Wziąłem wolny piątek, do telefonu do nawigacji wgrałem plany, które wyrysowałem ponad rok temu i wczoraj po pracy zacząłem moją podróż na południe. Pociągami, aby znaleźć się tam jak najszybciej i od samego rana napawać się widokiem gór.
Po pracy pojechałem na dworzec. Dowiedziałem się, że mój pociąg jedzie do Szklarskiej Poręby. Kojarząc, że stacją pośrednią jest Jaworzyna Śląska, kupiłem bilet właśnie do niej. We Wrocławiu trudno jest znaleźć nocleg, a miałem ciekawszy plan. Będąc w pociągu, odnalazłem przez internet najbliższy kemping. Było po zmroku, gdy dotarłem do Jaworzyny. Ruszyłem na południe – do Świdnicy. Całkiem dobre miejsce, bo po 16 kilometrach znalazłem się jeszcze bliżej gór. Musiałem tylko objechać miasto po obwodnicy, bo nie miałem mapy, a główna droga do centrum została zamknięta. Zatrzymałem się na polu namiotowym, z tym że zamiast namiotu miałem materac i śpiwór. Zasnąłem pod gwiazdami.
Chociaż noc była ciepła (temperatura minimalna nieco ponad 15 °C), to komfort termiczny był ociupinę zaburzony, przez co kilka razy się obudziłem w nocy. Mimo wszystko wstałem wcześnie i pojechałem w kierunku dworca. Tam, wystawiając się na światło wschodzącego słońca, ogrzałem się i przesuszyłem ręcznik. Następna stacja: Kłodzko.
Podczas
poprzedniej wizyty w Kłodzku myślałem o obejrzeniu twierdzy. W pociągu zdecydowałem, że to najlepszy moment. Dojechałem do budowli, kupiłem bilet na główny obiekt oraz chodniki minerskie (lub labirynt, jak turyści je nazwali) i po ponad dwóch godzinach mogłem ruszać w dalszą drogę. Polecam przejść się chodnikami. Lubię takie bezkresne tunele.
Niestety nastało południe, a na mnie czekało nieco ponad 100 km, tylko że po górach i z dodatkiem terenu. Niezwłocznie zjadłem obiad i ruszyłem do Stronia Śląskiego. Było ciężko, bo pod górę, a upał dawał się we znaki. Najgorsze, że woda szybko schodziła, a sklepów było jak na lekarstwo. W Bielicach wjechałem w teren. Na mojej drodze pojawił się zakaz wstępu z powodu wycinki. Zignorowałem go, a jedyne co mnie spotkało, to drewno ułożone równiutko i oczekujące na zwózkę.
Jechałem wysoko, aż w końcu dotarłem do Przełęczy Suchej (1002 m n.p.m.). Od czasu do czasu słyszałem grzmoty. Na szczęście miałem w dół, choć było bardzo stromo. Zaczęło kropić, jednak po kilku minutach dojechałem do zadaszenia. Chwilę się wahałem, czy nie jechać dalej. Nie padało mocno. Wjechałem jednak pod dach. Jakie miałem szczęście, ponieważ deszcz przerodził się w ulewę, zacinając nawet gradem. Widoczność momentami zmniejszała się do kilkunastu metrów. Temperatura też spadła o kilkanaście stopni. Ku mojemu zaskoczeniu znalazłem półlitrową butelkę wody – nieodkręconą i nieuszkodzoną. Stała pod moim schronieniem, zupełnie jakby czekała na moje przybycie. Wziąłem ją, bo bałem się, że nie będę miał nic do picia.
Pół godziny później deszcz ustał. Znów zawahałem się nad kolejnym celem podróży. Myślałem o powrocie do Kłodzka drogami asfaltowymi, ale wiedziałem, że żałowałbym tej decyzji. Skierowałem się więc do granicy z Czechami, przekroczyłem ją, a potem zatrzymałem się na rozdrożu. Droga asfaltowa biegła dalej w dół, aż do Starégo Města pod Sněžníkem. Druga droga, terenowa, prowadziła ciut pod górę i nie miałem do niej pewności ze względu na minioną ulewę. Mimo to zaryzykowałem. Jechało się wolno, jak to w terenie, ale nie było błota. Region jest bardzo popularny wśród czeskich rowerzystów w przeróżnym wieku. Spotkałem łącznie kilkanaście osób jadących na MTB.
Przy kolejnej mapie przerobiłem plan. Chciałem zaliczyć jak najmniej podjazdów, więc zwracałem szczególną uwagę na układ poziomic. Drogi okazały się bardzo ładne, choć jedna skończyła się ścieżką. Momentami był to wygodny singiel, ale czasem pojawiały się korzenie. Najgorsze jednak okazały się rośliny otaczające szlak. Mokre od deszczu fundowały mi prysznic bez końca. Po pewnym czasie nie zwracałem już uwagi, że raz po raz byłem pokrywany kroplami wody czy błotem. Chciałem się stamtąd tylko wydostać, zwłaszcza że ścieżka robiła się śliska, a w dodatku prowadziła w poprzek stromego zbocza. Raz przewróciłem się w dół, ale skończyło się tylko na kilku rysach na ciele. Na szczęście nie zsunąłem się.
W końcu wydostałem się na szeroką drogę, a nawet trafiłem na asfalt, ale nie cieszyłem się nim długo, bo dalej był teren z ostrym podjazdem na szczyt Smrka (1126 m n.p.m.). Dotarłem tylko do skrzyżowania Smrk-Hraničník (1109 m n.p.m.), bo nie było mi po drodze jechać na samą górę, a zaczęło się ściemniać. Miałem za to drogę w dół, jednak szutrowa nawierzchnia nie pozwalała mi na rozpędzenie się. W dodatku obawiałem się, żeby żadne zwierzę mnie nie potrąciło. Do Javorníka miałem 35 km po szlaku. Po kilkunastu kilometrach zacząłem jednak szukać drogi do Polski. Trafiłem na dawne przejście graniczne Bielice-Nýzerov. Na mapie było oznaczone jako ścieżka i tak też było. Leśnicy zaorali przejazd, ale co to dla mnie? Wróciłem do Bielic i zacząłem zjeżdżać po własnym śladzie w dół w poszukiwaniu noclegu. Było tak późno, że w wielu miejscach noclegowych wszyscy spali, a co aktywniejsi nie mieli miejsc.
Ostatecznie dojechałem do Lądka-Zdroju i z dala od ludzi oraz świateł, na Oślej Łące, w cieplejszej jej części rozłożyłem swoje rzeczy w ciemnościach, coby nie zwrócić niczyjej uwagi. Na kolację miałem tylko porcję daktyli, banana i resztki wody. Chyba pierwszy raz zatrzymałem się na nocleg w miejscowości zdrojowej. I za nic nie musiałem płacić.