Rok temu zaplanowałem taką sobie wycieczkę wokół Tatr. Po miesiącu postanowiłem wykonać plan, jednak z powodu złego samopoczucia nie udało się. Plan czekał na swoją realizację aż do wczoraj. Obudziłem się wcześniej, żeby przespać się przed wyruszeniem. Z drzemki wiele nie wyszło, bo nie potrafię zasnąć w ciągu dnia. Przygotowałem zawczasu sakwy, wypełniłem odrobiną ubrań, zapasem wody i jedzenia. Wgrałem do telefonu szczegółową mapę, aby nie robić dodatkowych kilometrów. Sprawdziłem rozkład pociągów, żeby z Chabówki (70 km od Krakowa) wrócić pociągiem. Byłem gotowy.
Wyruszyłem tuż po godz. 22, żeby zdążyć na wschód słońca w pięknej scenerii. Było gorąco i duszno, dlatego jak najszybciej chciałem się wydostać z Krakowa. Za jego granicami powietrze było rześkie i jechało się o wiele lepiej. Oświetlona droga aż do Świątnik Górnych pozwalała na swobodną jazdę. Do czasu, bo za tym miastem musiałem się aż zatrzymać, żeby przyzwyczaić wzrok do ciemności. Nawet moje oświetlenie nie pomagało.
Tuż przed Myślenicami zaczęło wiać. Droga przestała być przyjemna. W samym miasteczku jakaś impreza, więc pełno ludzi i aut zaparkowanych na ulicach. W miarę szybko się przedarłem do drogi tuż przy ekspresówce. Miałem piękny widok na rzekę Rabę w świetle księżyca.
Za Lubieniem zaczął się podjazd do Skomielnej Białej. Na drodze ekspresowej panował strasznie duży ruch, że bałem się jak będzie dalej, ale niepotrzebnie, bo na krajówce już mogłem spokojnie jechać pod górę. Od Chabówki zaczęła się droga, której nie znałem. Na początek podjazdy z przepięknymi widokami. Przejaśniało się coraz bardziej, a ja dojeżdżałem do Nowego Targu. To miasto przywitało mnie mgłą. Brr. Jechałem więc dalej, żeby jak najszybciej znaleźć się w górach. Chciałem zobaczyć wschód słońca i w ogóle Tatry.
Kolejny podjazd zacząłem w Gronkowie. Piękne górskie domy, tylko ciągle zastanawia mnie czemu one są takie wysokie. Czy po to, żeby ćwiczyć nogi na schodach przed wyjściem w góry?
Po 100 km drogi miałem średnią 17,1 km/h, no ale musiałem się oszczędzać, zwłaszcza, że jechałem wciąż pod górę. Od czasu do czasu robiłem też krótki odpoczynek, bo przede mną było jeszcze dużo gór.
Wschodu słońca nie zobaczyłem, ponieważ jechałem drogą wzdłuż kotliny. Zobaczyłem za to Tatry. Najpierw tylko jeden szczyt, a gdy wjechałem na wzniesienie, które przesłaniało mi panoramę – ujrzałem przepiękny widok. Każdy metr drogi, to inna perspektywa, dlatego co chwila zatrzymywałem się, żeby zrobić zdjęcie. Chciałoby się tam zostać, ale przede mną była jeszcze długa droga.
Zjechałem do Łysej Polany. Przede mną granica państwa, ale moją uwagę zwrócił znak "Morskie Oko". Nie był to mój cel, dlatego nawet nie próbowałem jazdy w tamtym kierunku. W dodatku to teren parku narodowego, więc jazda rowerem jest niemożliwa. Widziałem za to tabuny aut tam zmierzających. Ciekawe jak duży jest tamtejszy parking.
Ruszyłem Drogą Wolności na Słowacji. Mijałem piękne widoki z dużą ilością podjazdów i zjazdów. I co najciekawsze – na drodze były wyrysowane oznaczenia trasy Tatry Tour z informacją o długości podjazdu lub o najbliższym skręcie. Ponieważ ta trasa wiedzie wokół Tatr zgodnie z ruchem wskazówek zegara, to po pewnym czasie przestałem zerkać na mapę i jechałem za strzałkami.
Na Słowacji panuje inna kultura wśród rowerzystów. Oni się tam nie pozdrawiają. To chyba domena Polaków. Mimo wszystko ja machałem im, a gdy mi się znudziło to, że nie każdy odmachiwał, wtedy zauważyłem, że większość z nich dziwnie się patrzyła, gdy się mijaliśmy. Ach, jeszcze dziwniejsza rzecz – na Słowacji ludzie witają się lewą ręką? Jak już ktoś mi odmachał, to tylko lewą. Może ja po prostu nie zauważałem, gdy podnosili dwa palce, żeby niby mi pomachać? (Oczywiście teoretyzuję, bo takiego przypadku nie dostrzegłem).
Miasto Wysokie Tatry (słow. Vysoké Tatry) jest naprawdę położone wysoko, bo właśnie tutaj osiągnąłem wysokość 1271 m n.p.m. Miasto powstało z połączenia kilkunastu mniejszych osad, przez co ciągnie się przez kilkadziesiąt kilometrów.
Zmartwiła mnie bateria w telefonie, która padła po 150 km jazdy. Stanowczo odradzam kupowania zamienników, bo szybko się zużywają (coraz częściej muszę ją ładować). Na szczęście miałem przy sobie drugą, oryginalną, dzięki czemu mam ślad z całej wycieczki.
Gdy zaczął się zjazd – w miejscowości Szczyrbskie Jezioro – pojawił się problem. Na najwyższym biegu łańcuch przeskakiwał na tylnej zębatce. Zatrzymałem się i zacząłem grzebać przy napędzie, ale nie wiedzieć czemu nie udało mi się tego skorygować. Mając już tylko 6 rzędów w kasecie, ruszyłem dalej, już po Tatrzańskiej Drodze Młodości.
Tak jechałem i podziwiałem widoki – na lewo doliny, na prawo góry. Często się zatrzymywałem, żeby albo zrobić zdjęcie, albo po prostu odpocząć od upału, bo zbliżało się południe i jazda stawała się coraz cięższa. Co za widoki! Miejscowi kolarze mają tu raj, bo droga bardzo wygodna, aut niedużo i piękne okolice. Tylko brakuje drzew, które dawałyby cień. Choć z drugiej strony krajobrazy już nie byłyby tak zachwycające.
W miejscowości Podtúreň minąłem autostradę, która ma monumentalny most. Aż przypomniała mi się estakada nad Milówką. W sumie jeszcze nigdy nie jechałem żadną tak wzniosłą budowlą. Kiedyś trzeba spróbować.
W Liptowskim Mikułaszu (słow. Liptovský Mikuláš) miałem okazję przejechać się po raz drugi dzisiaj drogą dla rowerów, choć już mniej wygodną. Tutaj też odpocząłem, zjadłem swój posiłek, który zrobiłem wczoraj i pojechałem dalej, zatrzymując się coraz częściej, bo słońce prażyło coraz bardziej.
Przejechałem koło jeziora Wag (słow. Váh), przy którym w tak upalny dzień tłumy nie miały końca. Minąłem jeden z wielu kościołów dzisiaj, ale jakoś nie miałem ochoty zatrzymywać się i szukać najlepszego ujęcia, dlatego ten w Liptowskich Matiaszowcach (słow. Liptovské Matiašovce) jest jedynym, który sfotografowałem. Szkoda, bo minąłem ich tak dużo i niektóre wyglądały wybitnie. Chyba piękno Tatr dodatkowo zniechęcało mnie od odrywania aparatu od tych gór.
Jeszcze przez wyjazdem martwiła mnie serpentyna, do której zbliżałem się. I właściwie, bo przy tym upale nie mogłem jej podjechać. Zatrzymywałem się dosłownie przy każdym cieniu. Ten niestety był tylko po lewej stronie jezdni, a jak już ów cień był dłuższy, to szedłem do jego końca, odpoczywałem od upału o ile robaki pozwoliły i próbowałem dojechać do kolejnego przystanku. To był najgorszy podjazd jaki do tej pory zrobiłem w życiu. Gorszy od Kapelli. Ciągnął się niemiłosiernie. Co zakręt pragnąłem, żeby to był już koniec, ale tak nie było. Gdy w końcu dojechałem do cienia rzucanego przez stok... słońce zaszło za chmurę. Niech to szlag! Tak perfidnie. I jak już stok się skończył, to i chmura zdążyła się oddalić. Szczęście, że to był już koniec podjazdu.
Jak na temperaturę ok. 40 °C w słońcu, to miałem dość. Pół roku temu koleżanka namówiła mnie na tarocistę, który wywróżył mi wizytę w ciągu dwóch lat... w Afryce – na rowerze. To nie dla mnie, ja nie wytrzymam takich temperatur. Niech ktoś inny korzysta z tej wróżby, ale na pewno nie będę to ja.
Wczoraj, przed wyjazdem, spojrzałem na prognozę pogody dla okolic Tatr. Jak nic miało padać. Trochę się tego obawiałem przed podróżą, jednak podczas tego podjazdu pragnąłem, żeby spadł deszcz. Nie było jednak o tym mowy, bo o ile chmur nagromadziło się sporo, to nad moją głową nie było ani jednej. No, może poza tą, która w pewnym momencie na chwilę zasłoniła słońce, gdy kończyłem podjazd.
Miałem z górki i to długiej, ale dużej ulgi to nie przyniosło. Nie czułem tego chłodu podczas zjazdu, jak rok temu, gdy po długim podjeździe między Wisłą i Szczyrkiem zaczął się chłodny zjazd. Wtedy jednak cała podróż była przesycona mroźną jazdą; nie to, co dzisiaj.
Zaplanowałem dojazd do Chabówki, a następnie powrót pociągiem – ostatnim, którym można przewieźć rower – po godz. 15. Niestety ta godzina wybiła podczas morderczego podjazdu i wyglądało na to, że dzisiaj pobiję rekord życiowy.
W Orawicach (słow. Oravice) zaczęło być płasko, co więcej – miałem z górki, ponieważ jechałem z nurtem rzeki Orawicy (słow. Oravica). W samej miejscowości odbywał się jakiś festyn. Dużo Polaków i Słowaków, ale to zrozumiałe dla przygranicznych miejscowości. Ja jechałem dalej, ponieważ kończyła mi się woda, a nie miałem euro, żeby cokolwiek kupić po tej stronie granicy.
Chmur przybywało, widziałem nawet błyskawicę, ale przestawało być upalnie, więc już nie chciałem żadnego deszczu. Ostatni podjazd i znalazłem się w Chochołowie, w Polsce. Tutaj też znalazłem otwarty sklep. Sporo ludzi, jednak nie miałem wyjścia – zostawiłem rower przed wejściem. Nadal mam szczęście i mogłem ostatnie 100 km pokonać na rowerze. Jedynie licznikiem ktoś się pobawił.
Gdy Zakopianka jest zakorkowana, turyści wybierają właśnie tę drogę do powrotu z Zakopanego. Na początku mijało mnie strasznie dużo aut, ale później ruch się zmniejszył (fala się skończyła czy jest jakiś inny objazd?). Miałem teraz cały czas z górki, a po mojej lewej stronie widziałem zachodzące słońce. A! Co najważniejsze – za plecami miałem Tatry. Są widoczne naprawdę z daleka. Dlaczego nie zrobiłem tego ostatniego zdjęcia po polskiej stronie?
Z Chabówki udałem się do Rabki-Zdrój. Nie miałem już sił ani ochoty na podjazdy, więc skierowałem się do Mszany Dolnej. Zapomniałem, że na tej drodze jest kilka wzgórz, ale szybko sobie z nimi poradziłem. Masakra była dopiero z Mszany Dolnej do Lubienia. Dosłownie masakra, bo robactwa już dawno tyle się ode mnie nie odbiło. Chciałem jak najszybciej wyjechać z tej doliny, bo to najprawdopodobniej fauna znad rzeki Raby.
Droga do Myślenic już nie taka spokojna, bowiem było więcej aut niż ostatnio. Księżyc się schował, więc nie było widać Raby. Zostawało mi gapienie się na pędzące auta powracające z gór.
Impreza w Myślenicach nie miała końca, a dodatkowo zaraziła Lubień, który minąłem wcześniej. No ale każdy ma inny sposób na spędzanie wolnego czasu. Ja dzisiaj go spędziłem na rowerze.
Za Myślenicami czekała mnie ostatnia katorga. Jechałem i jechałem – podjazdy i zjazdy. Miałem dość, a końca nie było widać. Jeszcze te setki aut. Jedyny plus taki, że oświetlały mi pobocze, a to było szerokie i najczęściej wygodne. Jedynie od czasu do czasu pojawiały się wsi, w których ktoś wymyślił, żeby postawić betonowe bloki na mojej drodze.
Niestety w Krakowie idylla się skończyła i musiałem jechać po jezdni. O ile na wiadukcie nad autostradą mogłem przejechać z 5 razy w obie strony i nikt nie przeszkodziłby mi, to dalej ruch był znów duży i straszny. Gdy mogłem, to jechałem po chodniku, ale ten nie nadaje się, bo to stare, betonowe płyty, więc jak nie było aut, to wracałem na asfalt.
Do domu dojechałem tuż przed północą. Pokonałem swój poprzedni rekord życiowy, w dodatku miałem tyle podjazdów, że na ten rok mam dość. W 2014 spróbuję zrobić dystans z czwórką na przodzie. Marzy mi się też wyprawa jak rok temu podczas majówki, tylko może dłuższa. Marzenia.