Moje wczorajsze wyjście na pokaz sztucznych ogni skończyło się mocnym snem. Było sporo czasu, więc położyłem się i zdrzemnąłem, i wstałem grubo po północy. Strata może była, bo bardzo chciałem zobaczyć nadejście nowego roku znad Wisły, skoro już byłem w Toruniu, ale przynajmniej wyspałem się, więc pełen energii mogłem ruszać dalej.
Miałem dość kierunku wschodniego, więc obiecałem sobie, że Golub-Dobrzyń będzie ostatnim takim miastem na wschodzie. Wyjechałem wcześnie w poszukiwaniu śniadania. Dzisiaj nawet McDonald's był zamknięty, więc ruszyłem do Orlenu. Spotkałem tam po raz drugi pana, który nocował w tym samym miejscu, co ja. Facet lubi dużo mówić.
Wydostać się z Torunia nie było łatwo. Wzdłuż mojej drogi ciągnęły się zakazy i drogi dla rowerów. Przeklinałem drogowców za brak znaków. Tam trzeba znać na pamięć rowerową sieć drogową, aby można było dokądkolwiek pojechać. Kierowcy mają setki informacji, a my? Zakaz wjazdu na te dobrze oznaczone drogi. Głupcy.
Droga dziwnie mi się dłużyła. Do Golubia-Dobrzynia dojechałem po południu. Zainteresował mnie zamek widoczny z kilku kilometrów od miasta. Gdybym tak miał więcej czasu, to zobaczyłbym jego wnętrza, o ile ktokolwiek by mnie do nich wpuścił w Nowy Rok. Drogi były dzisiaj takie puste. Jakby prawie wszyscy stali się nieżywi. Cóż, po sylwestrze można to wziąć na serio.
Kierunek na północ już był łatwiejszy. Wiatr albo pomagał, albo wiał z boku. Temperatura rano była podobna do wczorajszej – w dzień nawet -4 °C, ale im bliżej wieczora, tym szybciej zmierzała do -10 °C. Zmierzch złapał mnie w Radzyniu Chełmińskim. W Grudziądzu już nie wytrzymywałem zimna i niestety pierwszy na drodze znalazł się McDonald's. Ustaliłem cel mojej dzisiejszej podróży i po próbie znalezienia grudziądzkiego Starego Miasta (w sumie udało mi się, ale było tak zimno, że nie zauważyłem tego), ruszyłem dalej na zachód, do Tlenia. Najpierw dostałem się do Warlubia, żeby dalej pojechać prosto po drodze wojewódzkiej. Kilkanaście kilometrów lasu ciągnęło się w nieskończoność. Temperatura spadła do -11,4 °C, a przynajmniej tyle widziałem po raz ostatni, bo licznik zdołał zamarznąć i się wyłączyć. Do hotelu udało mi się dotrzeć przed jego zamknięciem, choć na kolację było za późno. Dostałem pokój w motywie chińskim. Ciekawy chwyt marketingowy. Aż chciałoby się tu wrócić i zobaczyć pozostałe kraje.
I jeszcze tradycyjnie podsumowanie minionego roku. Odrobinę inne, bo zwykłem zaczynać sezon 4 stycznia.
To był naprawdę udany sezon. Udało mi się pobić poprzedni roczny rekord o półtora tysiąca kilometrów, mimo że w planach miałem kontynuowanie studiów. Nic z tego nie wyszło, a moje uzależnienie od roweru przybrało na wadze. Zdecydowanie zacząłem robić wyprawy dystansowe, bo średnia długość wycieczki w tym roku to 118 km. Co ciekawe, suma dystansu dojazdów do pracy (a także dojazdów do dworca, bo wszak wiele wypraw odbyło się z udziałem pociągów) to nieco ponad 4 tysiące kilometrów. W teren wjechałem o ⅓ rzadziej niż w sezonach poprzednich. Wykonałem tylko jedną poważną wyprawę – urodzinową
w Bieszczady. No, może dwie, ale druga właśnie trwa rozdarta między dwa sezony. W górach byłem jeszcze 2 razy – w Sudetach – przed urodzinami Bożeny oraz spontanicznie po ziemi kłodzkiej. Kilka razy kierowałem się też nad morze, z czego tylko raz sukcesywnie. Najdłuższa wyprawa miała zaledwie 240 km. Dzięki temu, że zacząłem pracę w innej firmie i mogę chować rower pod dachem, to najdłuższa ciągłość jazdy na rowerze wyniosła 56 dni (gdyby nie dwa leniwe dni w listopadzie, mogły to być 94 dni pomiędzy dwoma nierowerowymi urlopami). To chyba tyle o roku 2015, a co w 2016? Mam pewien odważny plan, ale czy się ziści, o tym się przekonam za parę miesięcy.