Jest tyle do opowiadania, ale może zacznę od początku. Plan tej trasy chodził mi po głowie od kilku miesięcy, a z racji zbliżającego się wyjazdu do Krakowa postanowiłem wykonać go właśnie dzisiaj. Początkowo planowałem pojechać z Legnicy na rowerze do Świeradowa-Zdroju, przez Czechy i Bogatynię do Zgorzelca, skąd pociągiem powrót. Zmieniłem zdanie i pojechałem na dworzec PKP. Jak zwykle w ostatniej chwili.
Remont dworca idzie do przodu i kasy Kolei Dolnośląskich zostały zlikwidowane, tak samo kasy na peronie. Zostało jedno jedyne okienko z kilkunastoosobową kolejką. Wiedziałem, że stanie nic mi nie da, bo pociąg zaraz przyjedzie. Zobaczyłem jednak plakat informujący o promocji dla rowerzystów. Dostrzegając informację o połączeniu ze Zgorzelcem oraz sposobie korzystania z promocji (bilet kupuje się w pociągu i to bez dopłaty), radosny udałem się na peron. Jakie było moje zdziwienie, gdy pani w pociągu powiedziała, że promocja nie dotyczy połączenia Legnicy ze Zgorzelcem...
Po półtoragodzinnej jeździe dotarłem do pierwszego celu. Przyzwyczaiłem się, że jak jeżdżę pociągami, to pod dworcem zawsze odnajduję plan miasta. Nie w Zgorzelcu. Może to dlatego, że wysiadłem nie na głównej stacji? W każdym razie jechałem przed siebie aż dotarłem do skrzyżowania. Na lewo Görlitz, na prawo Dresden. Jako że do pierwszego miasta miałem najbliżej, to pomyślałem, że nic się nie stanie jeśli pojadę w jego kierunku. Na najbliższym skrzyżowaniu jednak zboczyłem z drogi, wjeżdżając na kostkę brukową. Tak nią jechałem i jechałem, aż dojrzałem pewien kościół. Przepiękny kościół, któremu chciałem się przyjrzeć z bliska. Okazało się, że to kościół (św. Piotra i Pawła) stojący po niemieckiej stronie. Przedostałem się przez Nysę Łużycką. Trochę speszony, bo to moja pierwsza wizyta w tym kraju, przejechałem się ulicami, aż wróciłem do mostku, którym przekroczyłem granicę. Tak mi się spodobało miasto, że nie chciałem jeszcze wracać i zrobiłem kolejną rundkę ulicami i deptakami. Piękne miasto, jakby niedawno wybudowane. Zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Jeszcze wszędzie te znaki "rower frei". Raj dla rowerzystów.
Niedaleko dworca Bahnhof Görlitz dostrzegłem mapę. I to nie byle jaką mapę, bo OpenStreetMap! No ale czas leciał, a ja miałem jeszcze kawał drogi przed sobą. Odechciewało mi się zwiedzania Zgorzelca po tym, co widziałem, ale mimo to pojechałem za znakami w kierunku centrum, którego i tak nie znalazłem. Ogólnie na te dwa miasta poświęciłem półtorej godziny i ani chwili dłużej nie zwlekając, zacząłem podróż na południe.
Już po dwudziestu kilometrach czułem obolałe mięśnie przez prawie tygodniowy brak ruchu. Mam za swoje. Ale po pewnym czasie pozostało tylko zmęczenie i zaczęły się pagórki. Za ostatnim zaś, najwyższym, zobaczyłem industrialny krajobraz Elektrowni Turów i Kopalnii Węgla Brunatnego Turów. Jakby tego mało, to po drodze minąłem setki elektrowni wiatrowych – zarówno tych działających, jak i tych dopiero budowanych. Zastanawiam się jednak jak tam ludzie żyją. Jak wjechałem do kotliny, to poczułem dym o świerkowym zapachu. Może to tylko dym z tamtejszych gospodarstw, ale nawet patrząc na te piękne widoki nie mógłbym tam mieszkać.
W Czechach powitała mnie słoneczna pogoda. Najbliższym przystankiem miało być Nové Město pod Smrkem, jednak Frýdlant zatrzymał mnie na dłuższą chwilę. Urokliwe miasteczko. Znajduje się tam zamek, na który chciałem się dostać. Miasteczko zostało dotknięte przez ostatnie opady deszczu, przez co jedna z dróg była zamknięta (właściwie przestała na pewnym odcinku istnieć). Na szczęście udało mi się dobrze trafić na ścieżkę prowadzącą do zamku. Na szczycie pustki. Spowodowane zarówno zamknięciem drogi, jak i godzinami otwarcia (do 16). Chwilę jeszcze pokręciłem się i ruszyłem dalej.
Podobają mi się czeskie znaki drogowe. Niektóre są takie zabawne. Minąłem ich wiele, choć do Novégo Města pod Smrkem minąłem jeszcze więcej drzew czereśni. Dobrze, że ich nie jadłem, bo jak zrozumiałem z ostrzeżenia – był tam robiony oprysk chemiczny.
Te widoki po drodze. Smrek, który "rósł" z każdym kilometrem... Zawiodłem się. W Novém Měste spodziewałem się co najmniej tak rozbudowanej infrastruktury rowerowej, jak w Görlitz. Nic, nawet jednej drogi dla rowerów nie zauważyłem. Widocznie wydali wszystkie fundusze na single tracka.
Jakoś nie potrafiłem oprzeć się widokowi gór. Postanowiłem ominąć drogę publiczną i poszukać dróżki leśnej, może nawet single tracka. Po przejechaniu kawałka stromego podjazdu stwierdziłem, że chcę zdobyć Smrek, a do Polski przedostać się przez Stóg Izerski. Jak postanowiłem, tak zrobiłem. Po drodze zgubiłem szlak, którym zacząłem podjazd, ale że miałem w miarę dokładną mapę szczytu, to jechałem przed siebie najpierw drogą asfaltową, mijając single tracki, a później wjechałem na drogę żwirową. Na punkcie widokowym Śmierć Pecha nie żałowałem, że się wyrwałem na ten szczyt. Widok niesamowity, szkoda, że pod słońce.
Droga powoli przestaje być wygodna. Wjeżdżam na jedną taką zarośniętą trawą, gdzie zrzuca mnie z roweru. Podłoże jest zbyt gliniaste do dalszej jazdy, więc zaczynam na przemian pchać rower i jechać na nim. Ostatnia ścieżka była najgorsza. Początkowo skakałem po kamieniach albo szedłem miedzą, ale długo to nie trwało, bo wszystko co dobre szybko się kończy. Problemem był bowiem strumień, który wdarł się na drogę. Miałem już powoli dość, ale byłem tak niedaleko, że nie dawałem za wygraną. Pod koniec drogi chodzenie na piętach też nic nie dawało, więc nabierając coraz więcej wody w buty szybko dostałem się na szczyt, usiadłem na kamieniu i odpocząłem. Wylałem wodę z butów, wycisnąłem skarpetki i zacząłem żałować, że rano nie wziąłem tych zapasowych skarpetek ze sobą. Może gdybym zaplanował sobie ten szczyt wcześniej, to wybrałbym trasę od południa, która wygląda na przejezdną rowerem.
Szczyt zdobyłem, ale nie mogłem się oprzeć widokowi wieży i wspiąłem się na nią. Ponieważ strasznie wiało, to ubrałem się, zrobiłem kilka zdjęć i ruszyłem dalej. Droga nie była przyjemna. Zaczęło się od korzeni, później było tylko gorzej, bo najpierw drobne kamyczki, a później już duże kamienie. Znów musiałem prowadzić rower, i tak aż do Stogu Izerskiego. Tak się na niego napaliłem, że zobaczyłem stąd zachód słońca.
Pozostał jeszcze zjazd w dół i długi powrót. Na szczęście zjazd drogą asfaltową, na której jednak uważałem z hamulcami, bo podobno można przegrzać obręcze. A na dole było tak ciemno, że nie było mowy o zwiedzaniu. Czułem za to głód i kończyła mi się woda, więc rozglądałem się za najbliższym sklepem. Po godz. 21 ciężko z tym. Zatrzymałem się na najbliższej stacji benzynowej.
Mój plan przejazdu z Rozdroża Izerskiego przez szczyty do Starej Kamienicy nie wypalił – ponownie ze względu na zmrok. Pozostało mi zatem znaleźć prostą drogę bez podjazdów (byłem srogo zmęczony) i skierowałem się na Gryfów Śląski. Zaryzykowałem jednak pojechać drogą, która na mapie Demartu jest oznaczona jako droga gruntowa i nawet nie styka się drugim końcem z jakąkolwiek inną drogą. Jechałem przez Mirsk i Lubomierz. Minąłem setki świetlików, zupełnie jak rok temu :)
Do Pławnej jechałem z górki, co uważałem za zły znak – nie chciałem bowiem podjeżdżać jakiegokolwiek wzniesienia. Choć drogę przyświecały mi gwiazdy, to było ciemno. Minąłem spłoszonego konia, a później nawet minąłbym skrzyżowanie, którego na wspomnianej mapie nie ma. Na szczęście droga jest tam już od kilku lat, tylko kartografowie z Demartu jakoś się nie kwapią, aby to sprawdzić. Zresztą oni korzystają jeszcze ze starych nazw niektórych miejscowości (sprzed 1998 r.), więc ryzyko się opłaciło i dostałem się do Pielgrzymki.
Po drodze co jakiś czas widziałem błyski na niebie. Okazały się być spowodowane błyskawicami, a ja jechałem w ich kierunku. Na szczęście kierunek mojej jazdy zmienił się szybko, a błyski dochodziły gdzieś znad Chocianowa, a może i jeszcze dalej. W Złotoryi poczułem zmęczenie i senność. Nie zatrzymywałem się jednak. Podobają mi się te pustki na drogach. Mogłem jechać środkiem, żeby omijać dziury. Za Złotoryją już nie musiałem, bo droga jest tam w dobrym stanie. Ostatnim moim kilometrom przypatrywał się księżyc. Do domu wróciłem przed 3 nad ranem.