Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

wyprawy / Świnoujście – Hel 2014

Dystans całkowity:1246.62 km (w terenie 184.07 km; 14.77%)
Czas w ruchu:61:55
Średnia prędkość:20.13 km/h
Maksymalna prędkość:53.70 km/h
Suma podjazdów:7217 m
Suma kalorii:15976 kcal
Liczba aktywności:9
Średnio na aktywność:138.51 km i 6h 52m
Więcej statystyk

Po Toruńskie Pierniki dnia dziewiątego

  61.20  02:49
Jaki jest najlepszy sposób na spędzenie ostatniego dnia urlopu? Wybrać się na dziewiątą z rzędu wycieczkę! Nie wiedziałem dokładnie jaką drogę miałem do pokonania, aby dotrzeć do domu. Mogłem to jedynie szacować na podstawie mijanych znaków. Wiedziałem jednak, że będzie to długa droga.
Tym razem wyjątkowo wyspałem się. Pewnie dlatego, że do motelu dotarłem przed zmierzchem i miałem mnóstwo czasu na odpoczynek. Śniadanie znów było zapewnione w cenie noclegu. Wybrałem polecaną kiełbasę lokalnego wyrobu, do tego chleb, musztarda i kilka plasterków pomidora. Mało dodatków, zwłaszcza że ten pomidor był taki dobry w połączeniu z wędliną.
Do Torunia miałem 20 km. Uwinąłem się szybko z pakowaniem. Poranek był chłodny, słońce pokazywało się jedynie chwilami. Było 12–14 °C, wiatr chyba boczny, bo nie przeszkadzał. Toruń przywitał mnie nierównymi drogami dla rowerów wyłożonymi kostką. Trafiłem też na nawierzchnię z asfaltu, ale była jeszcze w budowie. Zdecydowanie brakuje ciągłości dróg. Bliżej centrum trafiłem na drogę dla pieszych i rowerów, która bezsensownie skończyła się na przejściu dla pieszych.
Po Starym Mieście poruszałem się pieszo. Owszem, można rowerem, jednak trwały przygotowania do jakiegoś biegu i organizacja ruchu pieszego oraz samochodowego kulały. W Toruniu byłem chyba zbyt długo, bo zawody zdążyły się zacząć i sam miałem problemy z przemieszczaniem się. Mimo wszystko, to miasto jest takie piękne. Kiedyś nawet chciałem tutaj studiować.
Wstąpiłem do Toruńskich Pierników, bo jakby inaczej? Potem jeszcze pojawiłem się w kolejnym obowiązkowym punkcie – punkcie widokowym z panoramą Starego Miasta z drugiego brzegu Wisły. Nawet zbudowali taras, aby uatrakcyjnić tamto miejsce. W końcu skierowałem się na Inowrocław. Trafiłem na drogę dla pieszych i rowerów, która skończyła się na drodze podporządkowanej. Stanąłem więc na światłach, aby wjechać na drogę krajową. Wypiłem niespiesznie napój energetyczny, cofnąłem się 1,5 metra, pomachałem do kamery, zacząłem nawet robić w notatniku zapiski z dzisiejszej wycieczki, i nic – jak przywitało mnie czerwone, tak nie chciało mnie puścić. W końcu, gdy przestąpiłem z nogi na nogę, to po 15 minutach sygnalizacja mnie zauważyła! Wniosek? Nie masz kwadransa – jedź na czerwonym.
Nie wziąłem jednego pod uwagę – nie tylko ja wracałem dzisiaj z urlopu. Pod Toruniem wiele osób wjeżdżało na drogę ekspresową, ale zaraz za węzłem ruch znów wzrastał, i nie wiem, skąd oni się brali. Jako że wokół były same lasy, to z nudów zacząłem zgadywać, patrząc na numery rejestracyjne, do jakich miast wszyscy zmierzają. Słabo mi szło, bo nie mogłem nawet zgadnąć kilku województw, ale to dlatego, że nie we wszystkich byłem. Mimo to było zabawnie, bo mogłem rozruszać szare komórki.
Przed Gniewkowem pojawił się pierwszy zakaz wjazdu rowerem. Obok beznadziejnie nierówna droga dla pieszych i rowerów. Ta niewygoda skończyła się gdzieś w Gniewkowie, ale zaraz za miastem znów pojawił się zakaz wjazdu, jednak z pewną nowością – nie było drogi dla rowerów. Wjechałem na chodnik, bo to chyba mniejszy mandat, ale chodnik był oczywiście z „chorej” kostki. Już sam nie wiem, jak mam jeździć. Powinni zwiększyć wysokość podatków od samochodów osobowych, co zredukowałoby liczbę aut. Mylę się?
W końcu dotarłem do Inowrocławia. Męczyła mnie ta podróż po tych beznadziejnych drogach. Męczył mnie wiatr boczny. Chyba ta cała myśl o ostatnim dniu podróży wysyłała mięśniom sygnały o zmęczeniu, abym jak najszybciej zaprzestał. To wygrało ze mną. Odpuściłem sobie jazdę do Gniezna. Może i lepiej, bo jeśli miałbym jechać drogą krajową wraz z innymi urlopowiczami, to nie czułbym się bezpiecznie. Przespacerowałem się chwilę po mieście, a że byłem głodny, to skusiłem się na fast food. Zjadłem niesmaczną sałatkę i nie najlepsze frytki amerykańskie. Potem ruszyłem w kierunku dworca kolejowego. Na dworcu wiatr porwał moje bilety, które kupiłem moment wcześniej w tymczasowej kasie. Bilet osobowy odzyskałem, na rower musiałem kupić drugi, bo kasjer nie wydał mi kopii. Ile można przewieźć rowerów na jedną osobę w pociągu?
Podsumowując tę 9-dniową wyprawę, przejechałem prawie 1250 km, spędzając łącznie 2 dni i 14 godzin na samej jeździe. Daje to średnio 138,5 km na dzień. Zrobiłem 633 zdjęcia, zwiedzając... dużą liczbę miast i miejscowości, jechałem wygodnie po asfalcie, jak i w wymagającym terenie. Nie spędziłem ani jednej nocy pod namiotem, jak planowałem na początku. Odwiedziłem za to wiele miejsc o szerokim zróżnicowaniu jakościowym i kosztowym. Przez kilka dni mogłem napawać się widokiem morza, brnąć po piaszczystych drogach, oddychać świeżym, leśnym powietrzem. Pierwszy raz płynąłem statkiem ( nie pierwszy promem). Po prostu zebrałem niezliczoną liczbę wspomnień, i już nie mogę się doczekać kolejnej tak długiej przygody.

Kategoria z sakwami, Polska / kujawsko-pomorskie, kraje / Polska, wyprawy / Świnoujście – Hel 2014, dojazd pociągiem, rowery / Trek

