Na początku tego roku zaplanowałem wizytę w Kotlinie Kłodzkiej. Ponieważ wakacje spędzam w Krakowie, to chciałem wykonać jeszcze choć jeden mój plan zwiedzenia Dolnego Śląska celem zaliczania gmin. Oczywiście to jest poboczny cel, ponieważ najważniejsza jest radość z widoków, jakie mijamy podczas pokonywania trasy. Tak było oczywiście i tym razem, ale jeszcze do tego wrócę.
Pobudka przed godz. 5, aby zdążyć na szynobus jadący ponad 3 godziny z Legnicy do Kłodzka. Tym razem obyło się bez niespodzianek i skorzystałem z promocyjnego przewozu roweru za złotówkę. Jeszcze nie wsiadłem na rower, a widoki już były niesamowite. Przewertowałem całą mapę ziemi kłodzkiej, zaplanowałem trasę z Kłodzka do Wałbrzycha i wpadł mi do głowy jeden pomysł. Może po zakończeniu studiów, tuż przed wakacjami zamieszkam w okolicach Kłodzka, aby móc zwiedzić choć część tego bogatego w historię i zabytki rejonu. Nie tylko na rowerze, ponieważ kuszą mnie podziemne trasy turystyczne, parki linowe i wiele innych atrakcji.
W końcu (z małym opóźnieniem) dotarłem do Kłodzka. Na początek niespodzianka – jak się wydostać? Objechałem dworzec, mapy niestety nie znalazłem, dlatego pojechałem jedyną drogą, która stamtąd odchodziła. Miałem piękny widok na Twierdzę Kłodzko. Chciałbym ją kiedyś zwiedzić. Dzisiaj niestety nie miałem ani czasu, ani sposobności.
Ruszyłem czerwonym szlakiem rowerowym do Bystrzycy Kłodzkiej, próbując nie zabłądzić. Szło mi to dobrze, aż do Gorzanowa, w którym z braku orientacji i elektronicznej mapy zaryzykowałem zjechanie do wsi, i dobrze wybrałem. Zatrzymałem się na chwilę pod remontowanym pałacem, a miejscowa kobieta mnie zaczepiła, że spóźniłem się o 100 lat ze zdjęciem. Jeśli za kilkanaście lat tam wrócę, to będzie nawet ładny pałacyk.
Nie mogłem ugryźć Bystrzycy Kłodzkiej. Nawet gdy odnalazłem mapę starego miasta, to nie wiedziałem gdzie ono jest. Brakowało najważniejszej rzeczy – oznaczenia punktu, gdzie się znajduję. Pokręciłem się chwilę i zacząłem szukać dalszej drogi w kierunku Długopola-Zdrój, aby ominąć drogę krajową. Zjechałem z górnej części miasta i zobaczyłem piękny widok na stare miasto, ale już nie chciałem zawracać i podjeżdżać, żeby przyjrzeć się z bliska tym budowlom.
W południe chmury zakryły słońce i zacząłem się obawiać deszczu. Prognoza pogody przewidywała przelotne opady. Mimo wszystko nie przejmowałem się, bo miałem jeszcze pół dnia do wykorzystania.
W Różance miejscowy zapytał mnie czy ciężko jest jechać pod górę. Nawet nie zauważyłem wzniesienia. Jednak dopiero za wsią zaczął się podjazd, na którym się zmęczyłem. Jakie widoki! A później zjazd do Międzylesia. Stąd jadę dalej na południe aż do Czech. Nie było w planach jazdy aż tak daleko na południe, ale w pociągu zmieniłem zdanie. Później zmieniłem zdanie jazdy przez Kamieńczyk i dojechałem do granicy drogą krajową.
Tym razem Czechy nie były tak miłe. Za Mladkovem zaczęły się podjazdy, a w sumie jeden długi podjazd, a właściwie serpentyna. Dojechałem do przejścia granicznego, do którego dostałbym się z Kamieńczyka. Chwilę odpocząłem po długim podjeździe i obejrzałem widoki. Droga do Polski kierowała w dół, a moja dalsza droga była dalej pod górę. Nie miałem ochoty na zjazd – wolałem przejechać się szczytami gór. Niestety długo to nie trwało, bo w krótkim czasie zjechałem w dół. Dalej drogą przygraniczną wzdłuż Dzikiej Orlicy... w kierunku źródła. Oznaczało to podjazd, długi podjazd. Przejechałem na polską stronę i tędy Szlakiem Liczyrzepy oraz Głównym Szlakiem Sudeckim jechałem pod górę.
