Byłem zaskoczony, bo miało padać, a było nawet ciepło, choć pochmurnie. Miałem nie jechać na północ, żeby ponownie
nie wkopać się w jakieś zaspy, ale zaryzykowałem. Widoków nie było zbyt wiele. Jakieś szczyty dało się rozpoznać, ale o Fuji-san mogłem tylko pomarzyć. Przez góry biegły dwie drogi. Zawsze
wybierałem zachodnią, ale tym razem chciałem spróbować wschodnią. Jeszcze zanim zacząłem właściwy podjazd, słońce zaczęło przedzierać się przez chmury i nieprzyjemnie podsmażać.
Trafiłem na informację o igrzyskach olimpijskich, które odbyły się na części mojej trasy. Był oznaczony szlak, nawet asfalt jakiś lepszy położyli. Jeden odcinek był koszmarnie stromy, że nie dałem rady go podjechać. Stromizna
niczym pod Ōsaką. Było ciężko w porównaniu do drugiej drogi, ale ta druga bywa mocno zatłoczona. Coś za coś.
Na wysokości 1000 m n.p.m. wjechałem w chmury. Dodały trochę mistyczności do tego, co zostało z widoków. Za szczytem chmury jakby ustąpiły, choć przez chwilę pokropiło. Za to trawiaste zbocze góry, do którego wiosna wciąż nie dotarła, wyglądało bardzo niezwykle.
Dojechałem do jeziora, gdzie trafiłem na szlak rowerowy. Jechałem nim
6 lat temu. Tym razem w przeciwnym kierunku, dzięki czemu zobaczyłem jego dłuższy odcinek, a nawet trafiłem do turystycznego miejsca, gdzie znajduje się 8 źródełek wpisanych na listę UNESCO. Źródełka są zasilane ze śniegu topniejącego z Fuji-san. Woda przepływa przez skały wulkaniczne, które filtrują wodę, sprawiając ją krystalicznie czystą.
Znalazłem się w docelowym miasteczku. Po śniegu ani śladu. Po niebie krążyła dziwna chmura. Przyspieszyłem, gdy zaczęło z niej kropić. Dotarłem do hostelu i kilka minut później lunęło. Przynajmniej dzisiaj bez prysznica, ale najbliższy tydzień zapowiada się okropnie.