z XIII w., który bezczelnie uznałem za nowo wybudowany i nie zrobiłem mu żadnego zdjęcia.
Wiedziałem już, że nie zdążę do Bronowa na przedostatni pociąg do Poznania. Ruszyłem więc do Taczanowa. Wiatr wieczorem zelżał, więc dlaczego miałem nie pojechać do stacji w Pleszewie? A jeśli już miałem jechać ostatnim pociągiem, to trzeba było zrobić zakupy. Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Szkoda tylko, że z centrum miasta do stacji kolejowej pozostało mi 5 minut do odjazdu ostatniego pociągu. Ucieszyłem się, gdy zobaczyłem zamykające się szlabany obok stacji. Z radością zacząłem manipulować przy telefonie nagrywającym ślad. Z rozgoryczeniem patrzyłem, gdy skład pełen blachosmrodów przejechał w zamian za opóźniony pociąg powrotny.
Żadnego opóźnienia nie było. Zostałem sam z moim problemem. 100 km do domu, a przy sobie tylko lekka bluza. Było zimno, a zmrok wciąż nie zapadał. Dotarłbym do domu, nawet o tej drugiej w nocy, ale nie tak ubrany. Zacząłem szukać noclegu. Ups, majówka, wszędzie brak miejsc. O zgrozo! Hotel pozostał moją ostatnią nadzieją. Mierna opcja, choć cena relatywnie niska, a i rower mogłem do pokoju zabrać. Musiałem jeszcze raz przejechać się po mieście w poszukiwaniu bankomatu, aby w końcu spocząć. Byłem tak zmęczony, że padłem do łóżka, darując sobie wszelkie udogodnienia. Planowałem nazajutrz ciekawą wyprawę, a pozostał tylko powrót do domu. Nawet nie miałem planu jakie miejsca zobaczyć.

Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, mikrowyprawa, rowery / Trek

Test nowej sztycy podsiodłowej

72.6303:22
Prognoza pogody na całą majówkę zapowiadała się mocno niekorzystnie. Dzisiaj miało lać cały dzień, ale padało tylko do południa. W ogóle ciężko było mi wstać, bo gdy się obudziłem późnym rankiem, wciąż było ciemno, a to za sprawą czarnych chmur pokrywających caluśki nieboskłon. Nie było szans na rower, ale jednak.
Kilkanaście metrów nad ziemią – z mojego okna – temperatura wydawała się być bardzo niska, więc ubrałem się cieplej. Na dole jeszcze przed jazdą zdjąłem bluzę i zostałem w krótkim rękawku. Wiał zachodni wiatr, który po wcześniejszych opadach był z początku przeszywająco chłodny, ale na niebo wyszło słońce. Po rozgrzaniu się mogłem spokojnie skierować się na Rokietnicę. Tylko kałuże przeszkadzały, dlatego wybierałem lokalne drogi. Nie spotkała mnie dzisiaj żadna nieprzyjemna sytuacja, ale też rowerzystów na palcach jednej ręki dało się wyliczyć.
Z Rokietnicy na Cerekwicę, a potem skręciłem na ostateczny cel – Kaźmierz. Do domu chciałem wrócić wygodnie, więc żadne Tarnowo Podgórne, tylko Rumianek. Potem jeszcze trochę na południe i dojechałem do wygodnej drogi wojewódzkiej. Niestety temperatura spadła o kilka stopni, więc bluza stała się koniecznością. Wiatr jakoś specjalnie mi nie pomagał w jeździe, ale szybko znalazłem się w centrum, a potem w domu.
Wczoraj odwiedziłem sklep rowerowy. Miałem na celu znalezienie nowej sztycy podsiodłowej, klasycznej, ponieważ poprzednia przestała amortyzować, więc nie robiło mi to już różnicy. Chciałem nową sztycę także z tego względu, że myślę o bagażniku na sztycę. Wiem, głupi pomysł, gdy mam teoretyczną możliwość założenia tradycyjnego bagażnika, jednak nadal nie usunąłem urwanej śruby (chyba nawet o tym nie wspomniałem, że w lutym podczas montowania bagażnika zerwałem śrubę i bagażnik może się utrzymać tylko w trzech punktach), a tak poza tym taki bagażnik jest tak lekki, że mój stary się nie umywa. Po rozważaniach wybrałem amortyzowaną sztycę Ergoteca i wypytałem o możliwość serwisu roweru. Po 35 tys. km zdecydowanie warto go rozebrać i nasmarować, a ja nie mam do tego ani warsztatu, ani narzędzi. Sama sztyca nie wykazała się niczym szczególnym. Nie wyczuwam jej amortyzacji. Może powinienem popracować nad regulacją siły wyporu? Szkoda, że śruba do tej operacji wymaga wyciągnięcia sztycy. Gdyby wszystko było tak proste, jak budowa cepa.
Na początku wycieczki nie słyszałem stukania. Tak się cieszyłem, że aż znów usłyszałem. To zdecydowanie nie był problem ze sztycą. Może to jednak amortyzator? Kilka kropel oleju na goleniach, które wpuściłem wczoraj mogło coś zrobić i dlatego przez kilka kilometrów cieszyłem się ciszą.

Kategoria kraje / Polska, Polska / wielkopolskie, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery