Czasem, aby zażyć przyjemności, trzeba trochę pocierpieć. Dzisiejszym cierpieniem była bezprzygodna podróż na wschód.
Dzień był chłodny, choć termometr pokazał nawet 17 °C po południu.
Po opuszczeniu kwatery zauważyłem kapcia w trzecim kole. Dziura była tak mała, że znalezienie jej zajęło mi trochę czasu. Potem zjadłem śniadanie w supermarkecie, w którym skorzystałem z darmowej mikrofalówki i w końcu ruszyłem w drogę. Dojechałem do krajowej jedynki, ale pomyślałem, że droga obok będzie lepsza. Ehe! Krajowa 23 była jeszcze szersza (po dwa pasy w każdym kierunku) i jeszcze bardziej zatłoczona (tir na tirze, prawie dosłownie). Ja to się wpakowałem. Nie było wyboru, musiałem jechać chodnikami.
Trafiło się kilkanaście mostów oraz nieco więcej kładek dla pieszych nad większymi skrzyżowaniami. Każdy most i prawie każda kładka miały schody. W japońskim wykonaniu, każde schody zawierały podjazd dla rowerów, aby można było wepchnąć rower, idąc po schodach. Całe szczęście, stromizna nie była duża, więc pozwalałem sobie na zjazd z takich miejsc na rowerze (mimo znaków sugerujących prowadzenie roweru).
Zapadł zmierzch, potem zmrok, pojawił się nieodczuwalny podjazd, a za nim miasto Toyohashi. Centrum przywitało mnie podświetlonym zamkiem, więc pojechałem bliżej, żeby zrobić zdjęcie. Ale mnie nabrali, bo elewacja była oświetlona tylko od reprezentatywnej strony budowli. Na szczęście dało się zejść pod zamek stojący nad rzeką i dzięki temu zrobiłem jakieś pamiątkowe zdjęcie. Potem dojechałem do hotelu i padłem z nóg. Było późno i zimno. Termometr pokazywał 6 °C.