Trwa ładowanie…
Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

wyprawy / Bieszczady 2015

Dystans całkowity:583.73 km (w terenie 44.66 km; 7.65%)
Czas w ruchu:32:38
Średnia prędkość:17.89 km/h
Maksymalna prędkość:70.30 km/h
Suma podjazdów:9289 m
Suma kalorii:8534 kcal
Liczba aktywności:5
Średnio na aktywność:116.75 km i 6h 31m
Więcej statystyk

Dzień 5. Bez planu do Rzeszowa

221.9111:34
Wstałem dzisiaj wcześnie i wyruszyłem, gdy słońce wyłaniało się zza gór. Miałem nadzieję wykręcić jak najwięcej kilometrów zanim pojawi się nieznośny skwar, jednak już w ciągu dwóch godzin od startu zdjąłem bluzę oraz spodnie.
Pojechałem do miasta Humenné, aby stamtąd rozpocząć jazdę w kierunku Polski. Chciałem wcześniej znaleźć jakiś bar i zjeść porządne drugie śniadanie. Potem zamieniło się to w obiad i ostatecznie nie zjadłem niczego porządnego na Słowacji.
Z Humennégo do Medzilaborec dostałem się drogami lokalnymi, ponieważ na głównej był zbyt duży ruch. Mój wybór przypłaciłem wieloma podjazdami (a główna droga biegnie spokojnie doliną wzdłuż rzeki) oraz walką o nogi. Jusznica deszczowa atakowała całą armią na każdym wolniejszym odcinku. Zrobienie zdjęcia widokom – będącym nagrodą za trud włożony we wtoczenie ponad stu kilogramów na wzgórza – było niemożliwe bez bolesnego ugryzienia.
Uświadomiłem sobie po pewnym czasie, że mogłem ze Sniny od razu przypuścić atak na podjazdy w stronę granicy (omijając Humenné).
Najgorszy podjazd, bo najdłuższy, chyba najbardziej stromy, najgorętszy i najbardziej serpentynowaty był ten do granicy. Dobrze, że parę widoków miałem za plecami. Zjazd po polskiej stronie z ograniczeniami do 20–30 km/h, bez widoków. Całkowite przeciwieństwo Słowacji. Potem wpadłem na roboty drogowe z ruchem wahadłowym; oczywiście miałem wszędzie czerwone.
W Rzepedzi zdecydowałem się zrezygnować z zaliczania gmin. Wiem, trudna decyzja, ale profil wysokości w moim planie wskazywał na kilka większych podjazdów, a i terenu miało być sporo. Skierowałem się na Zagórz, a potem na Sanok. Było tak strasznie dużo aut. Wpadłem na stację benzynową na kawę i obmyśliłem dalszy kierunek – Rzeszów. Aby maksymalnie uprościć sobie trasę, pojechałem wzdłuż Sanu. Było prawie bez podjazdów, ale jak tam jest ładnie. Niestety rzeka zmierza do Przemyśla, czyli całkowicie nie po drodze, bo pociągiem tak czy inaczej musiałbym wrócić do Rzeszowa, a prosto do Chełma? Też mnie nachodziły takie myśli, ale nie chciałem jechać nocą ze względu na mgły ani nazajutrz, bo dotarłbym późną nocą, a pociągiem – już po południu. Odkleiłem się więc od Sanu i, pokonując wieś za wsią, podjazd za podjazdem, znalazłem się na trasie, którą pokonałem pierwszego dnia. Byłem zaskoczony tym, ile podjazdów wtedy zaliczyłem. Zjeżdżało się za to niesamowicie. Tylko te mgły; za mocno wychładzały, nawet po tak upalnym dniu.
Dojechałem do dworca kolejowego w Rzeszowie, kupiłem bilety na piątą z minutami i zacząłem szukać noclegu. O godz. 22 nigdy nie jest to łatwe, a hotele żądały zbyt wiele. Tę noc spędziłem na spacerowaniu i drzemaniu, bo oczy mi się zamykały, gdy usiadłem do zapisków w dzienniku. Spałem tak po kilkanaście minut, klepiąc się nerwowo z każdym przebudzeniem w poszukiwaniu portfela z oszczędnościami i telefonu ze zdjęciami.
W ciągu tych pięciu dni zrealizowałem dwa plany w całości i dwa prawie w połowie. Pokonując prawie 600 km na rowerze, 13 km pieszo i niezliczony dystans prowadząc rower, zobaczyłem ułamek Bieszczad oraz odrobinę Słowacji. Jechałem tempem niedzielnego rowerzysty, ale była to w dużej mierze kwestia formy, bo ostatniego dnia już nie czułem ciężaru. Bawiłem się bardzo dobrze i chciałbym to możliwie szybko powtórzyć. Z utraconych rzeczy były to: woda, którą zostawiłem pod sklepem oraz rękawiczki, których momentu zgubienia po dziś dzień nie mogę sobie przypomnieć. Następnym razem wezmę dłuższy urlop, tylko dokąd by tu pojechać?
Kategoria Polska / podkarpackie, kraje / Polska, kraje / Słowacja, za granicą, z sakwami, setki i więcej, góry i dużo podjazdów, wyprawy / Bieszczady 2015, rowery / Trek

