Nadarzyła się okazja, aby wczorajszy pomysł wcielić w życie. Miało przelotnie popadać, ale co tam. Przelotnie. Było pochmurno, ale co tam. Nie padało. Ubrałem lekką bluzę, spodenki i w drogę.
Ulice zdążyły lekko przeschnąć, temperatura na poziomie 10 °C, ruch na drogach jak na co dzień. Pojechałem zgodnie z ruchem wskazówek zegara, bo chciałem możliwie uprościć trasę, a że już większość podjazdów znałem, wiedziałem czego się spodziewać.
Do jeziora Yamanaka-ko wiodła wąska droga. Śnieg wciąż zalegał na chodnikach i na części jezdni, więc było bardzo ciasno. Niektórzy kierowcy mocno ryzykowali. W sumie tak jak ja, choć nie miałem wyboru. Jedyna droga na południe dla rowerzystów, a oni mieli jeszcze alternatywę w postaci wygodnej autostrady. Biedaki.
Pojawił się krótki podjazd. Uciekłem na boczną drogę, która prowadziła przez las. Temperatura spadła i zrobiło się mroźnie, choć termometry na ulicach pokazywały 5 °C. Wjechałem na szczyt, włączając się do ruchu na głównej drodze. Do pokonania było sporo zakrętów. Zaskakująco droga była sucha, a to dzięki soli. Jednak w Japonii też ją stosują.
Droga w dół nie przyniosła zbyt wielu widoków. Wyszło za to słońce, a Fuji-san, który był wcześniej okryty grubą warstwą chmur, zaczął się pokazywać kawałek po kawałku. Znalazłem też kilka kwitnących drzew, tylko nigdy nie wiem czy to wciąż śliwa czy już wiśnia. Przy tak dużej różnorodności odmian, nigdy tego nie wiem. Japończycy zapytani o różnicę zawsze powtarzają, że gałęzie śliwy rosną w górę, a gałęzie wiśni opadają swobodnie, tylko że taki podział nie działa.
Temperatura zdążyła urosnąć do ponad 15 °C, a ja kierowałem się na przełęcz między górami Fuji i Ashitaka (choć ta nazwa bardziej kojarzy mi się z imieniem bohatera filmu animowanego, dzięki któremu zainteresowałem się Japonią). Dodatkowy podjazd, który mogłem ominąć, ale wtedy zszedłbym na wysokość dużo poniżej 500 m n.p.m., więc byłbym na tym bardziej stratny.
Natknąłem się na pole wulkaniczne pokryte suchą trawą. Ciekawe czemu nie wykorzystują tego. Mogliby rozszerzyć miasta o tak duży obszar. Chyba że to teren parku narodowego. Tylko co on miałby na celu chronić?
Przedostałem się przez przełęcz. Chciałem być jak najmniej stratny z wysokością, więc szukałem dróg prowadzących jak najbliżej Fuji. Udało mi się nawet zobaczyć panoramę na zatokę. Prawie jakbym był na Fuji. A może się tak wspiąć na szczyt?
Dotarłem do drogi sprzed dwóch dni. Śnieg w dużej mierze zdążył stopnieć. Zapomniałem dodać, że drogi wokół wulkanu są tragiczne. Rodem z Polski. Wszystko przez śnieg, ale też zaniedbanie, bo liczba dróg w Japonii jest na tyle pokaźna, że naprawy kosztują bardzo dużo i cięcie kosztów prowadzi do takich sytuacji, że drogi po remoncie (albo raczej łataniu) szybko się rozsypują. Przynajmniej takie mam odczucie, jak podróżuję po tej Japonii.
Ostatni podjazd był dość nudny, choć pojawiło się kilka problemów. Pierwszym był brak przystanku. Zapomniałem zjeść obiad i zacząłem opadać z sił. Im wyżej, tym ciężej się jechało, chociaż nie miałem ze sobą bagażu. Kolejny problem to temperatura, która z wysokością spadała drastycznie. Na szczycie termometr w liczniku pokazał 3 °C, choć było na pewno niżej, bo to urządzenie wolno przyswaja zmiany temperatury. Myślałem też, że lunie, bo na niebie zebrały się ciemne chmury, które częściowo nawet zasłoniły wulkan, a z nieba co jakiś czas spadały krople deszczu. Całe szczęście tylko postraszyło.
Pozostał mi krótki zjazd. Temperatura w pewnym momencie podskoczyła do 6 °C. Wiatr, który cały dzień wiał z południa, a potem z zachodu zaczął mnie lekko popychać. Mimo to opory powietrza nieprzyjemnie mroziły. Udało mi się wrócić do hostelu przed zmierzchem, a Fuji-san pokazał się w pełni na czystym niebie. A mówi się, że ta góra ukazuje się bez chmur zaledwie kilka dni w roku. No chyba że mowa o pełnym dniu.