Trwa ładowanie…
Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w miesiącu

Październik, 2014

Dystans całkowity:1343.56 km (w terenie 308.84 km; 22.99%)
Czas w ruchu:50:41
Średnia prędkość:20.88 km/h
Maksymalna prędkość:70.40 km/h
Suma podjazdów:8464 m
Suma kalorii:12409 kcal
Liczba aktywności:10
Średnio na aktywność:134.36 km i 5h 37m
Więcej statystyk

Październik 2014

285.45
Dojazdy do pracy.
Kategoria kraje / Polska, rowery / Trek

Ślimaczym tempem na Okole

94.8504:56
Wczoraj zdecydowanie przesadziłem. Chciałem zbyt dużo w zbyt krótkim czasie. Dzisiaj nie miałem sił. Ponieważ mój pociąg powrotny był po godz. 18, to nie miałem też za dużo czasu na jazdę. Wczoraj, zjeżdżając z Kapeli, zauważyłem tabliczkę kierującą do punktu widokowego Okole. Ponieważ jeszcze mnie tam nie było, to pomyślałem, aby zdobyć ten szczyt. Zdawało się – proste zadanie.
Wyruszyłem nieświadomy zmiany czasu. Doszło to do mnie dopiero po ponad godzinie. W sumie te dodatkowe 60 minut wyszło mi na dobre, bo wyspałem się. Mimo tego początek jazdy nie był łatwy. Nie dość, że wiało z południa, to miałem osłabione mięśnie. Jechałem więc ślimaczym tempem – najpierw do Stanisławowa. Ominąłem radiostację, żeby zaoszczędzić sobie trochę czasu. W Rzeszówku skusił mnie znak kierujący do punktu widokowego na Dworskiej Górze. Jest ona niższa od wzgórza między Stanisławowem i Kondratowem, jednak widok gór zawsze na plus.
Ze Świerzawy dojechałem do Lubiechowej, a potem zaczął się długi podjazd. Dopiero w jego trakcie zorientowałem się, że przejeżdżałem obok Okola 2 lata temu. Wtedy był to straszny podjazd, dzisiaj tylko męczący. Na jego szczycie, na rozstaju dróg, wkroczyłem na drogę leśną. Nie była ani trochę wygodna. Leśniczy ją mocno zniszczyli. Na tyle mocno, że na zmianę 100 metrów jechałem, 100 szedłem i w ten sposób dotarłem na sam szczyt. Najlepsze widoki psuło niestety ostre słońce, ale to nic – satysfakcja bycia tam wystarczyła.
Planowałem zjechać z Okola do Rząśnika, jednak gdy zacząłem się przedzierać szlakiem i zobaczyłem, jak trudne będzie zejście z rowerem, zawróciłem. Zresztą pozostały mi 3 godziny na powrót, więc musiałem się sprężać. Tak się spieszyłem, że na zjeździe do Lubiechowej osiągnąłem prędkość ponad 70 km/h, i to bez pedałowania. Tam to dopiero można bić rekordy.
Znów zdecydowałem się pojechać pojechać przez Złotoryję, mimo że chciałem pokonać większy dystans przez Pielgrzymkę i Zagrodno. No ale niestety, nie mieszkam już w Legnicy, a pociągi nie czekają na każdego pasażera. Udało mi się dostać do Legnicy na pół godziny przed odjazdem pociągu. Na moje nieszczęście dostałem się do puszki sardynek, bo nawet nie mogłem się ruszyć, a co dopiero przebrać się, a nie byłem najczystszy po błotnej kąpieli, której zażyłem podczas zjazdu z Okola. Chciałbym częściej jeździć w góry.

Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, terenowe, Park Krajobrazowy Chełmy, rowery / Trek