Dzień 4. Snina, Słowacja

87.6304:47
Niespełna 9 °C w nocy nie pozwoliło mi się wyspać (komfort śpiwora wynosił 15 °C). Dopiero poranek dał odrobinę ciepła, dzięki czemu miałem chwilę na sen. Obudziło mnie 35 °C wewnątrz namiotu. Przynajmniej mogłem wszystko wysuszyć, bo w nocy była taka rosa, że niebywałe. To pewnie obecność rzeki Wołosaty, nad którą na skarpie znajdowało się pole namiotowe.
W barze zjadłem ubogą jajecznicę, wypiłem kawę i mogłem ruszać, ale nie z kapciem w przednim kole. Całe szczęście, że po dopompowaniu powietrza wszystko trzymało. Miałem nadzieję, że tak będzie do końca tej podróży.
Po pokonaniu dwóch długich podjazdów z serpentynami miałem dłuższą drogę w dół. Jak zawsze mnie to martwiło, bo zaraz trzeba odrobić różnicę wysokości na podjeździe. Zatrzymałem się w barze, aby coś zjeść, bo wiedziałem, że do granicy ze Słowacją będę się wspinał. Zamówiłem specjalność kuchni – pierochy. Były to przerośnięte pierogi: smażone z farszem grzybowym i surówkami. Cóż, będę miał odrobinę trudniej.
Po drodze zauważyłem bacówkę. Wydawało mi się, że to o niej opowiadali Krzysztof Gonciarz i Łukasz Konatowicz, ale się pomyliłem. Szkoda, bo miałem nadzieję, że mam przyjemność z jedyną w Polsce kobietą-bacą. Wybrałem więc 2 sery do kolekcji i miałem nadzieję, że dowiozę wszystko w całości do domu. Jeszcze trzeba znaleźć prawdziwy dżem z żurawin i będzie smaczny prezent z gór.
Wymieniłem w banku trochę pieniędzy na euro po nie najkorzystniejszym kursie, chociaż wydawało mi się, że wczoraj w radiu słyszałem o spadku wartości euro. Zajechałem potem do ostatniego po polskiej stronie sklepu i zostawiłem wodę podczas pakowania. Dopompowałem jeszcze koło i zaczęły się problemy. Najpierw co kilka kilometrów, potem co kilkaset metrów musiałem się zatrzymać na uzupełnienie powietrza. Gdy dotarłem do granicy ze Słowacją, wkroczyłem na teren Parku Narodowego Połoniny. Skończył się asfalt i zaczęła droga szutrowa. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie powietrze uciekające coraz częściej z przedniego koła. Po kilkunastu postojach miałem dość. Rozebrałem koło i wyciągnąłem kolec. Wydawałoby się, że to pamiątka z Bieszczad, ale powietrze powoli uciekało od kilku tygodni. Założyłem zapasową dętkę i pojechałem dalej. Cały ten zjazd jest idealny dla MTB, a ja musiałem zaciskać klamki hamulców, żeby podskakujący tył z sakwami nie rozwalił koła.
Gdy wjechałem do Sniny, postanowiłem zatrzymać się. Akurat zauważyłem znak namiotu. Pojechałem najpierw do centrum z nadzieją na ładny widok, potem zrobiłem zakupy w samoobsługowym i wróciłem, aby znaleźć miejsce na nocleg. Na Słowacji symbol namiotu ma chyba szersze znaczenie. Dotarłem do ośrodka dla dzieci z Ukrainy i spróbowałem dogadać się z kimś w recepcji – po polsku i po słowacku. Nie mieli pola namiotowego, więc dostałem domek za 10 euro. Saunę gratis – tak można określić temperaturę panującą wewnątrz. Cyrylica wydrapana i wymazana na wszystkim świadczy o intensywnym użytkowaniu obiektu przez wschodnich sąsiadów zza granicy.
Podjąłem decyzję dotyczącą mojej dalszej podróży. Nie przejechałem dzisiaj nawet połowy planu dnia trzeciego. Miał on prowadzić pięknymi szlakami górskimi, a potem przez Michalovce do Humennégo. Ten plan byłby dobry, gdyby nie sakwy. W takim razie dojadę do ostatniego ze wspomnianych miast i planem czwartego dnia spróbuję dostać się jak najdalej w kierunku rodzinnego domu. Chociaż pogoda ma być słoneczna, to wiatr z północy może uniemożliwić mi realizację szalonego pomysłu przejazdu do Chełma z Ustrzyk Dolnych, na co przewidziałem prawie 300 km. Jest to nierealne, dlatego pewnie wsiądę w pociąg. Jak mi się nie chce. Mogłem wziąć dłuższy urlop i na spokojnie dojechać na rowerze.
Kategoria Polska / podkarpackie, kraje / Polska, kraje / Słowacja, z sakwami, terenowe, pod namiotem, góry i dużo podjazdów, za granicą, wyprawy / Bieszczady 2015, rowery / Trek

