Dzisiaj wyjątkowo było pochmurno i jeszcze chłodniej. Do tego szlak biegł po koszmarnie brzydkiej drodze z olbrzymim ruchem ciężarowym. Na stacji drogowej dowiedziałem się, że są zamknięci w poniedziałki. To już trzecia dziura w arkuszu na pieczątki. Dlatego nigdy nie zostałem kolekcjonerem, bo na pewnym etapie zawsze coś się nie udaje.
Uciekłem na boczne drogi, ale pojawił się przeszywający wiatr. I jak tu cieszyć się z braku prażącego słońca?
Dojechałem do wzgórza z kompleksem świątyń oraz chramów. Zrobiłem sobie krótki spacer, aby zobaczyć rzeźbę z piasku (90 na 122 m) w kształcie monety z okresu Edo. Mówi się, że została usypana w jedną noc w XVII wieku na cześć pana feudalnego, który był w objeździe tych okolic. Obecnie jest odświeżana dwa razy do roku i podświetlana po zmroku.
Główna atrakcja dnia znajdowała się niewiele dalej. Zostawiłem rower na parkingu i ruszyłem w górę. Według tabliczek 30 do 50 minut wspinaczki. Całkiem dokładny wynik, bo razem z postojami wyszło pół godziny. Na górze widoki były przepiękne. Przypominały mi podjazd znajdujący się kawałek na wschód. Tylko zdjęcia trudno się robiło przy turystach z kontynentu. Miałem więc czas, by odpocząć. Zejście było chyba najgorsze, bo na dole czułem się jak po długim treningu. Ciężko było wrócić do jazdy.
Ostatnim punktem był chram na wysepce, do którego prowadził mostek. Niestety ktoś postanowił zdemontować kładkę i umożliwić przejście wyłącznie dwa dni w roku podczas sierpniowego festiwalu. Mała strata, bo widziałem ładniejsze chramy. Zanim dotarłem do hostelu spadło kilka kropel deszczu.