Rudawy Janowickie

147.6307:34
Powrót do rowerowych korzeni. Była to niespodziewana wizyta w Legnicy, jednak z małym pechem. Już od dawna chciałem odwiedzić znajomych i wybrać się z nimi w góry. Niestety choroba Bożeny pokrzyżowała moje plany.
Od razu po pracy ruszyłem na dworzec kolejowy, aby następnego dnia móc wcześnie wyjść na rower. Spotkałem się z Bożeną i Jarkiem, jednymi z najlepszych rowerzystów, którym obecna pogoda nie była straszna. Niestety nie mieli możliwości wyjścia na rower, a że byli jedynymi osobami, które w takiej pogodzie mogły mi towarzyszyć, to pozostało mi pojechać samemu. Plan był spontaniczny, bo nie rozważałem takich okoliczności. Z początku chciałem udać się pociągiem do Kłodzka i wrócić rowerem, jednak zaspałem i zmieniłem plan na Rudawy Janowickie. Chciałem wjechać na Krzyżną Górę, która stoi obok zdobytego Sokolika.
Na początku musiałem odwiedzić uczelnię, ponieważ dzisiaj dowiedziałem się, że mam odebrać suplement do dyplomu. Cóż za zbieg okoliczności. Potem zaczęła się właściwa część wycieczki. Wydostanie się z Legnicy było odrobinę problematyczne, bo nie było mnie tam już ponad pół roku i prawie pojechałem na Chojnów. Chwila zastanowienia, przypomnienie sobie planu miasta i znalazłem się na ul. Jaworzyńskiej. Już się cieszyłem, że ją wyremontowali, ale nowy asfalt położyli wyłącznie na skrzyżowaniu z Gwarną. Potem jeszcze w dwóch miejscach zatrzymał mnie ruch wahadłowy i znalazłem się na starych, znanych drogach.
Pojechałem zaproponowaną przez Jarka drogą. Najpierw przez Chroślice, Pomocne, Muchów do Lipy po zamglonych leśnych drogach, które wyglądały niesamowicie w blasku promieni słonecznych. Pomyśleć, że kiedyś nie lubiłem tych podjazdów, bo były męczące, ale dzisiaj to sama przyjemność. Dalej przez Kaczorów do Radomierza, skąd zacząłem jechać niebieskim szlakiem pieszym do Gór Sokolich.
W Trzcińsku zaczęła się prawdziwa przygoda w górach. Na początek ściana do podejścia z rowerem. Pomyślałem, aby kontynuować podróż niebieskim szlakiem, przez co kilkaset metrów musiałem pokonać pieszo. Potem już były leśne drogi, z czego jedna została zamknięta z powodu wycinki drzew. Zawsze byłem przekonany, że leśnicy w weekendy nie pracują, ale tym razem się pomyliłem. Na szczęście zamiast wycinki spotkałem się z wypalaniem ściółki (tak można?). Im bliżej Krzyżnej Góry, tym podjazd robił się technicznie trudniejszy. Zrzuciło mnie kilkakrotnie z roweru, ale jechałem. Nie dojechałem na szczyt, bo jest trudny do zdobycia z moimi umiejętnościami. Zostawiłem rower pod drzewem i wspiąłem się na samą górę. Widok był na pewno piękny, jednak mgły oraz przeraźliwe słońce utrudniały obejrzenie całej panoramy, a co dopiero sfotografowanie jej.