Dzień 3. Do źródła Sanu

71.2304:29
Wczorajszy deszcz trwał tylko chwilę, ale nie ma w pobliżu pola namiotowego, więc tak czy inaczej hotelik był najlepszym wyjściem. Było tak cicho i spokojnie, że przespałem całą noc i połowę poranka. Na śniadanie zjadłem najzwyklejszą jajecznicę w barze przyhotelowym i mogłem ruszać.
Poza mną na szlak dostały się dwa auta i grupka pieszych. Nie było zatem tłoczno. W połowie drogi zdałem sobie sprawę, że mogłem zostawić sakwy w hotelu. Gdzie ja miałem głowę? Kupiłem w Bukowcu bilet wstępu do Bieszczadzkiego Parku Narodowego i kontynuowałem podróż szlakiem rowerowym do Beniowej. Tam obleciałem zauważone pozostałości po dawnych mieszkańcach, poczytałem trochę informacji z tablic i pojechałem dalej. Niestety źle. Właściciel hoteliku wskazał mi, jak mogę się przemieścić rowerem i widocznie wskazał złą drogę. Ta, którą ja pojechałem była przepełniona kładkami i stopniami. Szlak rowerowy odbił przy cmentarzu. Niestety chyba dawno ktokolwiek się nim przemieszczał, bo nie pozostał żaden ślad na łące, którą przecinał i przez to przegapiłem go.
Dojechałem do ostatniej wiaty, zostawiłem rower i wyruszyłem pieszo na szlak. Było ciężko (moja druga piesza wędrówka po górach, a że dawno to robiłem, to i mięśnie musiały ciężej popracować), ale w 2 godziny doszedłem do miejscowości oddalonej najbardziej na południe w granicach Polski, a potem aż do źródła Sanu i wróciłem do mojego roweru. Po śladach było widać, że jacyś rowerzyści próbowali przedostać się tamtym szlakiem, ale to byli słabeusze, bo ślady szybko się urwały. Był też pewnie motocross, którego ślad pojawił się, gdy byłem na szlaku. Nie zmącił jednak ciszy, którą mogłem się delektować podczas spaceru.
Wróciłem do Bukowca, omijając Beniową. Na parkingu pojawiło się kilka nowych aut, kilka innych ciut dalej; tak jakby bali się dojechać do końca. Na drogę powrotną wybrałem drogę leśną. Nawierzchnia nie pozwalała na rozpędzanie się na prostych, a na zjazdach szczęki hamulców były zaciśnięte non-stop. W dodatku ta wycinka drzew. Znów zakaz na środku szlaku. Leśnicy są tacy samolubni. Dbają tylko o własny interes.
Wróciłem do Tarnawy Niżnej. Nie musiałem, bo nie była mi po drodze i nie zostawiłem tam bagażu, ale po śniadaniu nieroztropnie poinformowałem kucharkę, że wrócę na pierogi łemkowskie. Nie chciałem mieć goprowców na głowie, więc znów pojawiłem się w barze przy hoteliku i zjadłem z apetytem cały talerz.
Gdy tak siedziałem, najpierw jedząc, a potem robiąc te zapiski, za oknem zaczął padać deszcz. Wyruszyłem wraz z jego końcem. Miałem długą drogę w dół i byłem pod wrażeniem tego, że wczoraj pokonałem taki podjazd. Cóż, wieczór zbliżał się szybko, więc daleko zajechać nie mogłem. Na szczęście dalsza droga do Ustrzyk Górnych była tylko lekko pod górę i zaraz tam dojechałem. Potem zachciało mi się jeszcze zobaczyć Wołosate, bo wyszło słońce i miałem wciąż sporo czasu przed jego zachodem, i powróciłem do Ustrzyk, aby odwiedzić sklep i kemping. Sklep był już zamknięty, ale na szczęście na kempingu znalazł się czynny bar. Pole namiotowe było straszne – śledzie wchodziły tylko do połowy (głębiej była lita skała), ale przynajmniej było równo. Mogli jednak zebrać siano po skoszeniu trawy.
Było jeszcze trochę czasu do zmierzchu, a już robiło się chłodno. W barze zamówiłem placek po bieszczadzku. Po pół godzinie czekania w tym zimnie zobaczyłem panią z pustymi rękoma. Poinformowała mnie, że wynikły komplikacje i zaproponowała pierogi z jagodami. Co tu robić? Zmierzch za pasem, a ja głodny. W dodatku to same węglowodany. Trudno, przydadzą się nazajutrz.
Jestem cały jeden dzień do tyłu z planami. Powoli zaczynam obliczać sobie, jak okroić moją podróż po Słowacji. Chciałbym spędzić ze 2 dni z rodziną, ale żeby to zrobić, musiałbym albo skrócić wizytę na Słowacji do jednego dnia, albo wsiąść do pociągu, który będzie jechał nie wiadomo ile godzin. Nie lubię takich dylematów.
Kategoria Polska / podkarpackie, kraje / Polska, z sakwami, terenowe, pod namiotem, góry i dużo podjazdów, wyprawy / Bieszczady 2015, rowery / Trek