Po 90 km czułem zmęczenie, a przede mną był jeszcze taki kawał drogi. W Rudawie minąłem jezioro z kilkoma plażowiczami. Szkoda, że nie umiem pływać, bo nawet nie zauważyłem kiedy się spaliłem na słońcu. Jechałem szlakiem ER-2, skręcając w leśną drogę. Kiedyś był tam asfalt, a teraz leży żwir. Po pewnym czasie jednak znów był asfalt, z tą różnicą, że świeży, jeszcze się lepił. Po drodze miałem aż 3 przeszkody – ciężkie maszyny pracujące przy wykańczaniu tej drogi. Przez to wszystko zgubiłem szlak i gdyby nie ścinka drzew (nie udałoby mi się minąć maszyny tam pracującej), to dostałbym się jakimś skrótem. Niestety musiałem wrócić się. Wjechałem na jakiś szczyt i dalej czekał mnie megazjazd – taki na rozpędzenie się do 60 km/h.
Dojechałem do Szczytnej, gdzie zgubiłem Szlak Liczyrzepy, który odnalazł się za miastem. Na kolejnym podjeździe zawiesił mi się telefon. Na szczęście zawiesił się w momencie, gdy próbowałem sprawdzić godzinę i nie straciłem danych trasy. Martwiło mnie jednak, że jest tak późno i plan może nie zostać zrealizowany w całości. A już po 130 km myślałem o poddaniu się, o dojechaniu do jakiejś stacji kolejowej, o zadzwonieniu do znajomego. Nie, nie mogłem się jeszcze poddać. Jechałem dalej i nawet nie zauważyłem, gdy ponownie znalazłem się na wysokości ponad 700 m n.p.m.
Góry Stołowe są przepiękne. Nie mogłem jednak długo ich podziwiać. Zmieniłem plan i skierowałem się do Radkowa. Miałem długi i szybki zjazd. Żadne auto mnie nie wyprzedziło. Może dlatego, że przekraczałem dopuszczalną prędkość? Jeszcze te napisy na asfalcie informujące o zbliżającym się zakręcie i konieczności hamowania. Czasami mylące, ale mimo to przydatne.
Z Radkowa kieruję się najprostszą droga w kierunku Mieroszowa. Podoba mi się oznaczenie rowerowych szlaków w Czechach. Są lepiej widoczne. Różnią się od tych pieszych tym, że zamiast białej farby użyta jest żółta. Łatwiej jest odczytać kierunek jazdy od znaków w Polsce.
Czechy przywitały mnie nieprzyjemnym wiatrem w twarz, który towarzyszył mi do końca mojej wycieczki. A po polskiej stronie zapragnąłem zdobyć gminy Boguszów-Gorce i Szczawno-Zdrój, dlatego ominąłem drogę krajową przez Wałbrzych i pojechałem na Czarny Bór, przypominając sobie, że tą drogą już jechałem. W Grzędach chwilę kropi i tyle. Koło Wałbrzycha wybiło 200 km, ale niestety nie udało mi się zaliczyć żadnej ze wspomnianych gmin. Przejechałem się zbyt daleko od nich. Gdyby nie późna pora i brak sił, to zajechałbym nawet do Wałbrzycha.
W Starych Bogaczowicach decyduję się na jazdę przez Sady Górne, ale to tylko wydłużyło mi drogę. W dodatku asfalt nie jest tam w najlepszej kondycji. Miałem za to szczęście, bo minęła mnie ulewa. Aż do Legnicy miałem slalom między kałużami. To pewnie ta chmura, którą widziałem od wjazdu do Polski w Niemojowie.
Do domu dojechałem tuż po 2, także zostało mi niewiele czasu na spakowanie się i wyjazd do Krakowa.