Zjechałem do schroniska Szwajcarka. Wśród tłumów dopchałem się do mapy i wpadłem na (nie)zły pomysł zdobycia najwyższego szczytu Rudaw Janowickich – Skalnika (945 m n.p.m.). Na początku zacząłem kombinować z dojazdem wzdłuż łańcucha górskiego, jednak uznałem, że nie jest to najmądrzejszy pomysł, gdyż było daleko po południu. Zjechałem więc do Strużnicy (kiedy ostatnio przez nią przejeżdżałem, wtedy to postanowiłem zdobyć Skalnik) i zacząłem podjazd. Najpierw spokojny, potem coraz bardziej stromy. Na jednej z dróg zawrócił mnie pieszy. Droga była strasznie zabłocona, myślałem, że to minie, ale turysta mnie nie pocieszył. Powiedział, że jest tak zniszczona daleko w górę. Nie słyszał jednak o Skalniku, co mnie nie pocieszało. Zawróciłem i wjechałem na żółty szlak pieszy, na którym nawet znalazł się prawie kilometrowej długości podjazd. Był tak stromy, że położyli na nim asfalt. Według map jego nazwa to Łopata. Na szczycie tego podjazdu, gdy skręciłem, miałem po prostej do celu. Prawie, bo musiałem ominąć wielką kałużę na drodze, przez co zjechałem spory kawałek ze szlaku. Po powrocie na właściwą ścieżkę wszelka wygoda się skończyła. Nie mogłem jechać. Było ślisko, mokro i ogólnie niedostępnie. Ułożyłem w miarę wygodnie rower na ramieniu i zacząłem iść po mokrej ściółce, gałęziach, kamieniach, omijając strumienie, dziury i pnąc się coraz stromiej w górę. Ostatnie metry pokonałem na rowerze, ale pomysł zdobycia Skalnika od tej strony nie był najmądrzejszy.
Na szczycie stała kiedyś wieża. Obecnie jej tam nie ma. Trochę zawiedziony, ruszyłem w kierunku domu, ale nie chciałem zawracać, tylko pojechałem szlakiem dalej, w kierunku Kowar. Na rozstaju dróg kierunkowskaz poprowadził mnie do Ostrej Małej (935 m n.p.m.) z widokiem na Karkonosze, a także na Skalnik spowity chmurami. Już wiedziałem, dlaczego było tam tak chłodno. Po takim widoku miałem zapał do powrotu. Nie zsiadając z roweru, zacząłem zjeżdżać, starając się wybierać bezpieczne drogi, a te przeplatały nawierzchnię z szutru i asfaltu. Na dole, gdy zrobiło się bardziej płasko, mogłem się zatrzymać i rozgrzać. Zacząłem martwić się o stopy, bo przede mną było 70 km jazdy, a one zaczęły przemarzać. Ruszyłem więc, starając się jechać na tyle szybko, na ile pozwalały mi pozostałe siły.
W Jeleniej Górze zatrzymałem się na szybkim jedzeniu, aby potem ruszyć w złym kierunku, bo na Bolesławiec. Swoją pomyłkę spostrzegłem w Jeżowie Sudeckim i wybrałem możliwie najkrótszą drogę, aby pokonać podjazd na Kapelę. Potem zjazd do Starej Kraśnicy i decyduję się na drogę w dół do Złotoryi. Nie miałem już ochoty na powrót z długimi podjazdami. Co dziwne, przestałem czuć zimno w stopach. Nie zauważyłem jakiegoś znacznego wzrostu temperatury. Może powietrze stało się mniej wilgotne? Do Legnicy dotarłem po 22. Byłem mocno wykończony.

Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, Park Krajobrazowy Chełmy, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, rowery / Trek

Do Bydgoszczy z wiatrem

178.8107:19
Ten tydzień nie należał do najpogodniejszych. Dopiero prognoza pogody na tylko dzisiejszy dzień skontrastowała się z deszczami i chłodem, co trwało od wtorku i pewnie będzie trwać jeszcze przez kilka najbliższych dni. Doceniam nawet takie przebłyski pogody.
Miało wiać z południa, a do wieczora kierunek miał się zmienić na południowo-zachodni. Planowałem z początku pojechać pociągiem do Rawicza i zahaczając o kilka miast (czyt. gmin), dojechać do Poznania. Niestety zostałem zarażony przeziębieniem i nie mogłem wstać wcześnie na pociąg. Może w przyszły weekend odzyskam siły. Pomyślałem, aby pojechać do Piły i wrócić pociągiem, jednak nie mogłem zaplanować żadnej drogi tak, aby wiatr mi nie przeszkadzał. Przyszedł mi do głowy lepszy pomysł – Bydgoszcz. Tak oto przed godz. 11 udałem się z wiatrem na północny-wschód. Chociaż było ok. 16 °C, to pojechałem w krótkim rękawku, bo słoneczko tak przyjemnie grzało. A miałem nadzieję wypróbować nową bluzę z pobliskiego sklepu rowerowego.
Z początku miałem wrażenie, że wiatr wieje z północy, ale zapomniałem o oporach powietrza, bo wiatr pchał mnie z prędkością zaledwie 18 km/h, a ja pędziłem czasem ponad 30 km/h. Może nawet za szybko, bo po prawie tygodniu bez roweru mogłem łatwo zmęczyć mięśnie. Sama jazda nie była ciekawa. Było najwyżej kilka urozmaiceń. Kawałek przed Skokami zaczęły się przeszkody w postaci ruchu wahadłowego na remontowanej drodze. Musiałem spędzić po kilka minut na pięciu czerwonych światłach. Jeden plus, że robią kawał równej drogi. Minus – chyba nie będę miał okazji, aby ją wypróbować – wszystkie gminy w okolicy zaliczyłem.
Wjechałem potem na pierwszą drogę terenową (drugą, jeśli liczyć ze ścieżką obok mojego osiedla). Dojechałem nią do Wągrowca i zjadłem obiad – kabanosy z wiejskim serkiem i bułą. Potem nawierzchnia przeplatała się między asfaltem i terenem, aż dojechałem do drogi krajowej nr 5. Pamiętam ją z 2012 roku, gdy jechałem do Żmigrodu. Brak pobocza i duży ruch – to cechy tej drogi. Szubin nie pozwolił mi na wjazd na obwodnicę i musiałem udać się dłuższą drogą przez jego centrum. Minąłem Paryż i Szkocję, ale tylko minąłem, bo żadne z nich nie było mi po drodze.
Do Bydgoszczy dojechałem, gdy słońce chyliło się ku horyzontowi. Właściwie to nie zauważyłem, gdy zaszło, bo miałem je wciąż za plecami. A jak zjechałem z takiego sporego wzniesienia, to już nawet nie mogłem dostrzec czerwonego horyzontu. Samo miasto przywitało mnie przedziwną drogą dla rowerów. Najpierw zastanawiałem się, czemu tylu rowerzystów porusza się po chodniku (zero znaków drogowych na skrzyżowaniach), ale potem wjechałem na 1,5-kilometrowy odcinek drogi dla rowerów. Nie mam pojęcia, co ta droga miała połączyć, ale słabo im to wyszło, gdy spojrzeć na liczbę chodnikowców.
Nie miałem dużo czasu. Objechałem kawałek Starego Miasta i tak bardzo mi się ono spodobało, że na pewno tam jeszcze wrócę, już za dnia, aby mieć więcej czasu na oglądanie tych wszystkich pięknych budynków. Pomyślałem jeszcze, aby rzucić okiem na Wyspę Młyńską. Nie było tak prosto tam trafić ze względu na remonty ulic i mostu. Na wyspie, na trawniku było mnóstwo ludzi. Nie wiem nawet kiedy zapadł zmrok i musiałem ruszać dalej. Dokąd? Jeden z planów zakładał powrót do Poznania pociągiem. Jako że było kilkanaście minut po 18, to miałem prawie 3 godziny do tańszego pociągu z Inowrocławia. Jedyną przeszkodą był wiatr z południa. Zaryzykowałem, bo to jedynie około 40 km.
Wydostanie się z miasta było średnio trudne. Wydaje się ono rozległe, ale przemieszczałem się po nim nawet szybko. Na tyle szybko, że na jednym skrzyżowaniu przejechałem skręt. Drogę ekspresową za Bydgoszczą musiałem ominąć leśnymi drogami, a tak dokładnie – ścieżką rowerową, do której doprowadziły mnie znaki. Nawet czytelnie zrobione. Szkoda, że jest to moje pierwsze w życiu miasto z takimi znakami kierującymi rowerzystów na drogi objazdowe. Inne miasta powinny się uczyć, bo jest to przykład przemyślanej infrastruktury. No, może nie do końca, bo drogi leśne nie były w całości wygodne. Zaczęło się od szutrów, ale potem wylądowałem na starych, betonowych płytach chodnikowych. Zrobili tę drogę ekspresową, ale rowerzystów potraktowali po macoszemu.
Na drodze krajowej z początku było łatwo. Mogłem jechać poboczem, wiatru prawie nie było czuć. Później jednak, w połowie drogi do Inowrocławia, gdy skończyły się zalesione połacie, jazda stała się bardzo męcząca. Już nawet podmuchy powietrza mijających aut nie były w stanie mi pomóc. Wiatr szczęśliwie nie wiał prosto w twarz, a prawie że z boku. Zabrakło mi jednak sił. Nawet 2 banany niczego nie zmieniły. To był skutek nadmiernego wysiłku w drodze do Bydgoszczy. Z lichą średnią 20 km/h dojechałem do dworca w Inowrocławiu na pół godziny przed moim pociągiem. Kasy biletowe były zamknięte, więc przejechałem się jeszcze po jakąś kolację, a potem ruszyłem pociągiem do domu. W sumie nic mnie to nie kosztowało, bo konduktor się nie pojawił. Szkoda, bo przyznam się, że kolekcjonuję bilety kolejowe z moich wszelkich podróży.
Kategoria Polska / kujawsko-pomorskie, kraje / Polska, Polska / wielkopolskie, terenowe, setki i więcej, po zmroku i nocne, dojazd pociągiem, rowery / Trek