Dzień 2. Czy to już Ukraina?

109.7906:45
Chmury spowijały całe niebo. Nie zdążyłem się spakować, a już zaczynało dżdżyć. Najpierw myślałem, że to opadająca mgła, ale opad się nasilał. Trzeba było niezwłocznie ruszać. Przede mną dystans do odrobienia z wczorajszego planu, a schować się mogłem chyba wszędzie.
Na początek musiałem zjeść śniadanie. Niełatwo było znaleźć sklep, bo zachciało mi się jechać z drugiej strony Sanu. Po kilku kilometrach wypatrzyłem budynek, który okazał się być sklepem. Przydałby się szyld albo chociaż znak przy drodze. Przemiła sklepowa zasugerowała zrobienie kanapek, które wsunąłem z apetytem.
Mżawka, która raz po raz zamieniała się miejscem z drobnym deszczem, hulała na całego, aż dotarłem do stacji benzynowej w Lesku. Wypiłem kawę i gdy wyszedłem, już nie padało. Niebo jednak nadal było bez słońca. Mogłem odtąd zdejmować i zakładać bluzę odpowiednio na podjazdach i zjazdach, a tych było mnóstwo.
Zatrzymałem się w Solinie na obiedzie. Pstrąg i regionalny napój o smaku jabłkowym. Zastanawiam się, czy uda mi się zjeść jakieś regionalne danie.
Zjechałem do zapory w Solinie. Ludzi tam strasznie dużo, a zaraz na końcu tamy – bazar rupieci – od kapci po plastikowe pierścionki. Ja się skusiłem na ser owczy. Zapomniałem tylko zapytać, czy to aby na pewno mleko od owcy (niecertyfikowane oscypki mogą być robione z mleka krowiego).
Bateria w mojej ładowarce solarnej to jakaś podróbka, bo nie sądzę, żeby 5 godzin słońca wczoraj nie mogło jej naładować do pełna. Nie udało mi się uzyskać nawet połowy naładowanej baterii w telefonie. Na szczęście rano znalazłem kontakt elektryczny i podczas pakowania się podniosłem trochę procent naładowania w urządzeniu. Przy dzisiejszej pogodzie nie udało mi się nawet na chwilę wyciągnąć panelu, aby dać mu jeszcze jedną szansę.
Żeby drogę sprawić jak najkrótszą, plan pokierował mnie na szlak rowerowy wzdłuż rezerwatu Krywe. Dużo pagórków i kamienno-szutrowa nawierzchnia drogi spowalniały mnie na tyle, by stwierdzić, że mogłem jechać na około. W dodatku te bezmyślne wycinki drzew. Czemu leśnicy nie mogą informować o nich przed wjazdem na szlak?
Dalej było już tylko nabijanie kilometrów na liczniku, bo wiedziałem, że dzisiejszy plan nie wypali. Chciałem po prostu dostać się jak najdalej na południe. W sklepiku w Mucznem dowiedziałem się, że w następnej miejscowości znajdę nocleg, więc tam też pojechałem. Zaczęło padać, gdy dotarłem do Tarnawy Niżnej, a tym samym do Bieszczadzkiego Parku Narodowego (przynajmniej tak mnie poinformowały znaki). Zatrzymałem się w hoteliku rodem z PRL-u, a moja sieć komórkowa powitała mnie na Ukrainie.
Kategoria Polska / podkarpackie, kraje / Polska, setki i więcej, pod namiotem, góry i dużo podjazdów, z sakwami, wyprawy / Bieszczady 2015, rowery / Trek

Dzień 1. W Bieszczady ruszyć czas

93.1705:03
Przygody nigdy się nie kończą. Urlop, ja z rowerem i pociągi to nie najlepsze połączenie. Kłopoty zresztą zaczęły się dużo wcześniej, ale może po kolei.
Bieszczady chodziły za mną już od kilku lat. Tradycyjnie chciałem spędzić urodziny na rowerze. Co roku wjeżdżałem na coraz to wyższe szczyty, ale dwutysięcznika próżno tutaj szukać, więc moją jedyną uciechą pozostawały góry. Za to jakie góry! Oglądałem je na dziesiątkach filmów i zdjęć, a teraz zmierzałem w ich kierunku. Na pewno nikogo nie zaskoczy to, że mam w planach także wizytę na Słowacji. To już czwarta podróż przez ten kraj, jednak będzie zdecydowanie krócej niż rok temu.
W czasie ostatniej wycieczki zacząłem czuć bicie na tylnej obręczy, a właściwie sądziłem, że hamulec się rozregulował. Okazało się potem, że winna była pęknięta szprycha. Wymiana wydawała się prosta. Odpowiedni serwis znalazłem za drugim razem (w pierwszym kazaliby mi czekać tydzień). Następnego dnia odebrałem jednak telefon ze złymi wieściami. Obręcz nie była w najlepszym stanie – mechanik znalazł kilka pęknięć wynikających z intensywnego użytkowania. Kapslowane otwory nie dały rady. A chciałem wymienić obręcz dopiero po zniknięciu rowków na powierzchni bocznej. W dodatku dwie zębatki kasety są bardzo zużyte. Przecież dopiero 7 tys. km przejechałem, więc jak to? Wypatrzyłem oznaczenia: na zębatce HG41, a na łańcuchu HG71 – czy to jest twardość stopu? Co dalej robić? Przecież w tym tempie zużywania się napędu nie dojadę do końca roku. Wybrałem obręcz Swift Arriv, którą mi polecili w serwisie, do tego mocne szprychy – krótsze niż zwykłe z racji stożkowej obręczy, pozostawiłem piastę i kasetę, i to musiało wystarczyć. Aha, jeszcze potrzebna była nowa dętka z dłuższym wentylem. Czy taki zestaw nie będzie problematyczny na kilkudniowej trasie?
Nie byłem pewien wyjazdu do ostatniej chwili. Wahałem się każdego dnia, obserwując nerwowo prognozy pogody. Ostatecznie zaryzykowałem. Co więcej, nie porzuciłem pomysłu zabrania namiotu. Bilety na pociągi kupiłem po promocji przez internet. Oczywiście nie udało się kupić biletu na rower, ale to nic. Pan w informacji kolejowej zapewnił mnie, że będę mógł dokupić bilet w kasie. Jaka szkoda, że InterCity jest zacofanym przewoźnikiem i ograniczył liczbę miejsc na rowery do zaledwie kilku sztuk. Gdy w końcu udało mi się dojść do porozumienia z panią w okienku kasowym, która nie potrafiła zrozumieć, jak mogłem kupić bilet przez internet, kupiłem bilet na duży bagaż, co wyszło taniej niż przewóz roweru.
Kolejny problem to znalezienie kartonu. Po wizycie w kilku sklepach rowerowych udało się – miałem szansę na przetransportowanie roweru. Najpierw do Warszawy. Chciałem zobaczyć wystawę pt. „Arcydzieła sztuki japońskiej w kolekcjach polskich” w Muzeum Narodowym. Pobudka o 3 rano, aby zdążyć ze wszystkim. Rower rozłożyłem na peronie prawie bez problemów. Pedały zajęły mi najwięcej czasu. Pudło okleiłem taśmą i w samą porę skończyłem, bo nadjechał pociąg. Wewnątrz wagonu nawet znalazła się wnęka idealna dla mojego pakunku.
