Wstałem dzisiaj wcześnie i wyruszyłem, gdy słońce wyłaniało się zza gór. Miałem nadzieję wykręcić jak najwięcej kilometrów zanim pojawi się nieznośny skwar, jednak już w ciągu dwóch godzin od startu zdjąłem bluzę oraz spodnie.
Pojechałem do miasta Humenné, aby stamtąd rozpocząć jazdę w kierunku Polski. Chciałem wcześniej znaleźć jakiś bar i zjeść porządne drugie śniadanie. Potem zamieniło się to w obiad i ostatecznie nie zjadłem niczego porządnego na Słowacji.
Z Humennégo do Medzilaborec dostałem się drogami lokalnymi, ponieważ na głównej był zbyt duży ruch. Mój wybór przypłaciłem wieloma podjazdami (a główna droga biegnie spokojnie doliną wzdłuż rzeki) oraz walką o nogi. Jusznica deszczowa atakowała całą armią na każdym wolniejszym odcinku. Zrobienie zdjęcia widokom – będącym nagrodą za trud włożony we wtoczenie ponad stu kilogramów na wzgórza – było niemożliwe bez bolesnego ugryzienia.
Uświadomiłem sobie po pewnym czasie, że mogłem ze Sniny od razu przypuścić atak na podjazdy w stronę granicy (omijając Humenné).
Najgorszy podjazd, bo najdłuższy, chyba najbardziej stromy, najgorętszy i najbardziej serpentynowaty był ten do granicy. Dobrze, że parę widoków miałem za plecami. Zjazd po polskiej stronie z ograniczeniami do 20–30 km/h, bez widoków. Całkowite przeciwieństwo Słowacji. Potem wpadłem na roboty drogowe z ruchem wahadłowym; oczywiście miałem wszędzie czerwone.
W Rzepedzi zdecydowałem się zrezygnować z zaliczania gmin. Wiem, trudna decyzja, ale profil wysokości w moim planie wskazywał na kilka większych podjazdów, a i terenu miało być sporo. Skierowałem się na Zagórz, a potem na Sanok. Było tak strasznie dużo aut. Wpadłem na stację benzynową na kawę i obmyśliłem dalszy kierunek – Rzeszów. Aby maksymalnie uprościć sobie trasę, pojechałem wzdłuż Sanu. Było prawie bez podjazdów, ale jak tam jest ładnie. Niestety rzeka zmierza do Przemyśla, czyli całkowicie nie po drodze, bo pociągiem tak czy inaczej musiałbym wrócić do Rzeszowa, a prosto do Chełma? Też mnie nachodziły takie myśli, ale nie chciałem jechać nocą ze względu na mgły ani nazajutrz, bo dotarłbym późną nocą, a pociągiem – już po południu. Odkleiłem się więc od Sanu i, pokonując wieś za wsią, podjazd za podjazdem, znalazłem się na trasie, którą pokonałem pierwszego dnia. Byłem zaskoczony tym, ile podjazdów wtedy zaliczyłem. Zjeżdżało się za to niesamowicie. Tylko te mgły; za mocno wychładzały, nawet po tak upalnym dniu.
Dojechałem do dworca kolejowego w Rzeszowie, kupiłem bilety na piątą z minutami i zacząłem szukać noclegu. O godz. 22 nigdy nie jest to łatwe, a hotele żądały zbyt wiele. Tę noc spędziłem na spacerowaniu i drzemaniu, bo oczy mi się zamykały, gdy usiadłem do zapisków w dzienniku. Spałem tak po kilkanaście minut, klepiąc się nerwowo z każdym przebudzeniem w poszukiwaniu portfela z oszczędnościami i telefonu ze zdjęciami.
W ciągu tych pięciu dni zrealizowałem dwa plany w całości i dwa prawie w połowie. Pokonując prawie 600 km na rowerze, 13 km pieszo i niezliczony dystans prowadząc rower, zobaczyłem ułamek Bieszczad oraz odrobinę Słowacji. Jechałem tempem niedzielnego rowerzysty, ale była to w dużej mierze kwestia formy, bo ostatniego dnia już nie czułem ciężaru. Bawiłem się bardzo dobrze i chciałbym to możliwie szybko powtórzyć. Z utraconych rzeczy były to: woda, którą zostawiłem pod sklepem oraz rękawiczki, których momentu zgubienia po dziś dzień nie mogę sobie przypomnieć. Następnym razem wezmę dłuższy urlop, tylko dokąd by tu pojechać?