W kierunku Zielonki

41.6402:02
Wybrałem się po pracy w kierunku Zielonki, bo już od dłuższego czasu chcę uchwycić jedno zdjęcie, ale zawsze o tym zapominam. Było dzisiaj całkiem ciepło i chciałem to wykorzystać, zwłaszcza że prognoza pogody przewiduje duże opady nazajutrz.
Gdy wyruszałem po godz. 17, słońce wciąż gdzieś wysoko nad horyzontem było, ale jak tylko oddaliłem się kilka kilometrów od osiedla, wtedy brzydkie chmury schowały słońce i nawet nie wiedziałem kiedy nastał zachód. W Kicinie zorientowałem się dopiero, że nie dojadę do Zielonki. Skręciłem więc na szlak żółty, co się ciągnie na południe i wróciłem do Poznania. Żeby nie wrócić zbyt wcześnie, to objechałem Jezioro Maltańskie, a do osiedla dojechałem inną drogą. Niestety nie najlepszą, bo była ciasna i ruchliwa, a przed zimą chciałbym znaleźć jakiś idealny dojazd do pracy bez denerwujących sygnalizacji świetlnych. Na koniec zrobiłem rozjazd po wielkim rondzie, żeby dokręcić do 40 km. Nie było jeszcze godz. 20, a ciemno jak diabli. Jaka szkoda, że lato się tak szybko skończyło. W przyszłym roku będę musiał wykazać się, aby wykorzystać każdy pogodny dzień do jazdy.
Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, terenowe, Polska / wielkopolskie, rowery / Trek

Pierścień dookoła Poznania

187.2009:13
Kończą mi się pomysły na wycieczki. Wczoraj przypomniałem sobie o planie przejechania szlaku rowerowego wokół Poznania, więc wstałem dzisiaj wcześnie. Niepotrzebnie piłem tę kawę, bo zanim się zorientowałem, zaczęła dochodzić godz. 9. Po rozgrzewce ruszyłem na północ, szlakiem łącznikowym do drogi na poligon Biedrusko. (W weekendy przejazd rowerem jest możliwy w godzinach 8–22).
Po prawie 8 km znalazłem się na szlaku, a że poligon był otwarty, to rozpocząłem jazdę wokół Poznania zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Znanymi i nieznanymi drogami dotarłem do Murowanej Gośliny. Za jej centrum musiałem przy kilku słupach spędzić trochę czasu, rozrywając śmieci, które zasłaniały oznakowanie szlaku. Byłoby zdecydowanie łatwiej ze scyzorykiem czy nożyczkami. Może następnym razem będę pamiętał, aby się zabezpieczyć, gdy zechcę ruszyć znakowanym szlakiem. Ograniczałem spoglądanie na mapę w telefonie, żeby mieć lepszą zabawę.
Zielonkę przemierzyłem przeróżnymi drogami – piaszczystymi, zarośniętymi trawą, z wybojami w asfalcie czy po betonowych płytach. W terenie jechało się najwygodniej. Jadąc na południe, miałem pod wiatr, ale i tak przemieszczałem się szybko. Na jednym zjeździe, jedynym, na którym było błoto, minąłem taliba (tak jest, wyglądał jakby się urwał z Afganistanu) ustawiającego kamerkę skierowaną ku szczytowi wzniesienia, z którego zjeżdżałem. Nie potrafiłem tego ogarnąć.
W Kostrzynie po raz pierwszy zgubiłem szlak, który został poprowadzony ulicami jednokierunkowymi. Trafiłem na niego z powrotem, korzystając z mapy w telefonie. Zrobiłem też zakupy, żeby zjeść jakiś obiad i pojechałem dalej, aby czym prędzej pozbyć się wiatru w twarz. W Gądkach znów zgubiłem szlak. Podejrzewam, że projektanci dali wolną rękę w pokonaniu drogi ekspresowej – albo schodkami po kładce, albo pod wiaduktem, odbijając z trasy kilkaset metrów. Wybrałem dłuższą drogę, żeby sprawdzić, czy przypadkiem szlak tamtędy nie wiedzie.
W Kórniku po raz pierwszy natrafiłem na szlak poprowadzony drogą inną niż na mapie. Poleciał drogą dla pieszych i rowerów, tylko że można się tam dostać albo po chodniku (wdrapując się wcześniej na wysoki krawężnik), albo przeskakując przez łańcuchy rozdzielające ulicę od drogi dla pieszych i rowerów. Widok na Jezioro Kórnickie jest jednak warte tej niedorzeczności. Odtąd miałem boczny wiatr.
Przed Rogalinem wydawało mi się, że szlak gdzieś zboczył, bo nie spotkałem ani jednego oznakowania, aż dojechałem pod pałac Raczyńskich. W tym miejscu szlak chyba się zmienił, bo w telefonie miałem wgrany ślad innego rowerzysty, który ten szlak pokonał i ów rowerzysta ominął terenowy odcinek przez Rogaliński Park Krajobrazowy. Niestety zmieniony szlak prowadzi przez park pałacowy, a ten został zamknięty wiosną na czas remontu muzeum. Chociaż wjechałem tam bez fizycznych przeszkód (jedynie znakowanie na drzewach zostało zamalowane), to wyjazd z parku uniemożliwiła mi furta zabezpieczona łańcuchem i kłódką. Na szczęście kawałek obok w ogrodzeniu ktoś zrobił dziurę i nie musiałem przerzucać roweru przez siatkę. Potem musiałem na czuja przedostać się po łąkach. Nie było widocznych dróg czy ścieżek, ale znaki na odległych drzewach mnie poprowadziły we właściwym kierunku. W końcu zobaczyłem słynne dęby rogalińskie. Są takie potężne, ale przykro się robi, patrząc na liczbę martwych okazów.
W Mosinie znów trafiłem na jednokierunkową. Próbowałem znaleźć oznakowanie szlaku, ale bezskutecznie. Dopiero gdy udałem się chodnikiem wzdłuż jednokierunkowej (pod prąd), zobaczyłem oznakowanie szlaku. Bezmyślne rozwiązanie. Ja zasugerowałbym pociągnąć szlak ulicami Poznańską i Hugona Kołłątaja – dla bezpieczeństwa i wygody.
Znanymi drogami terenowymi dotarłem do Stęszewa, a potem jechałem prosto po szlaku bez jakichś większych niespodzianek. To była raczej walka ze zmęczeniem i próba szybkiego zakończenia wycieczki. Zmrok zapadł bardzo szybko, czego się nie spodziewałem. Jesień coraz mniej sprzyja wycieczkom. Na szczęście nie miałem daleko do domu.
Za Sadami szlak przebiega po niedawno wybudowanym wiadukcie nad drogą ekspresową. Wiadukt niestety jest jeszcze zamknięty dla ruchu, a znaki nakazywały mi objazd. Nie miałem na to najmniejszej ochoty, więc pokonałem przeszkody i przedostałem się na drugą stronę. Potem jeszcze kawałek asfaltu, trochę kamienistej drogi, ścieżka od Złotnik przez Morasko, aż dotarłem wymordowany do domu. To chyba za dużo terenu, jak na mnie.
Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, Puszcza Zielonka, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / Trek

Jesiennie po Wielkopolskim Parku Narodowym

52.5302:27
Jesień w końcu się pokazała albo po prostu to ja jej nie zauważałem. Pojechałem się rozruszać po Wielkopolskim Parku Narodowym. Niestety zmrok złapał mnie szybko, ale nie zrezygnowałem z planu pojechania w stronę Mosiny po szlaku rowerowym, po którym jechałem ostatnio z Konina. Po zmroku w terenie jeździ się tak jakoś inaczej. Przydałby się rower MTB.
Chciałem wrócić do domu przez Wiry, ale ktoś nieudolnie oznaczył leśną drogę na mapie i nie udało mi się jej znaleźć. Skróciłem sobie powrót przez Luboń, ponieważ stamtąd do centrum Poznania prowadzi prosta ulica. No prawie, bo musiałem z niej zjechać przez jakiś remont. Na nieoświetlonej drodze dla pieszych i rowerów nawrzeszczałem na kretyna, w którego prawie się wpakowałem, bo nie miał oświetlenia ani nawet odblasków. Było dzisiaj tak ciepło, że jechałem ubrany w spodenki i koszulkę. Niech takich dni będzie więcej.
Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, terenowe, Polska / wielkopolskie, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / Trek

Z Konina wzdłuż Warty

169.5507:53
Tym razem udało mi się wsiąść do właściwego pociągu. Wydawało mi się, że jest chłodniej niż poprzedniego dnia. Najgorzej było w Koninie, do którego dotarłem po godz. 8. Gdy ruszałem, byłem ubrany tak samo, jak wczoraj, ale marzłem w ręce. Pewnie dlatego, że było tak wcześnie. Po szybkiej kawie w Żabce założyłem rękawice i ruszyłem nad Wartę.
Zastanawiałem się, czy nie pojechać wałami, jednak obecność trawy na drodze mnie zniechęciła. Pojechałem innymi drogami terenowymi, potem asfaltami, aby w końcu wjechać – wydawałoby się – na odludne polne drogi wzdłuż Warty. Co chwila mijałem rybaków lub biwakowiczów. Tych, którzy pojechali tam na rowerach była zaledwie garstka. Gdzieś w połowie drogi musiałem przekroczyć Czarną Strugę, sporej szerokości kanał. Najbliższy most znajdował się jednak prawie 2 km od ujścia do Warty. Na szczęście droga była wyjeżdżona i dużo czasu mi ten manewr nie zajął.
Przez Zagórów skierowałem się na Pyzdry. Nie chciałem jechać asfaltami, więc znalazłem jakieś polne drogi. Jedne lepsze, inne gorsze. Na wałach wiał chłodny wiatr, a gdy jechałem dołem po zawietrznej stronie, to przypiekało słońce na bezchmurnym niebie. Tak niewiele tej pogodzie brakowało do ideału.
Trochę piachu, więcej trawy i dotarłem do Pyzdr. Miasto ładnie się prezentuje z drugiej strony Warty, ale przez ostre słońce nie uchwyciłem tego na zdjęciu. Od Pyzdr był sam asfalt i w sumie nic ciekawego. Raptem kilka wzgórz z ciekawszymi widokami, jednak pod słońce. Żeby dostać się do Nowego Miasta nad Wartą musiałem pokonać odcinek drogi krajowej. Akurat było jakieś zwiększone natężenie ruchu, a pobocza próżno tam szukać. Dalej musiałem dostać się do Śremu przez Książ Wielkopolski. Wiał paskudny wiatr boczny. Nie mogłem się doczekać, aż będzie on mi pomagał, wiejąc w plecy w drodze na północ.
Wiatr mi nie pomógł albo tego nie odczuwałem. Przejechałem za to przez piękne lasy Rogalińskiego Parku Narodowego, za którymi złapał mnie zachód słońca. Nie zrezygnowałem z jazdy po Wielkopolskim Parku Narodowym. Nie było co prawda łatwo, jednak przejechałem szlak w jednym kawałku i prawie bez problemów. Jedynie gdzieś w jakimś lasku wszystkie drzewa wydały mi się takie same i nie mogłem znaleźć pod liśćmi ścieżki, ale chyba intuicyjnie (bo jechałem tamtędy już nie pierwszy raz) pokonałem cały mrok, docierając do lamp ulicznych. Moje oświetlenie już nie radzi sobie w takich warunkach.
Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / Trek

Puszcza Notecka

147.4207:35
Od dłuższego czasu planowałem wycieczkę do Konina. Wstałem dzisiaj o 5, pojechałem w świetle gwiazd na dworzec, zdążyłem kupić bilet, a nawet wsiąść do pociągu... ale nie mojego. Zamiast relacji na Kutno o 6.35, wsiadłem do pociągu do Krotoszyna o 6.36. Dopiero pani konduktor mnie o tym poinformowała podczas sprawdzania biletów. Wsiadłem do pociągu powrotnego w Środzie Wielkopolskiej. Byłem półtorej godziny w plecy, a nie opłacało mi się już jechać do Konina, bo najbliższy pociąg był przed południem. Wymyśliłem, że pojadę do Puszczy Noteckiej. Tak intensywnie o niej myślałem, że będzie moim kolejnym celem, a wyszło dużo szybciej. Wsiadłem w pierwszy pociąg i pojechałem do Krzyża Wielkopolskiego.
Do Krzyża dojechałem bez przeszkód. Pod dworcem zrobiłem zdjęcie wyblakłej mapki okolicznych dróg dla rowerów (chociaż żadnego z tych szlaków nie znalazłem) i głównych dróg leśnych. Od razu ruszyłem do Drawska, a potem jeszcze dalej na południe, już po drogach leśnych. Przyjemnie się jechało, choć minąłem się z kilkoma blachosmrodami. Z jednej strony wchodzi się do lasu, aby od tego odetchnąć, a z drugiej częściowo dzięki nim droga nie zarasta zielenią. Sam nie wiem.
Na chwilę wjechałem na drogę asfaltową, potem źle skręciłem, wjechałem na jakąś podmokłą łąkę bez możliwości przejazdu dalej. Po wydostaniu się stamtąd było z górki. Droga najczęściej wygodna, pomijając jedną taką wyłożoną kamieniami. Żeby było zabawniej, jeździłem po puszczy zygzakiem. Tak dla większej przyjemności.
W Piłce trafiłem na zakaz wjazdu rowerem, a obok drogę dla rowerów. Mimo że była stara, to na szczęście nieutwardzona i nawet dobrze się jechało, choć rośnie na niej stanowczo za dużo chwastów. Gdy zjechałem ze ścieżki, aby dostać się do Marylina, źle skręciłem i zatrzymałem się na jakimś gospodarstwie rolnym. Na szczęście powrót na trasę nie był trudny i po chwili byłem w Marylinie. Doprawdy przedziwna wioska. Szukając właściwej drogi, trafiłem na drewniany drogowskaz, którego tabliczki były wypełnione imionami. Obok imion był podany czas w sekundach. To prawdopodobnie czas dojścia do domów, jednak tabliczka z podpisem „Las” nie naprowadziła mnie dobrze. Może i trafiłem do lasu, jednak droga się tam urwała, a ja zabłądziłem. Gdy w końcu znalazłem drogę, to okazało się, że skręciłem zbyt wcześnie i nie powinienem był nawet zobaczyć tamtego drogowskazu.
Na południe jechałem jakąś drogą pożarową, ale jaka to była droga! Tyle pagórków i ładnych drzew minąłem, że mam teraz apetyt na więcej. A skoro mowa o apetycie, to zrobiłem się głodny. Wjechałem na jakąś starą pół asfaltową drogę, którą pokrywają łaty z ziemi, więc była to prawie że droga terenowa, jednak dużo wygodniej było poruszać się poboczem. Dojechałem nią do Mokrza. Miałem nadzieję znaleźć tam sklep, ale się pomyliłem. Sklep w kolejnej wiosce był otwarty na klucz – wywieszona plakietka „Otwarte”, a drzwi zamknięte. Głód zaspokoiłem dopiero po ok. 30 km w którejś z kolei wsi. Drogi leśne, które pokonałem nie były najwygodniejsze, ale w końcu dostałem się do Obornik. Po drodze, gdzieś pod Wronkami, myślałem o tym, aby przerwać jazdę i wrócić do domu pociągiem, ale na szczęście wyleciało mi to z głowy. Wiatr nie był szczególnie silny, choć słońce mogło zajść trochę później. Kilka kilometrów za Obornikami zapadł zmrok. Na szczęście aut nie było wiele. Zatrzymałem się jeszcze w sklepie osiedlowym po śniadanie. Planowałem następnego dnia spróbować ponownie, tym razem wsiadając do właściwego pociągu.
Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, Puszcza Notecka, rowery / Trek

Zielonka przed zmierzchem

38.4801:42
Po pracy wybrałem się na krótką przejażdżkę. Deszcz, który spadł przez ostatnie 2 dni nie był duży, więc pomyślałem o puszczy – Zielonce. Chciałem znów znaleźć się na stepach nieopodal Annowa. Ostatnio mi się tam spodobało, więc chciałem zobaczyć, czy coś się zmieniło. Wszak jesień wyciągnęła swoje farby.
Dni stają się coraz krótsze, ale udało mi się dostać do Zielonki, gdy słońce było wciąż nad horyzontem. Puszcza nadal ma swój letni wygląd, więc pewnie jeszcze trochę potrwa zanim zacznie się przemiana. Pamiętam, jak w zeszłym roku jeździłem po górach jesienią, gdy drzewa przybierały niesamowite kolory. Brakuje mi tamtych wycieczek. Pomyślałem, że może pójdę na studia do Rzeszowa. Miałbym wtedy blisko do rodziny, a także do Bieszczad. Marzenia.
Kategoria Polska / wielkopolskie, Puszcza Zielonka, kraje / Polska, terenowe, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery