Lało niezmiennie od wczoraj, więc na ulicach było dużo kałuż. Kompletnie nie chciało mi się jechać, ale trzeba czasem wyjść ze swojej strefy komfortu. Temperatura w okolicy 7 °C, co sprawiało ten dzień najchłodniejszym od przylotu. Pierwszy raz też było mi zimno w ręce.
Objechałem jezioro. Bez lepszych widoków, o Fuji-san nawet nie wspominając. Wjechałem do tunelu i zrobiło się cieplej, a przede wszystkim miałem 2,6 km drogi bez deszczu. Po drugiej stronie zaskoczenie, bo tylko kropiło, a i temperatura podskoczyła. Jechałem doliną w dół. Szumiący strumień rósł w sile, a im bardziej traciłem na wysokości, tym pojawiało się więcej kwiatów i zieleni.
Po wyjechaniu z doliny temperatura skoczyła nawet do 14 °C. Ukazało się mnóstwo drzew w pełnym rozkwicie: zarówno wiśni, jak i śliw, a w szczególności moreli japońskiej, która jako owoc jest dodawana do niektórych dań z ryżem czy używana do produkcji nalewki umeshu.
Mimo lepszej pogody po tej stronie gór, widoki nadal nie cieszyły. Alpy Japońskie skrywały się w chmurach. Pojechałem do Minami-Arupusu, miejscowości stylizowanej jako Minami-Alps, która wzięła swoją nazwę od tych gór (minami oznacza południe). W sumie ruszyłem tam bez celu, ale trafiłem na mnóstwo lokalnych dróg biegnących pośród kwitnących sadów śliwowych. Pokręciłem się po okolicy, trafiając na mnóstwo ciekawych miejsc.
Czekał mnie podjazd. Myślałem, że będzie mniej stromy. Dopiero teraz zauważyłem, że jechałem tą samą drogą, co parę lat temu. Jeszcze trochę i skończą mi się możliwości wariacji niektórych dróg. Odrobinę obawiałem się ciemnych chmur, ale do końca dnia tylko ciapało lub mżyło. Tym razem zatrzymałem się w hotelu z tradycyjnym wnętrzem japońskim. Maty tatami pięknie pachniały.