Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Droga donikąd

  62.94  03:35
Zapowiadało się na deszcz, ale i tak było duszno. Chciałem więc przejechać jak najdalej. Nie chciałem wracać drogą z ograniczeniami w ruchu, więc pojechałem w przeciwną stronę. Nie był to najlepszy wybór.
Na mapie znalazłem bardzo ładny odcinek drogi wzdłuż rzeki. Z początku nie wyglądał najlepiej, ale dałem mu szansę. Stary asfalt przysypany liśćmi, do tego odrobinę podjazdu. Było ślisko, ale dostałem się na zbocze i miałem w dół do rzeki. Tylko co to było? Mogłem już wtedy zawrócić, ale nie, uparłem się. Nie mogłem jechać, więc prowadziłem rower. Korzenie i luźne kamienie przeszkadzały nawet w przemieszczaniu się pieszo. Ale i tak szedłem. Pokonałem tak z kilometr, aż dostałem się do rzeki. Tam droga wiodła dalej po wale rzecznym. Tylko ciężko to nazwać drogą. Na mapie oznaczona jako droga drugorzędna, a tam człowiek ledwo może przejść. Zostawiłem rower i poszedłem sprawdzić jak to dalej wygląda. Nic dobrego, bo było widać ślady żywiołu, który kilka miesięcy albo tygodni wcześniej wraz z masami wody porywał drzewa i luźny materiał, blokując przejścia. Murowany wał nadrzeczny był w kiepskim stanie. Kombinowałem jak go pokonać, usuwałem drobne przeszkody, aż wreszcie podjąłem właściwą decyzję – powrót. Nie wiem, co mnie czekało w dole rzeki, bo widziałem rybaka, który na pewno nie dostał się od mojej strony. Może byłem blisko cywilizacji, ale byłem wystarczająco wykończony, a czekała mnie jeszcze wspinaczka na górę. Było ciężko, pot się lał ze mnie niby litrami, bo ubrania miałem mokre jakbym wyszedł z wody. Buty ślizgały się, ręce bolały od ciągnięcia roweru. Wreszcie powróciłem do cywilizacji i nie miałem sił na nic.
Dalsza droga okazała się w miarę prosta, bo dużo zjazdu w dół. Zatrzymałem się przy kilku maszynach z napojami, bo zużyłem całą wodę na niefortunnej wspinaczce. Został jeszcze jeden długi podjazd i akurat wtedy pokazało się słońce. Było gorąco jak diabli. Ubrania nie zdążyły wyschnąć, a tu znowu pot ciekł ciurkiem. Japonia kiedyś mnie wykończy.
Dotarłem do miasta, nawet znalazłem pierwszy od dwóch dni konbini (coś jak nasza Żabka). Chciałem odpocząć, ale czas mi nie pozwalał. Zjadłem szybko zimny makaron, który jest super popularny latem i pojechałem dalej, omijając wyspy kuszące na mapie. Nie przepuściłem okazji, aby zobaczyć skały Hashi-Gui-iwa. Skusiła mnie brama torii na pobliskiej wyspie, a ponieważ był odpływ, mogłem się tam dostać spacerem. Znalazłem tam niewielką kapliczkę i w sumie tyle. Wróciłem do kręcenia korbą.
Całą drogę do miasteczka Taiji pokonałem prawie bez zatrzymania. Niestety nie zwróciłem uwagi, że słońce opaliło mi połowę twarzy i po dotarciu do celu nie wyglądałem najlepiej. Znalazłem jeszcze jedno konbini i z zakupami udałem się do pensjonatu. Dowiedziałem się, że byłem pierwszym gościem, bo dopiero otworzyli to miejsce. Różnica temperatury i wilgotności powietrza między klimatyzowanym pokojem i resztą domu była ogromna. Zupełnie jakby z pokoju wejść do sauny. Do tego znów miałem cały budynek tylko dla siebie. Choć ciężko jest znaleźć nocleg w tej części Japonii, to jednak nie ma dużej popularności wśród turystów.
Kategoria góry i dużo podjazdów, na trzech kółkach, kraje / Japonia, z sakwami, za granicą, Japonia / Wakayama, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz trzy pierwsze znaki ze słowa ajasi
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]

Nie ma jeszcze komentarzy.
W górach, gdzie internetu brak
Trzeci sklep po lewej

Kategorie

Archiwum

Moje rowery