Z Warszawy do Krakowa pojechałem tym nowym Pendolino. Bez rewelacji, choć miałem objawy choroby lokomocyjnej – po raz pierwszy w pociągu. Niestety zabrakło miejsca na duży bagaż i musiałem się nagłowić, aby bezpiecznie ustawić mój ładunek, bo obsługa pociągu marudziła. Obwiązałem go linkami i jakoś wytrzymał.
Złożenie roweru w Krakowie, choć pracochłonne, to bezproblemowe. Nie dostrzegłem uszkodzeń. Dopiero pozbycie się kartonu zabrało mi niepotrzebnie czas, a nie chciałem go bezczelnie porzucać na peronie. Pomogli mi pracownicy Służby Ochrony Kolei. Ponieważ była noc, nie pozostało mi nic innego, jak odnaleźć hostel, w którym zatrzymałem się w zeszłym roku. Było ciężko go odnaleźć bez planu miasta.
Dzisiaj zaś pozostało dotrzeć do Rzeszowa i wsiąść na rower, kierując się na południe. Remonty na linii kolejowej bardzo psuły komfort i szybkość jazdy. W większości połączenia odbywają się za pomocą busów, ale znalazł się jeden pociąg, co mnie dowiózł bez przesiadek w południe. Zza okna w pociągu martwiły mnie granatowe chmury, ale na dworcu przywitało mnie ostre słońce (i rowerzysta w cywilu, który zaczepił mnie, pytając o plany).
Rzeszów nie jest wygodnym miastem. Buspasy, beznadziejne skrzyżowania czteropasmowe (kilka razy wjechałem na pas do skrętu tylko w prawo, bo trzeba wiedzieć, że aby za zakrętem jechać prosto, należy ustawić się na środkowym pasie), drogi dla rowerów z wysokimi krawężnikami co 10 metrów. Przynajmniej asfalt wygodniejszy niż na zachodzie miasta.
Jechało się nie najłatwiej. Podjazdy były ciężkie, ale przynajmniej zjazdy szybkie (nawet 70 km/h). Widoki od czasu do czasu też się trafiały, choć aparat kiepsko sobie radził z ich chwytaniem.
Miałem ze sobą ładowarkę solarną Sunen SC17B, więc mogłem wykorzystać prażące słońce. Prąd był dla mnie pewnym ograniczeniem podczas wypraw rowerowych, dlatego miałem nadzieję, że się to jakoś zmieni. Diody wskazywały pełną moc działania. Miałem tylko nadzieję, że wbudowany akumulator 1200 mAh nie okaże się podróbką.
Podróż pociągiem mnie wykończyła. A może to ciężar roweru z sakwami tak spowalniał moją podróż? Dzisiejszy dystans mnie nie satysfakcjonował, ale mimo to zacząłem się rozglądać za polem namiotowym. Przed wyjazdem wypatrzyłem jedno takie w Sanoku. Przy akompaniamencie muzyki disco-polo poszedłem spać moim w świeżo zaimpregnowanym namiocie. Miałem ogromną nadzieję, że pogoda nazajutrz będzie wyglądać inaczej niż w prognozie.
Kategoria Polska / podkarpackie, kraje / Polska, góry i dużo podjazdów, pod namiotem, z sakwami, dojazd pociągiem, wyprawy / Bieszczady 2015, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery