Pierwszy dzień mojego urlopu nie napawał optymizmem. Lało cały dzień, ale udało mi się przesunąć wyjazd. Szkoda tylko, że złapało mnie przeziębienie. Wypociłem to w nocy przed wyjazdem, i rankiem, jeszcze zanim wstało słońce, ruszyłem na dworzec. Kupiłem bilet i, mając 2 minuty do pociągu, pojechałem po peronie. Już widziałem kłopoty, gdy Straż Ochrony Kolei stanęła mi na drodze. Wytłumaczyłem się jakoś i puścili mnie z upomnieniem słownym.
Zabawne, że wsiadłem do pociągu jadącego do mojego dzisiejszego celu (Poznań – Szklarska Poręba), ale zaplanowałem nieco inną wycieczkę. Wysiadłem w Bolesławcu. Mimo obaw, było całkiem ciepło. Przeszedłem się po rynku i ruszyłem na południe. Stanowczo za dużo kostki brukowej tam leży.
Dojechałem do Gryfowa Śląskiego, skąd
znaną mi drogą znalazłem się w Mirsku, a potem w Świeradowie-Zdroju. Cała droga szła mi koszmarnie. Osłabienie organizmu utrudniało jazdę do tego stopnia, że często się zatrzymywałem.
Pojechałem przez Świeradów, ponieważ droga miała mniej podjazdów niż przez Jelenią Górę. Największą trudnością był podjazd do Zakrętu Śmierci.
Temperatura spadła. Gdy jechałem w słońcu, pod górę do Świeradowa, spociłem się. Teraz, mając cień i chłód (!!!), zrobiło się jeszcze zimniej. Droga była wygodna, na zakręcie kilka widoków na Szklarską Porębę. Zjechałem do miasta i zatrzymałem się w OSiR-ze. Wyszedłem jeszcze do restauracji coś zjeść, ale nie mieli za dużo lokalnych specjałów. W Lewiatanie znalazłem naturalny izotonik – i to od trzech producentów. Pozmieniało się, gdy mnie nie było.