A właściwie po tajfunie. Przez całą noc wiatr telepał oknami i w ogóle całym hotelem. Był to tajfun czwartej kategorii, choć gdy dotarł do Japonii, spadł do kategorii drugiej. Nie chciałbym wiedzieć, jak wygląda kategoria piąta, najwyższa, choć skalę zniszczeń minionego zjawiska oszacowano wysoko.
Po tajfunie pozostały tylko grube chmury, chłód i silniejszy wiatr, ale dało się jechać. Ruszyłem na południe, odrobinę ryzykując, bo nie mogłem znaleźć noclegu przez internet, więc postanowiłem spróbować to zrobić lokalnie, ale o tym za moment.
Jechałem z minimalną liczbą postojów. Nie licząc oczywiście postojów na zdjęcia, bo krajobrazy przyciągały przepięknem z tą całą masą chmur i słońcem rysującym wzory na stokach górskich. Rzeka, wzdłuż której się poruszałem, przetaczała ogromne masy wody, a od czasu do czasu można było dostrzec w oddali deszcz. Nie zdołał mnie dopaść i przejechałem całą trasę suchy.
Znalazłem się w mieście Īda i od razu odszukałem dworzec centralny, bo tam zawsze można znaleźć punkt informacji turystycznej. Mimo napisów po angielsku, obsługa nie mówiła znanym mi językiem. Pomógł mi Japończyk, który odwiedził punkt chwilę po mnie i rozumiał po angielsku. Dzięki niemu dostałem się do hotelu położonego rzut beretem od stacji. Miałem szczęście, bo mieli wolny pokój.