O tym, jak ósmego dnia przekroczyłem Wisłę

  174.49  07:48
Sobota, przedostatni dzień majówki. Mozolny powrót do domu, do którego miałem dystans trzech dni podróży, gdyby założyć wykonanie całego planu tegorocznej majówki. Dzisiaj chciałem się tylko znaleźć jak najbliżej przepięknego Torunia. Pogoda miała być po mojej stronie, bo słońce na bezchmurnym niebie przyświecało mi od rana.
Naprawdę, cena za pokój w hotelu, w którym się zatrzymałem, jest stanowczo za wysoka. Takie to wszystko zaniedbane. Nawet śniadanie, na które podano jajecznicę, było bardzo skąpe, bo dostałem jajecznicę, chleb i kawę. Nie polecam i, szczerze powiedziawszy, wolę ciąć koszta niż wydawać duże pieniądze, skoro cena nie idzie w parze z jakością.
Podczas smarowania łańcucha, dowiedziałem się, co było z nim nie tak. Wczoraj po raz pierwszy zakładałem go bez odwracania roweru do góry kołami i nie przewlekłem przez metalową blokadę w przerzutce, co doprowadziło do ocierania i uporczywego hałasu podczas kręcenia. Na szczęście nic poważnego się nie stało. Po korekcie wszystko zaczęło pięknie pracować. Zauważyłem, jak bardzo brudny mam rower – cały w kurzu, a napęd w piasku zmieszanym ze smarem. Przydałoby się coś lepszego – napęd wałowy lub z pasem zębatym oraz piasta Rohloffa. Żartuję, podobno powodują one duże straty energii. Już nie mogłem się doczekać powrotu do domu, choć przez tych kilka dni zdążyłem przywyknąć do jazdy. Jaka szkoda, że już w poniedziałek będę musiał wracać do pracy.
Jechałem z wiatrem, mijając rozległe pola kwitnącego rzepaku, pszczelarskie miasteczko Pszczółki, kilka wzgórz, aż dojechałem do Tczewa, nad Wisłę. Znad jej brzegu ujrzałem most, most długi i piękny. Bardzo żałuję, że mnie nie przyciągnął bardziej, bo teraz wiem, że chciałbym się nim przejechać. Wybrałem niestety drogę dla rowerów, która mnie doprowadziła do polnych dróg i ścieżek. Na jednej z takich dróg napotkałem na przeszkodę w postaci terenu prywatnego. Nie było wyjścia – przejechałem przezeń, choć psy goniły mnie jeszcze kilkaset metrów od gospodarstwa. Teren nieogrodzony, a psy oczywiście bez łańcuchów. Nie miałbym nic do nich, gdyby nie to, że jeden z całej trójki należał do rasy psów agresywnych.
Kolejny przystanek był w Gniewie. Gdybym tylko miał więcej czasu, to pojechałbym drogami bliżej Wisły, drogami lokalnymi i polnymi. Niestety czas mnie gonił, dlatego chciałem wykorzystać wiatr oraz równą drogę krajową. W Gniewie zobaczyłem zamek krzyżacki. Brakowało mi jednak czasu, aby go zwiedzić. Tak w ogóle, to jechałem samochodowym szlakiem zamków gotyckich – minąłem kilka drogowskazów informujących o tym, a także mapy z zaznaczonymi innymi zamkami. Choć szlak ma ponad 600 km, to chciałbym go kiedyś pokonać – na rowerze oczywiście. Najlepiej z opcją zwiedzania.
Nowe – kolejne miasto na drodze. Niestety droga do niego była nudna jak flaki z olejem. Dobrze, że pobocze miałem szerokie i mogłem powyginać szyję, gapiąc się na typowe krajobrazy bez obawy, że coś mnie rozjedzie. Zatrzymałem się w przydrożnym barze na schabowego. Stanowczo za duża porcja, bo tak się objadłem, że ciężko mi się jechało. Przekroczyłem w końcu granicę województwa kujawsko-pomorskiego. W Nowem zdecydowanie nie lubią rowerzystów. Spotkałem kilkanaście zakazów wjazdu rowerem, a drogi dla pieszych i rowerów nie dość, że są wyłożone beznadziejną kostką, to jeszcze z obydwu stron ogrodzono je barierkami w taki sposób, że najwyżej półtora roweru się tam zmieści na szerokość. Może ja powinienem zrobić jakąś mapę i oznaczać miejsca nieprzyjazne rowerzystom? Punktów przyjaznych byłoby zapewne tak mało, że chyba jednak nie ma sensu nawet myśleć o takim projekcie.
Dalej na południe robiło się coraz ciekawiej, bo jechałem po wzniesieniu, mając po swojej lewej stronie Dolinę Dolnej Wisły. Nie był to, co prawda, widok zapierający dech w piersi, jak to bywa w górach, ale po tygodniu spędzonym nad morzem – robiło wrażenie. Musiałem się przedostać do Grudziądza. Pomyślałem, aby tam dotrzeć bocznymi drogami, tylko że to miasto mnie chyba nie lubi, bo przegapiłem jeden wjazd na most, a próbując znaleźć inny, zrezygnowałem po pół kilometrze i zawróciłem. Jeszcze przed Nowem dostrzegłem świeże oznakowanie szlaku – Wiślanej Trasy Rowerowej. Zdecydowałem się pojechać nim w nadziei na szybkie znalezienie kolejnego mostu i przedostanie się przez Wisłę. Nawet nie przyszło mi do głowy, że ta rzeka od Grudziądza zaczyna kierować się ku Bydgoszczy. Nie miałem mapy tych okolic, bo mój plan przewidywał jazdę na wschód od Wisły. Coś mi się pomyliło, że płynie ona prosto do Torunia. Przecież nie byłem taki zły z geografii. Teraz to już w ogóle nie miałem ochoty na zawracanie i zdecydowałem się już pojechać przed siebie. Z początku miałem pod kołami równiuśki asfalt, ale potem zaczęły się typowe polskie drogi, które spowodowały spadek tempa jazdy. Niestety z mostami było krucho, a o moście rowerowym wzdłuż autostrady A1 nikt nawet nie pomyślał. Wjechałem więc stromym zboczem gór Diabelców na drogę krajową.
Nie miałem dokładnej mapy, ale przez Świecie w końcu dostałem się (choć dłuższą drogą) do mostu, a potem do Chełmna. Bardzo mi się spodobało to drugie miasteczko. Leży na pagórkowatym terenie, tylko ja nie miałem za dużo czasu na zwiedzanie. Właściwie to nie miałem go w ogóle. Musiałem dotrzeć jak najbliżej Torunia, a już wiedziałem, że nie uda mi się przed zmrokiem. Wybrałem boczne drogi, i dobrze, bo były bardzo wygodne.
Wiatr się chyba zmienił, ponieważ przeszkadzał coraz bardziej. Bez żadnych ciekawych historii dotarłem do Chełmży. Miałem pojechać stamtąd drogą krajową w kierunku Torunia, ale pomyślałem, aby poszukać noclegu w tym mieście. Przez internet znalazłem motel i zacząłem go szukać. Udało mi się trafić na wolny pokój. Było niewiele drożej niż zwykle (za to dużo taniej niż ostatnio), mimo że bez telewizora, ale za to ze śniadaniem. Było przed godz. 20, gdy tam dotarłem, więc miałem cały wieczór na odpoczynek. Spiekłem się na słońcu.

Kategoria góry i dużo podjazdów, setki i więcej, z sakwami, Polska / pomorskie, Polska / kujawsko-pomorskie, kraje / Polska, wyprawy / Świnoujście – Hel 2014, rowery / Trek

Po morzu na Pomorzu – dzień 7

  150.87  08:04
Dzień zaczął się dużo chłodniej niż wczorajszy. Przeszkadzała może nie tyle temperatura, co wiatr, przeraźliwie zimny wiatr, który nie dawał mi rano spokoju i w dodatku wiał ze wschodu. Wiedziałem jedno – dzisiaj musi mi się udać dojechać na Hel.
Kontynuowałem podróż szlakiem R-10. Wjechałem na mierzeję wzdłuż jeziora Sarbsko. Na ścieżce było dużo korzeni, podłoże składało się z igliwia. Dużo lepsze niż piach. Zaczęło się w sumie jak wjazd do Słowińskiego Parku Narodowego. Tutaj jednak był wygodny singletrack. Niedługo się nim cieszyłem, bo pojawiła się droga rozjeżdżona przez leśniczych, a na drodze piach.
Gdy wydostałem się do cywilizacji, do Osetnika, nie chciało mi się skręcać do latarni Stilo. I tak byłem świadomy, jak wiele latarń przegapiłem, więc jedna w tę czy tamtą stronę nie robiła różnicy. Zgubiłem szlak R-10. Szukając go, trafiłem na drogę pożarową nr 6, którą wyjątkowo zapamiętałem. Byłem zachwycony z jej jakości. Najlepsza droga o nawierzchni niebitumicznej, jaką jechałem w ciągu całej tej podróży. Chciałem, aby się nie kończyła. Z tego pędu aż musiałem założyć rękawice. Niestety ta cała frajda skończyła się po 10 kilometrach. Trafiłem za to do sklepu i mogłem w końcu zjeść normalne śniadanie.
Dalej chroniłem się przed wiatrem. Wjechałem znów na leśne drogi. Jak zawsze z początku było wygodnie, ale potem znów musiałem walczyć z piachem, aż dojechałem do utwardzonych dróg pożarowych. Było tam dużo szlaków rowerowych, a także rowerzystów. W kolejnej wsi – Białogórze – odnalazłem mój szlak R-10. Najwidoczniej zmienił się jego przebieg, dlatego pomyślałem o sprawdzeniu jego nowej trasy. Gdy nowy przebieg połączył się ze starym, szlak odbił na południe. Ja zorientowałem się dopiero po dłuższej chwili. Prawie narobiłem sobie dodatkowych kilometrów. Najwidoczniej R-10 został kompletnie zmodyfikowany w tym rejonie. Szkoda, że w internecie brakuje informacji o tej zmianie.
Jadąc do Jastrzębiej Góry, minąłem setki aut. Teraz się dowiedziałem, że Jastrzębia Góra jest częścią Władysławowa, mimo że znaki drogowe na to nie wskazują. W każdym razie, w całym Władysławowie było strasznie dużo aut. Zajechałem do miejsca, które wskazuje na najbardziej wysunięty na północ punkt Polski. No, prawie, bo pamiątkowy kamień stoi na klifie, a jest jeszcze plaża w dole, po której spacerowali ludzie. Aaa, nie można też zapomnieć o granicy morskiej, która jest oddalona o 12 mil morskich od linii brzegowej.
Zaczęła się droga brukowa. Kostka bardzo mała, taka wygodniejsza, jednak podkład był kiepskiej jakości, więc trzęsło. Widziałem kolejny dom do góry nogami. To chyba popularna nadmorska atrakcja. W centrum Władysławowa chciałem coś zjeść, zatrzymałem się nawet pod napotkaną rybiarnią, ale nie wcisnąłem się do środka – było zbyt tłoczno. Zjadłem jakiegoś batona i wjechałem na Mierzeję Helską. Droga na Hel była długa, ale wzdłuż ulicy ciągnie się droga dla pieszych i rowerów. Niestety jest ona zrobiona z kostki, a więc najgorszego budulca dróg dla rowerów. W dodatku głupi piesi chodzić nie umieją, bo albo rozwalają się na całą szerokość, albo chodzą jak pijani. Dzwonek się urywał. Ciekawe, jak to z tym jest za granicą.
Byłem świadkiem akcji gaśniczej płonącego budynku. Przejechałem po rozkopanej Jastarni (wielki remont drogi na całej szerokości). Gdy dotarłem do granic Helu, moja droga dla rowerów zamieniła się na ścieżkę cementową. Była bardzo, ale to bardzo niewygodna. Murarz musiał być pijany. Na szczęście, co jakiś czas były też ścieżki szutrowe. Te sobie cenię, bo były równiutkie i mogłem przycisnąć w pedały.
W końcu znalazłem się w centrum, moim celu sprzed dwóch lat. Było dużo ludzi i chociaż znaki w kilku miejscach pozwalały poruszać się rowerem, ja zrobiłem sobie spacer nad brzegiem. Kupiłem bilet na prom, ale niestety nie wyszło tak, jak chciałem. Zamiast do Gdańska, kupiłem do Gdyni, bo liczbę kursów można policzyć na palcach, a na ostatni prom do Gdańska spóźniłem się. Musiałem odczekać godzinę, więc poszedłem znaleźć jakąś restaurację. Jako że Hel jest mocno oddalony od innych miast, to ceny są tutaj dużo wyższe. W jednej restauracji zmarnowałem czas, bo nikt nie raczył podejść, aby wziąć zamówienie. Pojechałem do innej, nawet tańszej restauracji. Tam zjadłem soczystego łososia z grilla, w końcu!
Bałem się, że nie zdążę, ale do statku dojechałem na 5 minut przed odpłynięciem. Podobno sprzedano o 40 biletów za dużo, ale wszystkim pozwolono wejść na pokład. Ja, podczas zdejmowania w pośpiechu sakw, rozciąłem sobie palec. Czułem się jak kaleka podczas tej wyprawy. Ledwo co moja noga dochodziła do siebie po tym, jak ześlizgnąłem się z pedału, a tu kolejna niewygoda. Bosman zaprosił do kajuty znajdującej się pod pokładem kilka osób stojących na pokładzie, bo chyba nie było miejsc siedzących. Nie jestem pewien, bo ja też zszedłem. Podobno pod pokładem mniej buja, więc nawet nie chciałem wiedzieć, jak to wygląda piętro wyżej. Nie miałem na szczęście choroby morskiej, a był to mój pierwszy raz tak długiej żeglugi. Usłyszałem kilka historii, między innymi o tym, w jakich warunkach pracuje się na statkach Żeglugi Gdańskiej czy o krajach, które odwiedził ów bosman (a zwiedził pół świata). Sympatyczny człowiek.
Po nieco ponad godzinie dotarliśmy do Gdyni (przebyty dystans nie uwzględnia przepłyniętych dziesięciu mil morskich). Całkiem mi się pomieszało, że płyniemy do Sopotu, ale co to dla mnie? Najważniejsze, aby znaleźć nocleg. Wyrzeże wygląda bardzo ładnie. Na południe poprowadziła mnie droga dla rowerów. Niestety, nie mogłem znaleźć szlaku R-10, więc prawdopodobnie i w tamtym miejscu jego przebieg uległ zmianie. Chwilę pobłądziłem po jakiejś polanie leśnej i wjechałem ścieżką na spore wzgórze. Ta część miasta ma teren o dość zróżnicowanej wysokości. Po chwili trafiłem na drogę dla rowerów. Nie byle jaką, bo najbardziej udziwnioną, po jakiej kiedykolwiek jechałem. Na pewnej długości, po obu stronach jezdni, znajdują się jednokierunkowe drogi dla rowerów. Ich jednokierunkowość wyznaczają znaki umieszczone nad drogą. Szkoda, że nie zmieściły się obok – byłyby bardziej widoczne po zmroku, który zdążył zapaść. Co chwila trzeba zmienić stronę jezdni z prawej na lewą i odwrotnie. Nawierzchnia jest nawet wygodna, w niektórych miejscach wymalowano na czerwono skrzyżowania z uliczkami wjazdowymi, aby kierowcy mieli świadomość o pierwszeństwie przejazdu rowerem. Krawężniki nie są tak agresywne, jak te spotkane przez kilka ostatnich dni. Droga dla rowerów kilka razy uciekła z głównej drogi na uliczki osiedlowe, ale i tam ciągłość nie została zachowana, bo trzeba było lawirować między stronami ulicy. W jednym miejscu projektanci przeszli samych siebie. Strzałka z rowerem na znaku prowadziła prosto do zakazu wjazdu rowerem. Nie wiem, o co chodziło, ale musiałem zawrócić do przejazdu i przedostać się po raz setny na drugą stronę jezdni. Przez Sopot przejechałem, nawet tego nie zauważając. Miałem jednak bez przerwy czerwoną falę na sygnalizacjach świetlnych. W Trójmieście o rowerzystów rzeczywiście tak „dbają”?
Przywiedziony zapachem, zatrzymałem się w restauracji z fast foodem. Słabe jedzenie, ale na szczęście nie jadam go często. Na zewnątrz zrobiło się chłodno. Jadąc dalej, urwałem łańcuch. To, czego obawiałem się od kilku dni, stało się rzeczywistością. Próbowałem usunąć pęknięte ogniwo, jednak bez imadełka nie było szans. Wymieniłem łańcuch bez odwracania roweru do góry kołami. Po tej wymianie napęd zaczął wydawać dziwny dźwięk, jednak za nic nie mogłem zlokalizować przyczyny. To nie był dźwięk zużycia napędu.
Jadąc wciąż przeróżnymi drogami dla rowerów z Gdyni, znalazłem się nad głównym dworcem kolejowym w Gdańsku, który pamiętam sprzed kilku lat, gdy byłem w tym mieście. Pomyśleć, że planowałem zwiedzić to miasto ponownie. Ponieważ było po godz. 21, to wolałem zająć się poszukiwaniem noclegu. W napotkanym schronisku młodzieżowym nie było miejsc. Potem patrzyłem na ceny za noc w mijanych hotelach. Wszystkie odstraszały. Pomyślałem, że za miastem będzie lepiej, taniej. Dojechałem do kolejnego Chełma, tym razem dzielnicy Gdańska, bardzo pagórkowatej dzielnicy. Po kilku innych telefonach i odwiedzeniu jakiegoś hostelu udało mi się znaleźć nocleg. Przestałem już patrzeć na cenę. Po prostu chciałem odpocząć. Gdzieś na przedmieściu Pruszcza Gdańskiego stał zajazd, do którego udało mi się dotrzeć chwilę po północy, gdy temperatura wynosiła ok. 2 °C. Cena za pokój – 130 zł ze śniadaniem. Sam pokój niemiarodajny względem ceny. Byłem ciekaw, co podadzą na śniadanie.

Kategoria po zmroku i nocne, setki i więcej, z sakwami, terenowe, Polska / pomorskie, kraje / Polska, wyprawy / Świnoujście – Hel 2014, rowery / Trek

Straszny park – dzień 6

  127.71  07:11
Będzie to opowieść o tym, że nie wszystko jest takie piękne w urokliwych miejscach. Odkryję Amerykę, dom bez dachu, Czarne Wesele, kilkakrotnie zboczę ze szlaku, zobaczę żołnierzy, wiatraki, a nawet górę. Będę pędził po dziurach i piachu, a wszystko to w najcięższym dniu całej wyprawy.
Mgła zniknęła, słoneczko przebijało się przez chmury, a ja, wypoczęty, wstałem wcześniej niż ostatnio. Założyłem wyjątkowo spodnie, bo nie był to najcieplejszy poranek. Podczas zmiany łańcucha zorientowałem się, że zostawiłem jedną spinkę w domu. Sam łańcuch był w okropnym stanie – przeskakiwał lub hałasował na wszystkich zębatkach. Powoli kończy się jego żywot, za mocno się rozciągnął. Nie miałem już ochoty na kolejną zmianę, więc musiałem przecierpieć ten dzień.
Skierowałem się do drogi, którą chciałem wczoraj przejechać do Wicia. Ominąłem szlaban i pojechałem prosto po betonowych płytach typu jumbo. Dawały radę, choć kilka z nich należałoby wymienić. W pewnym miejscu droga się urwała. Bałem się, że będzie tam woda. Na szczęście zalegał tam jedynie piach, ale w razie czego leżał obok przenośny most, z którego i tak skorzystałem, ponieważ było strasznie grząsko. Za wyrwą płyty na drodze były nowiuśkie, jechało się wyśmienicie w porównaniu do wcześniejszego odcinka. Niestety niedługo, bo droga się urwała i musiałem wjechać na leśne, piaszczyste drogi. Gdzieniegdzie leżała ubita ziemia, czasem nawet dawało się jechać po ściółce. Co jakiś czas pojawiały się betonowe płyty różnego typu – były one ratunkiem od grząskiej nawierzchni drogi.
Po wyjechaniu z lasu miałem za sobą jedynie znak zakazu ruchu (typowy dla leśnych dróg), bez informacji o pracach budowlanych, jak w Darłowie. Czyżby droga jednokierunkowa? Po chwili spotkałem pracowników kładących kostkę brukową. Tacy to nie mają wolnego nawet w święto państwowe. Mam tylko nadzieję, że nie budowali z tego materiału drogi dla rowerów. To straszny obciach mieć w swojej miejscowości drogę dla rowerów z tak beznadziejnego budulca.
Za Jarosławcem nie udało mi się pojechać na skróty między jeziorem Wicko i morzem. Leżąca na tej mierzei miejscowość Wicko Morskie jest zajęta przez wojsko. Główną przeszkodą jest brama ze strażnikami. Trzeba było nadrobić szmat drogi, aby dotrzeć do Ustki. Najpierw jechałem po szlaku R-10, ale potem zrezygnowałem z tego, aby nie zwiększać dystansu. Drogi nie były w najlepszym stanie, część z powodu remontu, a część ze starości. Również wiatr mi nie sprzyjał, ponieważ według prognozy pogody rano miało wiać z południowego-zachodu, czyli bardzo sprzyjającego kierunku, ale w drugiej części dnia z północnego-wschodu, a zatem drastycznie zmienionego kierunku. Prognoza się sprawdziła, bo widziałem jak mijane wiatraki obracały się w inną stronę.
Gdy dotarłem do Ustki, chmury całkowicie zasłoniły niebo, wiatr stał się przeszywająco zimny, a temperatura niespodziewanie spadła. Myślałem, że zamarznę, mimo że byłem nawet porządnie ubrany. Uzupełniłem zapasy w sklepie i zatrzymałem się w barze. Było tam pusto, a kelner okazał się być zagorzałym rowerzystą. Zamówiłem rosół, który podobno został chwilę wcześniej ugotowany (gdy się zbierałem, powiedział to samo do kolejnych klientów), a także rybę, niestety smażoną. Nie mogłem trafić na grillowaną, choć miałem na nią taką ochotę.
Założyłem jeszcze jedną kurtkę, zajrzałem na plażę w Ustce i z ciekawości ruszyłem w dalszą drogę szlakiem R-10. Tak poza nim, to jakoś od Darłowa towarzyszył mi czerwony szlak rowerowy. Na wielu odcinkach pokrywał się z tym pierwszym. Nie mogę jednak znaleźć informacji o tym szlaku. Czasem nawierzchnia dróg była wygodna, a czasem strasznie piaszczysta. Już nie wiedziałem, co może być gorsze – piach czy wiatr. Cały ten odcinek, od Ustki do Dębiny, był do końca wojny linią kolejową. Tory zostały rozkradzione, a na starych nasypach kolejowych utworzona została polna droga. W pewnym miejscu, w lesie, wysokość nasypu sięgała ponad 5 metrów. To był piękny kawałek drogi, zwłaszcza że jechałem z górki. Gdy szlak przeciął się z asfaltem, zrezygnowałem z dalszej męki jazdy po piachu.
Rowy – nadmorska wieś letniskowa w północnej Polsce, w województwie pomorskim, w powiecie słupskim, w gminie Ustka, położona na Wybrzeżu Słowińskim, na zachód od jeziora Gardno, u ujścia rzeki Łupawy (źródło: Wikipedia). Wieś, w której wszystko się zaczęło. Przekroczyłem tam granicę Słowińskiego Parku Narodowego. Kasy były zamknięte, chyba ze względu na święto. Z początku jechało się lekko. Łańcuch zgrzytał od piasku, a ja podskakiwałem na korzeniach, ale przynajmniej miałem chwilę wytchnienia od wiatru. Leśne drogi zamieniały się w single, ludzi spotykałem coraz rzadziej. W końcu wyjechałem z lasu, a później z parku. Wiatr zaczął mocno utrudniać jazdę. Jak teraz sobie pomyślę, to mogłem zboczyć ze szlaku R-10 i pojechać przez miejscowość Smołdziński Las, jednocześnie skracając sobie drogę. Z drugiej strony nie zobaczyłbym góry Rowokół mierzącej 114,8 m. Kusiło mnie, aby pojechać w jej stronę, bo nawet dojrzałem na szczycie wieżę widokową, ale wiatr zniechęcał do czegokolwiek. Przynajmniej niebo powoli zaczęło się przejaśniać.
Przy drodze za Smołdzinem mijałem gipsowe figury, które wykonywały jakieś czynności. Niestety wandale zdewastowali większość z tych rzeźb. Najwidoczniej pozazdrościli umiejętności artyście. Od następnej wsi – Łokciowe – także oznakowanie szlaku R-10 zostało zniszczone. Na mapach Słowińskiego Parku Narodowego ów szlak został poprowadzony inną drogą i zastanawiałem się, czy internet jest taki nieaktualny, czy może te wszystkie parkowe mapy.
Dojechałem do wsi Kluki, ponownie wkraczając na teren parku narodowego. Na ulicy stało mnóstwo aut, chyba ze wszystkich województw. Jak się dowiedziałem, przez 3 pierwsze dni maja odbywa się tam coroczne wydarzenie – Czarne Wesele, podczas którego trwa kiermasz rękodzieła. Można zasmakować wiejskiego życia i folkloru. Ja jednak nie mogłem odpoczywać, musiałem ruszać. Niestety, dalsza droga to było piekło. Nie dość, że ktoś zniszczył oznakowanie szlaku R-10, to w parku zobaczyłem tabliczkę z informacją o złym stanie drogi i podtopieniach na żółtym szlaku pieszym. Rzeczywiście – stan drogi był fatalny, rzekłbym nawet, że tej drogi nie było. Rozkopali ją. Hałdy ziemi, błoto, a nawet woda. Wszystkiego tego można było tam posmakować. Rowerzyści, którzy byli tam przede mną, pozostawili po sobie dużo śladów. Dzięki temu wiedziałem, które miejsca są bagniste i mogłem je omijać, ale taka jazda, to nie jazda, bo co chwila przystanek, aby przeprowadzić rower przez górę zapadającego się podłoża albo dół wypełniony błotem. W końcu przekroczyłem jakiś mostek i droga się polepszyła. Doszły betonowe płytki, ale droga nadal była częściowo rozkopana. Gdy na jakimś skrzyżowaniu żółty szlak odbił w lewo, zbadałem kawałek tej drogi, a raczej ścieżki, zarośniętej ścieżki. Pamiętając o ostrzeżeniu o zalanej drodze na tym szlaku, zrezygnowałem ze „skrótu”. Jadąc prosto, opuściłem ponownie park i dotarłem do kolejnej wsi, i nawet oznaczenie szlaku R-10 wróciło nienaruszone. Czyli szlak tamtędy przebiega, jednak komuś się to nie podobało.
Znów zjechałem ze szlaku i dotarłem do Izbicy, miejscowości, w której miałem nocować po piątym dniu podróży, a dziś jest już szósty. Miałem być już gdzieś w okolicach Helu. Na liczniku 100 km, a wieczór zbliżał się wielkimi krokami. Na mapie wypatrzyłem Amerykę, miejscowość kaszubską. Ciekawe skąd wzięła się ta nazwa. Nie miałem jednak wizy, dlatego nawet się do niej nie zbliżałem. Znów wkroczyłem na teren Słowińskiego Parku Narodowego. Z tabliczek wyczytałem, że mam 10 km do Łeby, ale droga była tak strasznie piaszczysta, tak grząska, że momentami nie dało się jechać. Próbowałem omijać te wydmy poboczem, jak inni, ale nawet te ścieżki powoli zamieniały się w grząskie pułapki. Biedny mój łańcuch, tyle wycierpiał w tym parku. Nie jest to miejsce dla rowerzystów. Już Jura Krakowsko-Częstochowska jest bardziej sprzyjająca do podróży po tamtejszych piaskach. Gdy w końcu wydostałem się do cywilizacji, na asfaltową drogę, z dala od tego okropnego parku, poczułem olbrzymią ulgę, że mam to już za sobą.
Resztkami sił dostałem się do Łeby. Zrobiłem sobie spacer po nabrzeżu, zobaczyłem spienione fale i ruszyłem w poszukiwaniu noclegu. Do jednego z kempingów nie wiedziałem jak się dostać, bo wisiała tylko tabliczka zezwalająca na wstęp tylko z kartą pobytu. Jaka szkoda, że nie przejechałem się kilkaset metrów dalej, bo jest tam drugie pole kempingowe. Mogła to być moja pierwsza noc pod namiotem. Mimo wszystko dzwonienie za noclegiem zajęło mi dzisiaj tylko pół godziny. Znów znalazłem kwaterę prywatną. Taniej niż zwykle, choć pokój ciasny i słabo ogrzewany.
Po drodze do kwatery zobaczyłem pomysł na biznes. Dom do góry nogami ogrodzony grubą siatką, aby paparazzi nie mogli pstrykać zdjęć za darmo. Mam nadzieję, że z tego poronionego pomysłu nie zaczną masowo korzystać inni. Ja lubię robić zdjęcia ładnym obiektom, ale jakbym musiał jeszcze za to płacić...
Kategoria setki i więcej, terenowe, z sakwami, Polska / zachodniopomorskie, Polska / pomorskie, kraje / Polska, wyprawy / Świnoujście – Hel 2014, rowery / Trek

Dnia piątego przyszła mgła

  141.34  07:11
W domku było zaledwie 8,8 °C, gdy się obudziłem. Nie chciałem wstawać, ale musiałem dzisiaj pokonać jak największy dystans, aby choć kapkę odrobić stratę z wczoraj. Gdy przyzwyczaiłem się do zimna, wyruszyłem – znów tuż przed godz. 9.
Do pokonania miałem teren wojskowy, który mógł być niedostępny przy określonych warunkach, jak to jest w Biedrusku. Wjechałem na niebieski szlak rowerowy. Na początku nawierzchnia była z igliwia, potem z męczącego piasku. Dotarłem do drogi brukowej. Obok znajdują się ogrodzenia obszaru wojskowego, ale bez strażnika przy bramie. Nieopodal znajduje się miejsce odpoczynku z tablicami informacyjnymi. Dowiedziałem się, że ścieżka rowerowa z Pogorzelicy do Mrzeżyna biegnie ciut inną drogą, bo nie po szlaku, który przebyłem, ale tak czy inaczej, wiedziałem, że uda mi się przedostać do kolejnej miejscowości. Problemem były jednak moja ciekawość oraz ograniczoność OpenCycleMap. Zamiast skręcić wraz ze szlakiem, pojechałem prosto, kończąc na bramie pilnowanej przez mundurowych. Gdyby chociaż stał tam znak ślepej uliczki, to nie próbowałbym zbaczać ze szlaku. Wydłużyłem sobie tylko jazdę po wybrukowanej drodze.
Po wydostaniu się z lasu wjechałem do Mrzeżyna. Tam jakoś dotarłem nad brzeg portu, ale spacerowałem tylko chwilę, aby nie tracić cennego czasu. Poranek stawał się cieplejszy, niż wczoraj przewidywałem. Zaczęła się męka na drogach dla rowerów. Najpierw był niewygodny asfalt, potem kostka, kostka z progami zwalniającymi (monstrualne krawężniki). Był też asfalt, ten wygodny, i czerwony szuter. Nie zabrakło znaków zakazu wjazdu rowerem.
Nawet nie wiem kiedy wjechałem do Kołobrzegu. Na niektórych drogach jest tak wąsko i tłoczno, że szybciej się można przedostać pieszo niż rowerem, a co dopiero autem. Nie zwiedzałem za dużo, bo nawet nie wiedziałem co zwiedzać. Brakowało jakiegokolwiek planu tego miasta. Przejeżdżając obok dworca kolejowego, zauważyłem mgłę sunącą się od morza. Z początku nie wierzyłem, że mgła może najść tak szybko, ale dostałem się na molo i uwierzyłem. Prognoza pogody była jednak nieomylna. Mgła skrywała wszystko w odległości kilkuset metrów. Z końca mola prawie nie było widać plaży.
Zatrzymałem się w jakiejś restauracji, przy której w widocznym miejscu zostawiłem rower. Zamówiłem solę, ale cała ociekała tłuszczem. Stwierdziłem, że muszę następnym razem spróbować ryby grillowanej. Temperatura wciąż spadała. Termometr wskazywał 14 °C. Założyłem cieplejsze rękawice i mogłem jechać dalej. Z początku miałem włożyć także spodnie, ale przywykłem do chłodu i zrezygnowałem z nich. Ruszyłem szlakami R-10 i Bike the Baltic. Zastanawiało mnie to, że ten drugi szlak zaczął się w Kołobrzegu, choć nazwa sugeruje trasę wokół Bałtyku. Pomyślałem, że może znakowanie nie zostało ukończone.
Drogi dla rowerów w Kołobrzegu są miejscami całkiem dobre. Nawet znalazły się drewniane kładki. Zatrzymałem się na chwilę przy Solnym Bagnie (niektórzy nazywają je Smolnymi Bagnami), aby móc chwilę podziwiać krajobraz tego miejsca. Mgła nadawała nuty tajemniczości tym bagnom. Niestety gdy wyruszałem, zapomniałem o okularach pozostawionych na ławce, ale zorientowałem się w miarę szybko, że nie mam nic na nosie i, na szczęście, odzyskałem je.
Pokonałem aż kilkanaście kilometrów po drogach rowerowych od Kołobrzegu do Ustronia Morskiego, głównie z gorszej jakości kostki brukowej. W Sianożętach na drodze dla rowerów spotkałem zakaz wjazdu (droga jednokierunkowa) bez tabliczki T-22, a potem zakaz ruchu, również bez żadnej tabliczki, mimo że drogą prowadzi szlak rowerowy. Tutejsi drogowcy słabo znają polskie prawo. Jechałem dalej wieloma drogami leśnymi. Dowiedziałem się na jednej z nich, że szlak Bike the Baltic prowadzi tylko do Koszalina. To bardzo myląca nazwa. Chętnie jednak wybrałbym się w podróż po zagranicznej części szlaku. Ciekawe jak to wygląda w Szwecji i Danii.
W całej gminie Mielno mijałem co chwila plakaty przeciwko energii jądrowej. Zastanawiało mnie skąd taka niechęć do atomów (wszędzie hasła typu „Nie dla atomu”). Ktoś nie uważał w szkole na chemii? W samym Mielnie pokręciłem się chwilę za jakąś restauracją, bo miałem ochotę na grillowaną rybę. Sezon jeszcze się nie zaczął i dużo miejsc jest zamkniętych, a jak już trafi się coś otwartego, to nie ma gdzie zostawić roweru. Pojechałem głodny dalej, na wschód. Zrezygnowałem z planu odwiedzenia Koszalina, bowiem każda minuta była na wagę złota. Nic straconego, ponieważ na pewno jeszcze wrócę w te strony.
Przestałem odczuwać ciężar sakw. Manewrowałem rowerem, jakby ważył zaledwie 20 kg. Jedynie na progach zwalniających (krawężniki na drogach dla rowerów) jest inaczej, gdy ciężki tył jest mocno przyciągany do ziemi i nie można podskoczyć z rowerem. Mógłbym tak jeździć bez końca po jakichś normalnych drogach.
Nawet nie wiedziałem, czy czuję bryzę morską czy może mgłę, która wciąż mnie otaczała. Jechałem nadal przed siebie, a temperatura nie zmieniała się ani trochę. W Łazach nie chciałem sprawdzać, czy przejadę drogą leśną wzdłuż jeziora Bukowo. Chyba jedynym wyjściem była przeprawa po piachu, ale ja nie miałem na to ochoty. Musiałem ominąć jezioro i wybrałem okrężną drogę. Gdy tylko wyjechałem kilkaset metrów od brzegu morza, mgła nagle znikła, pojawiło się słońce i zacząłem rozpływać się od gorąca. Dojechałem do jednych z najbardziej chorych dróg dla rowerów, jakie kiedykolwiek widziałem. Dlaczego blachosmrody mają tak dobrze, a rowerzystów traktuje się jak ostatnich śmieci? Rodzaj nawierzchni, szerokość drogi, progi zwalniające, odcinki biegnące niebezpiecznie blisko słupków, ogrodzeń, drzwi i bram wjazdowych, brak ciągłości dróg oraz latanie z prawej na lewą stronę ulicy, bo ktoś postawił znaki zakazu wjazdu rowerem. Przez to całe zdenerwowanie przegapiłem szlak R-10 i wydłużyłem sobie drogę. Wjechałem na jakiś remontowany odcinek z równym asfaltem, obok którego biegnie 1-metrowej szerokości droga dla pieszych i rowerów. Dlaczego?
Zbliżając się do Dąbków, wróciłem do mgły. Miałem jej powoli dość, no ale lepsze to niż deszcz. Potem jeszcze kilka razy byłem we mgle lub słońcu, aż dotarłem do słonecznego Darłowa. Było późno, więc tylko zrobiłem zakupy w Żabce i ruszyłem do Darłówka, w którym mgła znów mnie dopadła. Po wizycie na molo, na którym byłem ostatnio w 2009 roku, pojechałem dalej, aby po mierzei dotrzeć do miejscowości Wicie. Droga okazała się być zamknięta z powodu remontu. Ktoś na skuterze ominął zakaz, ja jednak zdecydowałem się zatrzymać w Darłowie na nocleg i spróbować przejechać tamtą drogą z rana, ponieważ robiło się coraz chłodniej. Najpierw szukałem noclegu, jeżdżąc po mieście i dzwoniąc pod numery z reklam. Albo nikt nie odbierał, albo numer był nieaktualny, więc zacząłem poszukiwania przez internet. W międzyczasie temperatura spadła do ok. 5 °C. W końcu znalazłem kwaterę prywatną w Darłówku Zachodnim. Cena standardowa, ale standard dużo wyższy, bo miałem ogrzewanie. W końcu ciepło, po tylu godzinach spędzonych we mgle. Mam 1 dzień opóźnienia.

Kategoria setki i więcej, z sakwami, terenowe, Polska / zachodniopomorskie, kraje / Polska, wyprawy / Świnoujście – Hel 2014, rowery / Trek

Morze dnia czwartego

  111.45  05:46
Kolejny leniwy dzień. W domku, w którym spędziłem noc, było 15 °C, a na zewnątrz już tylko 10. Wyruszyłem kwadrans przed 9. Miałem dzisiaj w planach zobaczyć morze – w końcu!
Najpierw skierowałem się do wzgórza Zielonka, do którego poprowadziła mnie tabliczka dostrzeżona wczoraj. Piasku było dużo i, jak to w parku narodowym, do którego znów jechałem, rowerem poruszać się nie można. Zostawiłem go, wspiąłem się po schodach i pogapiłem się chwilę na Zalew Szczeciński i oraz jezioro Wicko Wielkie. Potem zjechałem stamtąd, aby w końcu dotrzeć do Świnoujścia, a nie było to blisko. Przytrafiło mi się kilka dróg dla rowerów, w tym jedna na rondzie. Prowadziła tak samo bezczelnie, jak wczoraj – wzdłuż pierwszego zjazdu z ronda, gdy ja chciałem jechać prosto. To powód, dla którego nie warto wjeżdżać na jakiekolwiek drogi dla rowerów przed rondami.
Dojeżdżając do przeprawy promowej, widziałem przeróżne znaki informacyjne. Nie do końca rozumiałem je wszystkie. Jeden z przechodniów wytłumaczył mi, że nie muszę stać w korku i mogę jechać do przodu. Tam jednak był konflikt, bo kierowca osobówki stanął na pasie dla samochodów ciężarowych, aby nie czekać w tym długim korku. Po długiej dyskusji pojechał tam, gdzie jego miejsce, czyli na szary koniec. Ja stanąłem z boczku, bo rowerzyści i piesi mają inne przywileje podczas wstępu na prom.
W końcu, po 25 minutach znalazłem się na pokładzie, a po kolejnych dziesięciu – na drugim brzegu. Tam mnie czekała długa jazda po drodze dla rowerów, wyjątkowo o nawierzchni asfaltowej. W centrum miasta jeszcze więcej tych dróg, ale już niestety z kostki, która się powoli rozlatuje.
Z ulicy biegnącej kilkadziesiąt metrów od morza nie można się dostać rowerem na plażę. Wszędzie stoją znaki zakazu wjazdu rowerem z tabliczką wyłączającą Policję. Policja na rowerach? Ciekawe, czy jeżdżą tymi zaniedbanymi drogami dla rowerów. Żadnego mundurowego nie spotkałem i się nie dowiedziałem. Morze musiało poczekać na sprzyjającą okoliczność.
Na poczcie wysłałem kilka kartek, a potem dojechałem do przeprawy promowej. Przeczytałem z tablicy, że korzystać z niej mogą wyłącznie mieszkańcy, ale dotyczy to chyba tylko aut i nie musiałem nadrabiać kilkudziesięciu kilometrów. Niestety okazało się, że w jednym z kursujących promów coś się zepsuło, bo stanął w trakcie przeprawy. Szczęście, że nie byłem na jego pokładzie. Trzeba było czekać na kolejny, więc dopiero po pół godzinie znalazłem się na drugim brzegu.
Skusiły mnie znaki kierujące do latarni oraz fortu Gerharda. Pomyślałem, że mógłbym zdobyć wszystkie latarnie nadmorskie od Świnoujścia po Hel. Droga dojazdowa nie była w najlepszym stanie. Zmartwił mnie też plac budowy w jej połowie, ale na szczęście nie zablokowali całkowicie przejazdu. Sama latarnia, jak to latarnie nadmorskie, stała w miejscu i przyjmowała turystów. Nie miałem czasu na wspinaczkę, bo gonił mnie czas, więc szybko zawróciłem.
Nie znalazłem fortu Anioła, a do fortu Zachodniego jechać mi się nie chciało, ale za to, po drodze do latarni, zerknąłem na fort Gerharda. Wstęp jest jednak płatny, bowiem mieści się tam Muzeum Obrony Wybrzeża. Byłem świadkiem pewnego zdarzenia, w którym przewodnik – przebrany za pruskiego żołnierza – zrobił musztrę młodzieży chcącej wkroczyć na teren muzeum. Zwiedzanie z pomysłem. Na pewno przyciąga więcej osób.
Pomyślałem, aby wjechać na szlak R-10. Początkowo w planach była droga krajowa, ale że już dzisiaj po niej jechałem, to postanowiłem zobaczyć coś nowego. Szlak był miejscami wyjątkowo wygodny, choć bliskość morza zdecydowanie wpływała negatywnie na piaszczystą nawierzchnię. Podjechałem na sekundę do wieży dowodzenia baterii nadbrzeżnej „Goeben”, na którą można się wspiąć, aby zobaczyć panoramę na okoliczne lasy oraz na Bałtyk. Nie było to nadal nic zapierającego dech w piersi.
Starałem się nie zbaczać ze szlaku. Ciągle mijałem ogrodzenia z informacją o terenach chronionych, a od czasu do czasu nawet ostrzeżenia przed kleszczami. Po kilku kilometrach dotarłem do Międzyzdrojów. Tam zmieniłem trasę i zrezygnowałem z jazdy terenem, aby dotrzeć jak najdalej przed zmrokiem. Zaraz za miastem stał znak informujący o najbliższych miastach. Nie było szans, abym dojechał dzisiaj do Koszalina. Musiałem zmienić plan na najbliższe dni. Nie wiedziałem nawet, jak to wszystko będzie wyglądało. Miałem tylko nadzieję, że wyrobię się i dojadę na Hel przed końcem majówki.
Od Międzyzdrojów jechałem pod górę. Byłem ponownie w Wolińskim Parku Narodowym. Wszędzie stały różnorakie znaki zakazu, a na szczycie kierunkowskaz do punktu widokowego Gosań z liczbą 400 metrów. Jak mogłem się nie skusić? Ile się dało, tyle przeszedłem, aż zaczęły się schody, na które już nie planowałem wciągać roweru z sakwami. Gosań okazał się być wzgórzem, z którego rozciąga się wspaniały widok na morze. Nie była to może majestatyczna panorama, ale dla kogoś, kto widział morze drugi raz w życiu, to jednak coś. I ten szum fal. Taka piękna nagroda za tamten podjazd.
Jechałem mozolnie do przodu. Po drodze nie było niczego ciekawego. Wciąż tylko las i las, a chłodny wiatr dodatkowo zniechęcał do pedałowania. Było 14 °C, więc prawie nie zdejmowałem wiatrówki. Jako że byłem głodny, to zacząłem szukać jakiegoś miejsca do zjedzenia posiłku. W Międzywodziu mój wzrok zatrzymał się na barze. Kusił mnie rybą smażoną, choć wziąłem pieczonego pstrąga. Smakował mi.
Jechałem i jechałem. Minąłem tyle nadmorskich miejscowości, z których nazwami spotkałem się w życiu tyle razy. Nie miałem jednak czasu na zwiedzanie. Postanowiłem dojechać do Rewala, bo kawałek za nim jest teren wojskowy i nie chciałem się tam znaleźć po zmroku, zwłaszcza że do kolejnej osady było zbyt daleko. To nie był szczęśliwy dzień, bo kilometraż nie imponował ani odrobinę. Wiedziałem też, że plan zobaczenia wszystkich latarni od Świnoujścia po Hel także nie dojdzie do skutku, bo już przynajmniej jedną z nich przegapiłem. Nie było to jednak moim planem. Może jeszcze kiedyś powtórzę ten wyczyn, gdy będę lepiej przygotowany.
Zatrzymałem się w Niechorzu w którymś z kolei polu kempingowym i wynająłem domek za 30 zł. Było to lepsze niż spanie pod namiotem, ponieważ już wieczorem zrobiło się chłodno, a co miałem powiedzieć nazajutrz? Martwiła mnie prognoza pogody. Następnego dnia miała najść jakaś mgła po południu. Nie uśmiechało mi się to, bo dobrze wiem, jak bardzo to zjawisko uprzykrza życie.
Kategoria setki i więcej, terenowe, z sakwami, Polska / zachodniopomorskie, kraje / Polska, wyprawy / Świnoujście – Hel 2014, rowery / Trek

W Lubinie prawie pod namiotem – dzień 3

  144.91  07:05
Dzisiaj pospałem sobie dłużej. Chyba dlatego, że było ciepło, bo zatrzymałem się w hostelu. Także dzień zapowiadał się ciepły i słoneczny. Miałem nadzieję, że ujrzę dzisiaj morze.
Zwiedzanie Szczecina nie jest najlepszym pomysłem, gdy nie ma się mapy ciekawych miejsc. W dodatku wszędzie tam pełno skrzyżowań ze światłami, na których rowerzyści muszą przejeżdżać na czerwonym, bo czekanie na zielone nie ma najmniejszego sensu. Zrobiłem zakupy w pierwszej napotkanej Żabce i w końcu ktoś miał nożyczki, więc pociąłem metrowej długości plaster na mniejsze kawałki, żebym miał czym chronić moje wczorajsze skaleczenie. Zatrzymałem się też na placu Grunwaldzkim, aby w końcu zjeść śniadanie kupione kilka chwil wcześniej w sklepie.
Nie da się zwiedzić tego Szczecina na rowerze. Zabytki, które widziałem były położone przy ruchliwej drodze krajowej, więc pozostawał spacer chodnikami. Przejścia dla pieszych mają tam liczniki, ale zielone światło czasem trwa tylko przez kilka sekund. Przespacerowałem łącznie 2 km drogi, ale czas mnie gonił, więc bez żadnego planu nie miałem tam czego szukać i zacząłem wyjazd z miasta. Było to trudne i niewygodne. Jechałem ruchliwymi ulicami, marnej jakości drogami dla rowerów, setką przejazdów rowerowych (także między stronami ulicy). W pewnym miejscu musiałem dostać się na wiadukt, ale za żadne skarby nie wiedziałem jak tego dokonać. To miasto nie dba o rowerzystów. Robią te drogi dla ciemnoty, aby zaspokoić ich potrzeby, ale co mają zrobić normalni rowerzyści, którzy wymagają jakości? Polskie prawo niestety rzuca kłody pod nogi z zapisem o nakazie jazdy drogą dla rowerów znajdującą się po stronie kierunku ruchu. Wiem na pewno, że do Szczecina już nie wrócę, bo to złe miejsce.
Szczecin opuściłem po przejechaniu 25 km. Strasznie daleko się to miasto ciągnie. Przynajmniej droga krajowa była dwujezdniowa o dwóch, czasami trzech pasach ruchu, a ruch na niej był średni. I jak w Szczecinie poboczy nie było w ogóle, tak za miastem miałem do dyspozycji aż 2 metry.
Kawał drogi przed Stargardem Szczecińskim pojawił się bezsensowny znak zakazu wjazdu rowerem. Bezsensowny, bo po prawej stronie ciągnie się droga dla rowerów, po której, zgodnie z prawem, rowerzysta ma obowiązek jechać. Ciągle miałem wrażenie, że za chwilę coś wyskoczy zza krzaków pod moje koła. Z początku nawierzchnia była równa, ale po kilku kilometrach asfalt wyglądał jakby zapomniano o nim eony temu. Cóż, gdy biedota bierze się za budowę, nigdy nie będzie to coś porządnego.
Stargard Szczeciński mnie wciągnął. Tyle olbrzymich zabytków mrugało do mnie z wysokości, że nie mogłem się oprzeć i przespacerowałem dużą część Starego Miasta. Znów poświęciłem na to więcej czasu niż mogłem. Na pewno ominąłem sporo zabytków, ale te, które rzuciły mi się w oczy – zobaczyłem.
Było tak upalnie, że, skuszony, zatrzymałem się, na lodach. Dostałem paragon za najtańszą wersję, choć zapłaciłem 4 razy więcej. Ktoś ma problemy ze wzrokiem lub z finansami. Nie wnikam, a lody takie sobie.
Na północ jechałem po przeróżnych pagórkach. Słońce miałem za plecami, więc odrobinę mogłem odpocząć od tego upału. Jedynie wiatr wciąż przeszkadzał, w którąkolwiek stronę nie jechałem. Do Maszewa dojechałem po godz. 15. Musiałem zmienić plan, aby się wyrobić. Wyciągnąłem mapę województwa i obrałem kierunek na Goleniów. Nowogard musi poczekać.
Tuż przed Goleniowem jest rondo, a przed rondem po prawej stronie droga dla rowerów. Niestety droga zrobiona tak bezmyślnie, że prowadzi tylko w prawo, a ja, głupi, dałem się oszukać i na nią wjechałem. Żeby pojechać do Goleniowa musiałem przejechać po pasie zieleni. Ta niewygoda została mi jednak wynagrodzona, bo oto Goleniów jest miastem kwitnącej wiśni! Taka mała Japonia, którą mogłem podziwiać, ponieważ drzewa wciąż kwitły (choć już nie tak imponująco, jak kilka tygodni temu). Sakura, bo tak nazywa się ta odmiana, będzie gościć w moim ogrodzie, jeżeli kiedykolwiek w życiu osiądę w jednym miejscu.
Z Goleniowa miałem ruszyć do Stepnicy, ale znalazłem na mapie jeszcze krótszą drogę, krótszą nawet od drogi krajowej – przez lasy. Cieszyłem się podwójnie z wyboru, bo las chronił mnie od wiatru i mogłem jechać szybciej. Niestety wysokie drzewa zasłaniały także słońce i po pewnym czasie zaczęło robić się chłodniej. Wspominam jazdę tamtą drogą bardzo dobrze. Droga była równa, aut żadnych, słychać tylko wiatr i śpiew ptaków; po pewnym czasie także szum turbin elektrowni wiatrowych. Na kilka kilometrów przed miastem Wolin, las skończył się i choć słońce było jeszcze wysoko na niebie, to chłodny wiatr wiejący w twarz bardzo wychładzał. Temperatura spadała coraz niżej, aż momentami zaczęła dochodzić do 11 °C.
W Wolinie pokręciłem się dłuższą chwilę w poszukiwaniu sklepu. Znów trafiłem na Żabkę. Pomyślałem, że może zacznę tam jadać codziennie. Czas mnie gonił, a że nie miałem na dzisiaj upatrzonego celu, tylko kilka wybranych pól namiotowych, to pojechałem do pierwszego, najbliższego. Aby skrócić sobie drogę, wjechałem w teren, na rowerowy Szlak Odry należący do sieci szlaków Greenways. Na początku było nieźle, miałem nawet widok na Zalew Szczeciński. Potem zaczęły się piaszczyste drogi i las. W owym lesie kilka razy zbłądziłem, ale że miałem ze sobą mapę OpenCycleMap z lokalizacją, to trzymałem się zaznaczonego szlaku. W ten sposób dotarłem do Lubina, a las, który minąłem, był częścią Wolińskiego Parku Narodowego.
Szukanie pola namiotowego nie przynosiło skutków. Chociaż często korzystam z serwisu eholiday.pl, to dzisiaj okazał się on zawodny. Nawet numer telefonu do właściciela kempingu był nieosiągalny. Słońce zachodziło, więc wróciłem do skrzyżowania, na którym rzuciła mi się w oczy reklama agroturystyki. Musiałem spróbować... i udało się. Mieli wolny domek, ale za to jaki standard! Widok na zachodzące słońce (tym samym promienie słoneczne nagrzały pomieszczenie), cena nie wyższa niż w poprzednich miejscach, nawet telewizor się znalazł. Nie dało się narzekać, choć planowałem dzisiaj spać pod namiotem, ale jak nie dzisiaj, to na pewno wkrótce. Nie mogłem się doczekać widoku morza.
Kategoria setki i więcej, z sakwami, terenowe, Polska / zachodniopomorskie, kraje / Polska, wyprawy / Świnoujście – Hel 2014, rowery / Trek

