Całe szczęście udało mi się wszystko uratować i wysuszyć po wczorajszej ulewie. Byłem jedynym gościem w hostelu przez porę deszczową i dzięki temu mogłem podkręcić temperaturę. Jako kolejny plus dodam, że godzina wymeldowania była o 14, więc wahając się między zostaniem na kolejny dzień i ruszeniem do następnego miejsca, wybrałem opcję drugą.
Nie dość, że nad Japonią wisiał front deszczowy, to jeszcze zbliżał się potężny tajfun. Obawiałem się go, stąd moja niepewność z dalszymi planami. Wybrałem za następny punkt hotel nad jeziorem Suwa. Deszcz przestał padać, gdy ruszałem, ale znów zaczął po kilku kilometrach jazdy.
Przede mną było jedno większe wzniesienie oraz przejazd przez miasto Suwa, którego do końca nie planowałem. Znalazłem się
na drogach z kwietnia, ale nie zapamiętałem ich za dobrze, więc nie wjechałem na wygodne i puste ulice. Nie było najgorzej, bo ulice, choć pełne, to kierowcy jechali wolno. Dojechałem tak do jeziora, gdzie się zaczęło. Lunęło tak mocno, że nie pamiętałem kiedy ostatnio widziałem takie opady. Jechałem wolno, bo droga dodatkowo była pokraczna i nie chciałem zniszczyć sobie kół albo złapać kolejnego kapcia. Dojechałem do hotelu, gdzie w pokoju znów włączyłem ogrzewanie na maksimum i rozpocząłem procedurę suszenia wszystkiego na nowo. Tym razem sakwę na bagażniku zabezpieczyłem tak dobrze, że wszystko było suche.