Dzień zaczął się dużo chłodniej niż wczorajszy. Przeszkadzała może nie tyle temperatura, co wiatr, przeraźliwie zimny wiatr, który nie dawał mi rano spokoju i w dodatku wiał ze wschodu. Wiedziałem jedno – dzisiaj musi mi się udać dojechać na Hel.
Kontynuowałem podróż szlakiem R-10. Wjechałem na mierzeję wzdłuż jeziora Sarbsko. Na ścieżce było dużo korzeni, podłoże składało się z igliwia. Dużo lepsze niż piach. Zaczęło się w sumie jak wjazd do Słowińskiego Parku Narodowego. Tutaj jednak był wygodny singletrack. Niedługo się nim cieszyłem, bo pojawiła się droga rozjeżdżona przez leśniczych, a na drodze piach.
Gdy wydostałem się do cywilizacji, do Osetnika, nie chciało mi się skręcać do latarni Stilo. I tak byłem świadomy, jak wiele latarń przegapiłem, więc jedna w tę czy tamtą stronę nie robiła różnicy. Zgubiłem szlak R-10. Szukając go, trafiłem na drogę pożarową nr 6, którą wyjątkowo zapamiętałem. Byłem zachwycony z jej jakości. Najlepsza droga o nawierzchni niebitumicznej, jaką jechałem w ciągu całej tej podróży. Chciałem, aby się nie kończyła. Z tego pędu aż musiałem założyć rękawice. Niestety ta cała frajda skończyła się po 10 kilometrach. Trafiłem za to do sklepu i mogłem w końcu zjeść normalne śniadanie.
Dalej chroniłem się przed wiatrem. Wjechałem znów na leśne drogi. Jak zawsze z początku było wygodnie, ale potem znów musiałem walczyć z piachem, aż dojechałem do utwardzonych dróg pożarowych. Było tam dużo szlaków rowerowych, a także rowerzystów. W kolejnej wsi – Białogórze – odnalazłem mój szlak R-10. Najwidoczniej zmienił się jego przebieg, dlatego pomyślałem o sprawdzeniu jego nowej trasy. Gdy nowy przebieg połączył się ze starym, szlak odbił na południe. Ja zorientowałem się dopiero po dłuższej chwili. Prawie narobiłem sobie dodatkowych kilometrów. Najwidoczniej R-10 został kompletnie zmodyfikowany w tym rejonie. Szkoda, że w internecie brakuje informacji o tej zmianie.
Jadąc do Jastrzębiej Góry, minąłem setki aut. Teraz się dowiedziałem, że Jastrzębia Góra jest częścią Władysławowa, mimo że znaki drogowe na to nie wskazują. W każdym razie, w całym Władysławowie było strasznie dużo aut. Zajechałem do miejsca, które wskazuje na najbardziej wysunięty na północ punkt Polski. No, prawie, bo pamiątkowy kamień stoi na klifie, a jest jeszcze plaża w dole, po której spacerowali ludzie. Aaa, nie można też zapomnieć o granicy morskiej, która jest oddalona o 12 mil morskich od linii brzegowej.
Zaczęła się droga brukowa. Kostka bardzo mała, taka wygodniejsza, jednak podkład był kiepskiej jakości, więc trzęsło. Widziałem kolejny dom do góry nogami. To chyba popularna nadmorska atrakcja. W centrum Władysławowa chciałem coś zjeść, zatrzymałem się nawet pod napotkaną rybiarnią, ale nie wcisnąłem się do środka – było zbyt tłoczno. Zjadłem jakiegoś batona i wjechałem na Mierzeję Helską. Droga na Hel była długa, ale wzdłuż ulicy ciągnie się droga dla pieszych i rowerów. Niestety jest ona zrobiona z kostki, a więc najgorszego budulca dróg dla rowerów. W dodatku głupi piesi chodzić nie umieją, bo albo rozwalają się na całą szerokość, albo chodzą jak pijani. Dzwonek się urywał. Ciekawe, jak to z tym jest za granicą.
Byłem świadkiem akcji gaśniczej płonącego budynku. Przejechałem po rozkopanej Jastarni (wielki remont drogi na całej szerokości). Gdy dotarłem do granic Helu, moja droga dla rowerów zamieniła się na ścieżkę cementową. Była bardzo, ale to bardzo niewygodna. Murarz musiał być pijany. Na szczęście, co jakiś czas były też ścieżki szutrowe. Te sobie cenię, bo były równiutkie i mogłem przycisnąć w pedały.
W końcu znalazłem się w centrum, moim celu sprzed dwóch lat. Było dużo ludzi i chociaż znaki w kilku miejscach pozwalały poruszać się rowerem, ja zrobiłem sobie spacer nad brzegiem. Kupiłem bilet na prom, ale niestety nie wyszło tak, jak chciałem. Zamiast do Gdańska, kupiłem do Gdyni, bo liczbę kursów można policzyć na palcach, a na ostatni prom do Gdańska spóźniłem się. Musiałem odczekać godzinę, więc poszedłem znaleźć jakąś restaurację. Jako że Hel jest mocno oddalony od innych miast, to ceny są tutaj dużo wyższe. W jednej restauracji zmarnowałem czas, bo nikt nie raczył podejść, aby wziąć zamówienie. Pojechałem do innej, nawet tańszej restauracji. Tam zjadłem soczystego łososia z grilla, w końcu!