Z wizytą u Szwejka na drugi dzień

  155.57  07:53
Obudził mnie chłód. Nie sprawdziłem ile pokazywał termometr, ale gdy ruszałem było 12 °C. Żaby nad wodą nie przestawały nawet na chwilę rechotać. Kuranty w miejscowym kościele oznajmiły, że pora się zbierać. Właściciel kempingu już na mnie czekał. Chwilę porozmawialiśmy i jeszcze przed godz. 8 wyruszyłem, aby dostać się do Szczecina. Nie spieszyłem się, nie chciałem tracić sił, których i tak miałem mało po wczorajszej gonitwie z czasem. Chociaż liczba kilometrów w dzisiejszym planie była podobna do wczorajszego, to miałem dużo więcej czasu do rozdysponowania i byłem spokojniejszy.
W Słońsku, skuszony znakiem, zacząłem szukać ruin zamku. Ruina wygląda raczej na pałac, ale to dlatego, że w XVII w. zamek został zniszczony przez Szwedów i odbudowany już jako pałac. Zrobiłem zakupy w malutkim sklepie i zatrzymałem się, aby zjeść porządne śniadanie. Zdecydowanie nie było ciepło, do tego wiatr od czasu do czasu smagał podczas postoju. Trzeba było się porządnie rozruszać, żeby ruszyć dalej. Przy wyjeździe ze wsi kusiło 99 km do Berlina, ale nie był to mój dzisiejszy cel, zwłaszcza że miałem już zapewniony nocleg.
Przez kilka kolejnych kilometrów po mojej prawej stronie rozciągały się krajobrazy Parku Narodowego „Ujście Warty”. Zatrzymałem się pod wieżą widokową przy Czarnowskiej Górce. Mglisty poranek nadawał widokom nutę tajemnicy, jednak nadal jest to tylko płaski teren, który już nigdy nie zdobędzie mojego serca.
Dojechałem do Kostrzyna nad Odrą. Pierwsze, co chciałem tutaj zobaczyć, to twierdza. Udało mi się przypadkiem dojechać do bramy przy bastionie Filip. Widać, że trwają prace budowlane, ale ponieważ nie było żadnego zakazu, to przejechałem po moście przez fosę. Przeczytałem z tablicy informacyjnej, że niegdyś było tam miasto, które zostało prawie całkowicie zniszczone podczas II wojny światowej. Prawie, ponieważ fundamenty budynków oraz chodniki są wciąż widoczne. Jaka szkoda, bo to miejsce było niezwykłe i na pewno równie piękne, jak Zamość. Odnawiane mury przy tych wszystkich ruinach wyglądają bardzo nienaturalnie, ale prace trwają i za kilkadziesiąt lat to miejsce może się zmienić nie do poznania.
Miałem jakiegoś pecha, bo ześlizgnąłem się z pedału podczas wpinania w zatrzask i rozciąłem skórę na sporej powierzchni. Ból był straszny, bo trafiło na piszczel. Myślałem, że to koniec mojej podróży i że dalej nie pojadę. Na moje nieszczęście nawet nie miałem żadnego środka do dezynfekcji. Przemyłem ranę wodą, założyłem porządny plaster, rozchodziłem nogę i powoli zacząłem jechać w stronę centrum miasta, żeby znaleźć czynną aptekę. Z początku mocno bolało, ale z każdym kilometrem czułem coraz większą ulgę.
Nie znalazłem żadnej apteki, ale w sklepie dostałem plastry. Moje poprzednie, które miałem ze sobą, miały już 2 lata i powoli się kończyły. Miałem tylko nadzieję, że znajdę aptekę gdzieś dalej.
Gdzieś na przedmieściach, na drodze krajowej, pojawił się długi podjazd i był nawet stromy. Jaka szkoda, że przegapiłem fort Sarbinowo. Jest on częścią Twierdzy Kostrzyn i leży na tym samym wzniesieniu, na które wjechałem. Może następnym razem będę miał więcej szczęścia. Lubię oglądać takie obiekty.
Jazda szła mi strasznie wolno. Pokonałem zaledwie 30 km w 3 godziny. Miał być luźny dzień, ale nie aż tak. Do Szczecina było jeszcze ponad 110 km po drodze krajowej, ale ja nie planowałem po niej jechać daleko, bo chciałem przejechać przez kawałek Niemiec.
W południe miałem na liczniku 50 km i w końcu pokazało się słońce – chociaż na chwilę. Za Boleszkowicami wjechałem w kawałek terenu. Ładne tam były widoki z żółtymi polami rzepaku. A w Mieszkowicach poczułem się jak w średniowiecznym mieście. Droga z bruku, mury miejskie. Jedynie te domy takie nowe. Niestety na tym bruku tak trzęsło, że wypadł mi notes i prawie straciłem notatki z połowy dnia. Na szczęście przechodzień zauważył, że coś zgubiłem i dzięki temu odzyskałem notes zanim się zorientowałem jego zniknięcia.
Planowałem dojechać do Szczecina ok. godz. 16, aby móc zwiedzić to miasto i mieć więcej czasu w trzecim dniu podróży, jednak jechałem stanowczo zbyt wolno. Myślałem nawet o ominięciu Niemiec. Ostatecznie postanowiłem trzymać się planu. Niestety wiatr zmienił się z bocznego na czołowy, ale nie poddawałem się. Jeszcze moja podróż się nie skończyła.
Dojechałem do Chojny i w końcu znalazłem czynną aptekę. Pracował w niej obcokrajowiec i musiałem mówić naprawdę wolno, aby mnie zrozumiał. Udało mi się dostać spirytus salicylowy oraz szerokie plastry. Do nich niestety potrzebne były nożyczki, których już nie udało mi się uzyskać od sprzedawcy.
Na moim liczniku 100 km wybiło na chwilę po wjeździe do Niemiec. Od razu przywitał mnie chodnik z tabliczką „rower frei”. Choć nawierzchnia była z nierównej kostki, to jechałem. Rowerzyści są tam tak samo głupi, jak w Polsce, także kraj chyba nie ma znaczenia, jeśli chodzi o zapewnienie własnego bezpieczeństwa. A może to byli wszyscy Polacy mówiący po niemiecku?
Dotarłem do miasta Schwedt/Oder, które ma strasznie dużo przestrzeni. Wyznaczenie dróg dla rowerów nie było tam w ogóle problemem. Budynki są zadbane, jak w Görlitz (przynajmniej od reprezentatywnej strony, bo przy ulicach osiedlowych już nie jest tak ładnie). Rowerzyści mają dużo przywilejów. Podobają mi się też przejścia dla pieszych – żadna tam zebra, nawet znaku nie ma. Chodnik styka się z ulicą, a stąd pieszy może już przejść, oczywiście uważając na nadjeżdżające auta, ponieważ nie każdy kierowca umie się zatrzymać w odpowiednim momencie.
Chmury zaczynały się rozchodzić, a słońce od czasu do czasu przypiekało. Jedynie wiatr się nie zmieniał. Wyruszyłem na północ, ale trafiłem na kolejne drogi dla rowerów. Już mniej wygodne od tych w centrum, ale cóż zrobić? Jechać trzeba, chociaż jedyny ruch tworzyli tam rowerzyści. Dojechałem do drogi krajowej B2. Chociaż była wygodna, to pobocze miała mocno zaśmiecone piachem i żwirem. Jako że wjechałem do lasu i wiatr przestał mi ciążyć, to jazda była bardziej sprawna, a żeby nie marnować czasu, zacząłem podciągać nogi, aby jeszcze efektywniej wykorzystać energię. Naprawdę muszę sobie wyrobić nawyk takiej jazdy, bo jest o wiele łatwiej.
Gartz (Oder) – kolejne miasto niemieckie na drodze przed Szczecinem. Tym razem bez dróg dla rowerów. Miasto ciut zaniedbane, ale najwidoczniej jest biedne, co wszystko by tłumaczyło. Na wyjeździe z centrum ponad kilometr nawierzchni drogi jest z bruku, ale na szczęście z tego wygodnego. Dalej był asfalt... aż do Polski. Tutaj zaczął się ser szwajcarski – dziura na dziurze. Asfalt, jak można spostrzec, jest gorszej jakości, ale może to ma odstraszać Niemców przed wizytą w naszym kraju?
Do Szczecina dotarłem po prostej. Tutejsze drogi dla rowerów są takie sobie. Nierówna kostka, nierzadkie dziury, brak ciągłości (ostatecznie skończyłem na drodze dla pieszych) i ogólnie lepiej nimi nie jeździć. Także światła drogowe zostały tutaj postawione przez bałwanów. Aby dostać się do mojego hostelu, musiałem dojechać do jednego takiego skrzyżowania, które nie wykrywa cyklistów – przekonał się o tym rowerzysta przede mną, przekonałem się i ja.
Dzisiaj udało mi się dotrzeć do noclegu przed zmrokiem. Zatrzymałem się w hostelu Szwejk. Myślałem jeszcze o tym, aby wyjść na przejażdżkę zanim zrobiłoby się ciemno, jednak zrezygnowałem z tej myśli na rzecz odpoczynku przed kolejnym dniem. Czy jutro zobaczę morze?

