Słońce na bezchmurnym niebie prażyło od rana. Wjechałem na cel tej wyprawy – na szlak Mazurskiej Pętli Rowerowej, który w 286 km okrąża kilka ważniejszych jezior. Już od początku miałem problemy, bo niektóre znaki były źle poustawiane (sporo jest też zbędnych), a na dalszych odcinkach to nawet zaczynało ich brakować i parę razy się zawracałem. Trasa też przebiegała inaczej niż na rzekomo oficjalnej stronie internetowej.
Szlak wiódł po wielu drogach: polnych, leśnych, lokalnych, nierzadko po niepotrzebnych drogach rowerowych wzdłuż pustych asfaltów, czasem tuż pod wyjazdami z posesji. Widokowo nie spełnił moich oczekiwań, ale to dopiero pierwszy dzień. Za to irytowali kierowcy: kurzyli na gruntówkach i niebezpiecznie wyprzedzali. Zaskakiwała mnie większość na warszawskich blachach. Typowi nowobogaccy, co to zarabiają więcej i mogą więcej. Za to poznaniaka pochwalę, bo jechał, nie wznosząc tumanów kurzu. Czyli można.
Komary dzisiaj były agresywniejsze w porównaniu do ostatnich dni. Nigdy nie widziałem ich aż tylu. Wcale nie trzeba jechać do Finlandii, by doświadczyć tego, co Finowie.
Od Mikołajek do końca dnia jechałem niemal wyłącznie przez lasy. Nie dostrzegłem żadnych zwierząt, ale ptasie trele i śpiewy rozbrzmiewały przez całą drogę. Jeszcze jakby te komary pozwoliły się zatrzymać, aby podumać nad wodą.