Bałem się, że nie zdążę, ale do statku dojechałem na 5 minut przed odpłynięciem. Podobno sprzedano o 40 biletów za dużo, ale wszystkim pozwolono wejść na pokład. Ja, podczas zdejmowania w pośpiechu sakw, rozciąłem sobie palec. Czułem się jak kaleka podczas tej wyprawy. Ledwo co moja noga dochodziła do siebie po tym, jak ześlizgnąłem się z pedału, a tu kolejna niewygoda. Bosman zaprosił do kajuty znajdującej się pod pokładem kilka osób stojących na pokładzie, bo chyba nie było miejsc siedzących. Nie jestem pewien, bo ja też zszedłem. Podobno pod pokładem mniej buja, więc nawet nie chciałem wiedzieć, jak to wygląda piętro wyżej. Nie miałem na szczęście choroby morskiej, a był to mój pierwszy raz tak długiej żeglugi. Usłyszałem kilka historii, między innymi o tym, w jakich warunkach pracuje się na statkach Żeglugi Gdańskiej czy o krajach, które odwiedził ów bosman (a zwiedził pół świata). Sympatyczny człowiek.
Po nieco ponad godzinie dotarliśmy do Gdyni (przebyty dystans nie uwzględnia przepłyniętych dziesięciu mil morskich). Całkiem mi się pomieszało, że płyniemy do Sopotu, ale co to dla mnie? Najważniejsze, aby znaleźć nocleg. Wyrzeże wygląda bardzo ładnie. Na południe poprowadziła mnie droga dla rowerów. Niestety, nie mogłem znaleźć szlaku R-10, więc prawdopodobnie i w tamtym miejscu jego przebieg uległ zmianie. Chwilę pobłądziłem po jakiejś polanie leśnej i wjechałem ścieżką na spore wzgórze. Ta część miasta ma teren o dość zróżnicowanej wysokości. Po chwili trafiłem na drogę dla rowerów. Nie byle jaką, bo najbardziej udziwnioną, po jakiej kiedykolwiek jechałem. Na pewnej długości, po obu stronach jezdni, znajdują się jednokierunkowe drogi dla rowerów. Ich jednokierunkowość wyznaczają znaki umieszczone nad drogą. Szkoda, że nie zmieściły się obok – byłyby bardziej widoczne po zmroku, który zdążył zapaść. Co chwila trzeba zmienić stronę jezdni z prawej na lewą i odwrotnie. Nawierzchnia jest nawet wygodna, w niektórych miejscach wymalowano na czerwono skrzyżowania z uliczkami wjazdowymi, aby kierowcy mieli świadomość o pierwszeństwie przejazdu rowerem. Krawężniki nie są tak agresywne, jak te spotkane przez kilka ostatnich dni. Droga dla rowerów kilka razy uciekła z głównej drogi na uliczki osiedlowe, ale i tam ciągłość nie została zachowana, bo trzeba było lawirować między stronami ulicy. W jednym miejscu projektanci przeszli samych siebie. Strzałka z rowerem na znaku prowadziła prosto do zakazu wjazdu rowerem. Nie wiem, o co chodziło, ale musiałem zawrócić do przejazdu i przedostać się po raz setny na drugą stronę jezdni. Przez Sopot przejechałem, nawet tego nie zauważając. Miałem jednak bez przerwy czerwoną falę na sygnalizacjach świetlnych. W Trójmieście o rowerzystów rzeczywiście tak „dbają”?
Przywiedziony zapachem, zatrzymałem się w restauracji z fast foodem. Słabe jedzenie, ale na szczęście nie jadam go często. Na zewnątrz zrobiło się chłodno. Jadąc dalej, urwałem łańcuch. To, czego obawiałem się od kilku dni, stało się rzeczywistością. Próbowałem usunąć pęknięte ogniwo, jednak bez imadełka nie było szans. Wymieniłem łańcuch bez odwracania roweru do góry kołami. Po tej wymianie napęd zaczął wydawać dziwny dźwięk, jednak za nic nie mogłem zlokalizować przyczyny. To nie był dźwięk zużycia napędu.
Jadąc wciąż przeróżnymi drogami dla rowerów z Gdyni, znalazłem się nad głównym dworcem kolejowym w Gdańsku, który pamiętam sprzed kilku lat, gdy byłem w tym mieście. Pomyśleć, że planowałem zwiedzić to miasto ponownie. Ponieważ było po godz. 21, to wolałem zająć się poszukiwaniem noclegu. W napotkanym schronisku młodzieżowym nie było miejsc. Potem patrzyłem na ceny za noc w mijanych hotelach. Wszystkie odstraszały. Pomyślałem, że za miastem będzie lepiej, taniej. Dojechałem do kolejnego Chełma, tym razem dzielnicy Gdańska, bardzo pagórkowatej dzielnicy. Po kilku innych telefonach i odwiedzeniu jakiegoś hostelu udało mi się znaleźć nocleg. Przestałem już patrzeć na cenę. Po prostu chciałem odpocząć. Gdzieś na przedmieściu Pruszcza Gdańskiego stał zajazd, do którego udało mi się dotrzeć chwilę po północy, gdy temperatura wynosiła ok. 2 °C. Cena za pokój – 130 zł ze śniadaniem. Sam pokój niemiarodajny względem ceny. Byłem ciekaw, co podadzą na śniadanie.