Kategoria setki i więcej, z sakwami, za granicą, Polska / zachodniopomorskie, Polska / lubuskie, kraje / Polska, kraje / Niemcy, wyprawy / Świnoujście – Hel 2014, rowery / Trek

Noc z żabami, czyli pierwszy dzień majówki

  179.08  08:08
Przygotowania do tej majówki zaczęły się ponad 2 lata temu, gdy 1 kwietnia 2012 roku dla żartu wyznaczyłem trasę z Legnicy przez Świnoujście na Hel. Wtedy nawet nie myślałem, że taka podróż byłaby realna. Rok temu prawie mi się udało. Niestety zbyt mocno się wahałem przez niekorzystną prognozę pogody i nie wyjechałem. W tym roku postanowiłem wyruszyć mimo wszelkich przeciwności.
Przed podróżą załatwiłem wiele spraw. Kupiłem nowe opony, wymieniłem klocki hamulcowe, zaopatrzyłem się w materac oraz cieplejszy śpiwór. Spakowałem najważniejsze rzeczy na upał, zimno, deszcz. Byłem przygotowany.
Moja majówka miała być wielka, dlatego też zostawałem po godzinach w pracy, aby tylko mieć dodatkowe 3 dni wolnego (takie zaoszczędzanie na urlopie). Dzięki temu plan mojej podróży mógł rozwinąć się do całych dziewięciu dni! To było wystarczająco dużo, abym nie tylko dotarł z Poznania przez Świnoujście na Hel, ale także wrócił rowerem do domu. Rozmarzyłem się, układając plan wyprawy. Wybrałem 9 odcinków, głównie po szlaku, który opracowałem 2 lata temu. Na każdy dzień miało przypadać maksymalnie 150 km. Znalazłem kilkadziesiąt miejsc noclegowych, tak na wszelki wypadek, gdyby pogoda się zepsuła albo po prostu nie było miejsc. Mogłem ruszać.
Swoją podróż rozpocząłem z poślizgiem na pół godziny przed 11. Obładowany sakwami wyruszyłem ku centrum Poznania, a następnie na zachód. Przed wyjściem zauważyłem, że mój materac kosztował dużo więcej niż początkowo myślałem, a dodatkowo był większy od innego modelu, który rozważałem wybrać. Postanowiłem przy okazji zajechać do Decathlonu, gdybym go znalazł (materac kupiłem w innym punkcie na drugim końcu miasta). Niestety, ale sklepu nie znalazłem. Może walka z beznadziejną infrastrukturą rowerową odwróciła moją uwagę i przegapiłem wszystkie znaki kierujące na miejsce. Miałem nadzieję, że jeszcze mi się uda w innym mieście.
Jechałem z wiatrem. Nie dało się wymarzyć lepszego dnia na wyprawę. Poznań opuściłem po ponad 14 km jazdy, ale drogi dla rowerów nawet na krok mnie nie opuściły. Po co się je robi, skoro nie można po czymś takim jeździć? Sakwy wciąż podskakiwały na krawężnikach, myślałem, że szprychy lada chwila popękają. Dobrze, że w kołach miałem wysokie ciśnienie, a dętki i opony były nowiuśkie. Miałem nadzieję, że głupota Polaków nie spowoduje problemów w realizacji mojego planu.
Droga była raczej nudna. Po 50 km jazdy wiatr zaczął wiać w twarz, co przestało mi się podobać. Prognoza pogody miała być niekorzystna, bo w okolicy mojego noclegu mogło trochę popadać. Podczas postoju w Nowym Tomyślu udało mi się zarezerwować pokój w Szczecinie oraz dodzwonić do pola kempingowego w okolicy Ośna Lubuskiego. Postanowiłem, że tylko co drugi dzień będę spędzał pod namiotem. Elektronika niestety włada moim życiem i dostęp do prądu był konieczny, abym mógł zebrać ślad z wyprawy oraz jak najwięcej zdjęć. Póki co nie ufam żadnym bankom energii ani innym urządzeniom ze względu na brak proporcji ceny względem jakości.
Kawałek drogi za Nowym Tomyślem wjechałem w pierwszy dzisiaj teren. Z początku było dobrze, póki nie dojechałem do autostrady. Za nią pojawiło się dużo kamyczków, a gdy ich brakowało, wtedy przychodził piach. Cóż za bezduszny szlak? Mimo wszystko podobają mi się tamtejsze lasy. Jechałem drogą krajową, ruch był znikomy, a dookoła unosiło się świeże, leśne powietrze. Chciałoby się tam zostać.
Zaraz za Miedzichowem pojawił się zakaz wjazdu rowerem, ale za nic nie mogłem dostrzec drogi dla rowerów. Wjechałem na chodnik obok. Wydaje mi się, że to jest ta droga dla rowerów, jednak nie ma przy niej ani jednego znaku. Nie wiem co za głąb postawił tam znaki zakazu, ale taki sam głąb budował ten chodnik. Jadąc po tej rozlatującej się nawierzchni, zauważyłem bar rybny. Niestety nikt nie wpadł na pomysł połączenia chodnika z drogą, aby podróżni mogli się zatrzymać na posiłek. Trzeba przedrzeć się przez wysoką trawę i niecny rów skryty wśród tej gęstwiny. Cudza bezmyślność została mi wynagrodzona porządnym, pysznym filetem z ryby. Może zamówiłem trochę za dużo, ale zaspokoiłem swój głód i mogłem wyruszyć w dalszą drogę.
Zaniepokoiła mnie ilość chmur na niebie. Obawiałem się, że prognoza pogody mogła się sprawdzić. Mimo wszystko jechałem przed siebie w nadziei, że coś wymyślę. Dotarłem do Trzciela, przekraczając tym samym granicę województwa i wjeżdżając do lubuskiego. Drogi w tym mieście są wciąż o nawierzchni brukowej, jednak jest to ten wygodny bruk, po którym można przejechać bez obawy o rower czy duże wstrząsy (zwłaszcza z sakwami). Zaraz za miastem wjechałem na drogę, która miała być skrótem, ale spowolniły mnie betonowe płyty. W dodatku zaczęło kropić i ani tu przyspieszyć, ani się w razie czego skryć, bo to głównie droga przez las. Na szczęście tylko lekko pokropiło i mój plan nie został zachwiany. Deszczyk z przerwami przeszkadzał w jeździe do samego Międzyrzecza. Tam nawet pojawiło się słońce. Jako że chciałem zobaczyć zamek międzyrzecki, to zrobiłem dłuższą rundkę w jego poszukiwaniu. To miasto jest bardzo stare, bo sam gród, który istniał niegdyś w miejscu zamku powstał ponad tysiąc lat temu. Jaka szkoda, że nie miałem czasu, aby bliżej się przyjrzeć historii odwiedzanych miejsc.
Jeszcze nie wyjechałem z Międzyrzecza, a na drodze widziałem coraz obszerniejsze dowody na to, że deszcz sobie nie żałował. Po części cieszę się, że tak wolno jechałem, bo gdyby mnie taka ulewa złapała, to z całą pewnością straciłbym wiarę w sukces tej wyprawy.
Martwiłem się, że pogoda pokrzyżuje moje plany. Największym moim zmartwieniem było to, że namiot rozbiję na mokrej trawie. Mimo wszystko jechałem przed siebie. Robiło się późno, a wzgórza, które zaczęły się za Międzyrzeczem, dodatkowo utrudniały jazdę. Nie sądziłem, że na północy Polski natrafię na tak pofałdowane rejony. Dodatkową trudnością były mgły, które z każdą chwilą zaczynały wzbierać na sile. Jeszcze deszcz zniósłbym, ale mgła jest najgorszą opcją.
Gdy dojechałem do Sulęcina, zapadł zmrok i dalsza moja podróż trwała z udziałem świateł moich oraz sporadycznych aut. Niestety plan dotarcia do Ośna Lubuskiego nie wypalił, więc musiałem wymyślić inny sposób, aby dostać się do Ownic. Zadzwoniłem jeszcze raz do właściciela kempingu, aby upewnić się, czy nie będzie problemu, jeżeli dotrę na miejsce po godz. 22. Ze względu na porę zaproponował mi domek – po obniżonej cenie. Przynajmniej nie musiałem się martwić o rosę i rozbijanie się w ciemnościach. Wychodziło na to, że pierwszy nocleg pod namiotem uda mi się dopiero dnia trzeciego.
Byłem prawie na miejscu. W Lemierzycach musiałem zjechać z drogi krajowej. Jakie było moje zdziwienie, gdy zamiast na skrzyżowaniu, znalazłem się na wiadukcie. Nie było możliwości, aby z niego zjechać (poza zjazdem, który minąłem prawie 2 km wcześniej). Istniała za to możliwość, aby stamtąd zejść – znalazłem schody, którymi można dotrzeć do drogi pod wiaduktem. Szkoda tylko, że mój rower nie był taki lekki z tym całym bagażem. Jakimś cudem jednak udało mi się nie zabić podczas staczania się na sam dół.
Czekała mnie niespodzianka, bo na mapie droga była oznaczona jako asfaltowa, a okazała się drogą terenową. Na szczęście w tych okolicach nie padało, a doły można było w miarę łatwo omijać. Gdy dotarłem do miejscowości, zobaczyłem reklamę i znalazłem się na miejscu. Tam czekało na mnie kilka osób, bo najwidoczniej o tej porze roku turyści są rzadkością, i w końcu dzień pierwszy uznałem za zakończony. Może nie tak, jak planowałem, jednak mój plan nie odbiegał znacznie od rzeczywistości. Mogłem spokojnie pójść spać, choć rechot i kumkanie dobiegające znad stawu trochę przeszkadzało.

Kategoria po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, z sakwami, góry i dużo podjazdów, Polska / lubuskie, kraje / Polska, terenowe, wyprawy / Świnoujście – Hel 2014, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery