Kilka dni odpoczynku i zatęskniłem za rowerem, nawet po tak wyczerpującej jeździe. Z braku pomysłów i czasu postanowiłem pojechać do Doliny Prądnika. Miałem nadzieję, że tym razem dojadę. Niestety prognoza pogody zapowiadała przelotne opady, ale nie zważałem na to, bo chciałem się chwilę przejechać.
Droga pod Czerwonym Mostem już prawie wyschła. Prawie, bo o mało się nie wywróciłem. Rower stanął w poprzek, nabierając błota między szprychy. Dalej jakoś przejechałem i nie musiałem kombinować z przedostaniem się.
Kolano nadal mnie pobolewa. Po zjechaniu po ścieżce za Giebułtowem (wyjątkowo nie skorzystałem ze skrótu, który coraz bardziej zarasta) skierowałem się do drogi krajowej nr 94. Po sporym podjeździe mogłem szybkim tempem odrobić słabą średnią na pięknym zjeździe do Krakowa. Później jeszcze zachciało mi się ścigać z tramwajem, no i wygrałem po kilku przystankach. Jechałem tak szybko, że dogoniłem kolejny tramwaj i... minąłem swoją kamienicę. Zorientowałem się dopiero za Plantami! Gdzie ja miałem głowę? Wcześniej, jadąc, patrzyłem na znaki i odczytywałem pod zakazami pozwolenie na wjazd rowerem. Może to mnie zgubiło? W każdym razie objechałem Rynek i dotarłem do domu.