Trwa ładowanie…
Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w miesiącu

Maj, 2014

Dystans całkowity:1304.79 km (w terenie 244.20 km; 18.72%)
Czas w ruchu:53:32
Średnia prędkość:20.99 km/h
Maksymalna prędkość:53.70 km/h
Suma podjazdów:6445 m
Suma kalorii:13633 kcal
Liczba aktywności:12
Średnio na aktywność:108.73 km i 4h 52m
Więcej statystyk

Po morzu na Pomorzu – dzień 7

150.8708:04
Dzień zaczął się dużo chłodniej niż wczorajszy. Przeszkadzała może nie tyle temperatura, co wiatr, przeraźliwie zimny wiatr, który nie dawał mi rano spokoju i w dodatku wiał ze wschodu. Wiedziałem jedno – dzisiaj musi mi się udać dojechać na Hel.
Kontynuowałem podróż szlakiem R-10. Wjechałem na mierzeję wzdłuż jeziora Sarbsko. Na ścieżce było dużo korzeni, podłoże składało się z igliwia. Dużo lepsze niż piach. Zaczęło się w sumie jak wjazd do Słowińskiego Parku Narodowego. Tutaj jednak był wygodny singletrack. Niedługo się nim cieszyłem, bo pojawiła się droga rozjeżdżona przez leśniczych, a na drodze piach.
Gdy wydostałem się do cywilizacji, do Osetnika, nie chciało mi się skręcać do latarni Stilo. I tak byłem świadomy, jak wiele latarń przegapiłem, więc jedna w tę czy tamtą stronę nie robiła różnicy. Zgubiłem szlak R-10. Szukając go, trafiłem na drogę pożarową nr 6, którą wyjątkowo zapamiętałem. Byłem zachwycony z jej jakości. Najlepsza droga o nawierzchni niebitumicznej, jaką jechałem w ciągu całej tej podróży. Chciałem, aby się nie kończyła. Z tego pędu aż musiałem założyć rękawice. Niestety ta cała frajda skończyła się po 10 kilometrach. Trafiłem za to do sklepu i mogłem w końcu zjeść normalne śniadanie.
Dalej chroniłem się przed wiatrem. Wjechałem znów na leśne drogi. Jak zawsze z początku było wygodnie, ale potem znów musiałem walczyć z piachem, aż dojechałem do utwardzonych dróg pożarowych. Było tam dużo szlaków rowerowych, a także rowerzystów. W kolejnej wsi – Białogórze – odnalazłem mój szlak R-10. Najwidoczniej zmienił się jego przebieg, dlatego pomyślałem o sprawdzeniu jego nowej trasy. Gdy nowy przebieg połączył się ze starym, szlak odbił na południe. Ja zorientowałem się dopiero po dłuższej chwili. Prawie narobiłem sobie dodatkowych kilometrów. Najwidoczniej R-10 został kompletnie zmodyfikowany w tym rejonie. Szkoda, że w internecie brakuje informacji o tej zmianie.
Jadąc do Jastrzębiej Góry, minąłem setki aut. Teraz się dowiedziałem, że Jastrzębia Góra jest częścią Władysławowa, mimo że znaki drogowe na to nie wskazują. W każdym razie, w całym Władysławowie było strasznie dużo aut. Zajechałem do miejsca, które wskazuje na najbardziej wysunięty na północ punkt Polski. No, prawie, bo pamiątkowy kamień stoi na klifie, a jest jeszcze plaża w dole, po której spacerowali ludzie. Aaa, nie można też zapomnieć o granicy morskiej, która jest oddalona o 12 mil morskich od linii brzegowej.
Zaczęła się droga brukowa. Kostka bardzo mała, taka wygodniejsza, jednak podkład był kiepskiej jakości, więc trzęsło. Widziałem kolejny dom do góry nogami. To chyba popularna nadmorska atrakcja. W centrum Władysławowa chciałem coś zjeść, zatrzymałem się nawet pod napotkaną rybiarnią, ale nie wcisnąłem się do środka – było zbyt tłoczno. Zjadłem jakiegoś batona i wjechałem na Mierzeję Helską. Droga na Hel była długa, ale wzdłuż ulicy ciągnie się droga dla pieszych i rowerów. Niestety jest ona zrobiona z kostki, a więc najgorszego budulca dróg dla rowerów. W dodatku głupi piesi chodzić nie umieją, bo albo rozwalają się na całą szerokość, albo chodzą jak pijani. Dzwonek się urywał. Ciekawe, jak to z tym jest za granicą.
Byłem świadkiem akcji gaśniczej płonącego budynku. Przejechałem po rozkopanej Jastarni (wielki remont drogi na całej szerokości). Gdy dotarłem do granic Helu, moja droga dla rowerów zamieniła się na ścieżkę cementową. Była bardzo, ale to bardzo niewygodna. Murarz musiał być pijany. Na szczęście, co jakiś czas były też ścieżki szutrowe. Te sobie cenię, bo były równiutkie i mogłem przycisnąć w pedały.
W końcu znalazłem się w centrum, moim celu sprzed dwóch lat. Było dużo ludzi i chociaż znaki w kilku miejscach pozwalały poruszać się rowerem, ja zrobiłem sobie spacer nad brzegiem. Kupiłem bilet na prom, ale niestety nie wyszło tak, jak chciałem. Zamiast do Gdańska, kupiłem do Gdyni, bo liczbę kursów można policzyć na palcach, a na ostatni prom do Gdańska spóźniłem się. Musiałem odczekać godzinę, więc poszedłem znaleźć jakąś restaurację. Jako że Hel jest mocno oddalony od innych miast, to ceny są tutaj dużo wyższe. W jednej restauracji zmarnowałem czas, bo nikt nie raczył podejść, aby wziąć zamówienie. Pojechałem do innej, nawet tańszej restauracji. Tam zjadłem soczystego łososia z grilla, w końcu!
Bałem się, że nie zdążę, ale do statku dojechałem na 5 minut przed odpłynięciem. Podobno sprzedano o 40 biletów za dużo, ale wszystkim pozwolono wejść na pokład. Ja, podczas zdejmowania w pośpiechu sakw, rozciąłem sobie palec. Czułem się jak kaleka podczas tej wyprawy. Ledwo co moja noga dochodziła do siebie po tym, jak ześlizgnąłem się z pedału, a tu kolejna niewygoda. Bosman zaprosił do kajuty znajdującej się pod pokładem kilka osób stojących na pokładzie, bo chyba nie było miejsc siedzących. Nie jestem pewien, bo ja też zszedłem. Podobno pod pokładem mniej buja, więc nawet nie chciałem wiedzieć, jak to wygląda piętro wyżej. Nie miałem na szczęście choroby morskiej, a był to mój pierwszy raz tak długiej żeglugi. Usłyszałem kilka historii, między innymi o tym, w jakich warunkach pracuje się na statkach Żeglugi Gdańskiej czy o krajach, które odwiedził ów bosman (a zwiedził pół świata). Sympatyczny człowiek.
Po nieco ponad godzinie dotarliśmy do Gdyni (przebyty dystans nie uwzględnia przepłyniętych dziesięciu mil morskich). Całkiem mi się pomieszało, że płyniemy do Sopotu, ale co to dla mnie? Najważniejsze, aby znaleźć nocleg. Wyrzeże wygląda bardzo ładnie. Na południe poprowadziła mnie droga dla rowerów. Niestety, nie mogłem znaleźć szlaku R-10, więc prawdopodobnie i w tamtym miejscu jego przebieg uległ zmianie. Chwilę pobłądziłem po jakiejś polanie leśnej i wjechałem ścieżką na spore wzgórze. Ta część miasta ma teren o dość zróżnicowanej wysokości. Po chwili trafiłem na drogę dla rowerów. Nie byle jaką, bo najbardziej udziwnioną, po jakiej kiedykolwiek jechałem. Na pewnej długości, po obu stronach jezdni, znajdują się jednokierunkowe drogi dla rowerów. Ich jednokierunkowość wyznaczają znaki umieszczone nad drogą. Szkoda, że nie zmieściły się obok – byłyby bardziej widoczne po zmroku, który zdążył zapaść. Co chwila trzeba zmienić stronę jezdni z prawej na lewą i odwrotnie. Nawierzchnia jest nawet wygodna, w niektórych miejscach wymalowano na czerwono skrzyżowania z uliczkami wjazdowymi, aby kierowcy mieli świadomość o pierwszeństwie przejazdu rowerem. Krawężniki nie są tak agresywne, jak te spotkane przez kilka ostatnich dni. Droga dla rowerów kilka razy uciekła z głównej drogi na uliczki osiedlowe, ale i tam ciągłość nie została zachowana, bo trzeba było lawirować między stronami ulicy. W jednym miejscu projektanci przeszli samych siebie. Strzałka z rowerem na znaku prowadziła prosto do zakazu wjazdu rowerem. Nie wiem, o co chodziło, ale musiałem zawrócić do przejazdu i przedostać się po raz setny na drugą stronę jezdni. Przez Sopot przejechałem, nawet tego nie zauważając. Miałem jednak bez przerwy czerwoną falę na sygnalizacjach świetlnych. W Trójmieście o rowerzystów rzeczywiście tak „dbają”?
Przywiedziony zapachem, zatrzymałem się w restauracji z fast foodem. Słabe jedzenie, ale na szczęście nie jadam go często. Na zewnątrz zrobiło się chłodno. Jadąc dalej, urwałem łańcuch. To, czego obawiałem się od kilku dni, stało się rzeczywistością. Próbowałem usunąć pęknięte ogniwo, jednak bez imadełka nie było szans. Wymieniłem łańcuch bez odwracania roweru do góry kołami. Po tej wymianie napęd zaczął wydawać dziwny dźwięk, jednak za nic nie mogłem zlokalizować przyczyny. To nie był dźwięk zużycia napędu.
Jadąc wciąż przeróżnymi drogami dla rowerów z Gdyni, znalazłem się nad głównym dworcem kolejowym w Gdańsku, który pamiętam sprzed kilku lat, gdy byłem w tym mieście. Pomyśleć, że planowałem zwiedzić to miasto ponownie. Ponieważ było po godz. 21, to wolałem zająć się poszukiwaniem noclegu. W napotkanym schronisku młodzieżowym nie było miejsc. Potem patrzyłem na ceny za noc w mijanych hotelach. Wszystkie odstraszały. Pomyślałem, że za miastem będzie lepiej, taniej. Dojechałem do kolejnego Chełma, tym razem dzielnicy Gdańska, bardzo pagórkowatej dzielnicy. Po kilku innych telefonach i odwiedzeniu jakiegoś hostelu udało mi się znaleźć nocleg. Przestałem już patrzeć na cenę. Po prostu chciałem odpocząć. Gdzieś na przedmieściu Pruszcza Gdańskiego stał zajazd, do którego udało mi się dotrzeć chwilę po północy, gdy temperatura wynosiła ok. 2 °C. Cena za pokój – 130 zł ze śniadaniem. Sam pokój niemiarodajny względem ceny. Byłem ciekaw, co podadzą na śniadanie.

Kategoria po zmroku i nocne, setki i więcej, z sakwami, terenowe, Polska / pomorskie, kraje / Polska, wyprawy / Świnoujście – Hel 2014, rowery / Trek

Straszny park – dzień 6

127.7107:11
Będzie to opowieść o tym, że nie wszystko jest takie piękne w urokliwych miejscach. Odkryję Amerykę, dom bez dachu, Czarne Wesele, kilkakrotnie zboczę ze szlaku, zobaczę żołnierzy, wiatraki, a nawet górę. Będę pędził po dziurach i piachu, a wszystko to w najcięższym dniu całej wyprawy.
Mgła zniknęła, słoneczko przebijało się przez chmury, a ja, wypoczęty, wstałem wcześniej niż ostatnio. Założyłem wyjątkowo spodnie, bo nie był to najcieplejszy poranek. Podczas zmiany łańcucha zorientowałem się, że zostawiłem jedną spinkę w domu. Sam łańcuch był w okropnym stanie – przeskakiwał lub hałasował na wszystkich zębatkach. Powoli kończy się jego żywot, za mocno się rozciągnął. Nie miałem już ochoty na kolejną zmianę, więc musiałem przecierpieć ten dzień.
Skierowałem się do drogi, którą chciałem wczoraj przejechać do Wicia. Ominąłem szlaban i pojechałem prosto po betonowych płytach typu jumbo. Dawały radę, choć kilka z nich należałoby wymienić. W pewnym miejscu droga się urwała. Bałem się, że będzie tam woda. Na szczęście zalegał tam jedynie piach, ale w razie czego leżał obok przenośny most, z którego i tak skorzystałem, ponieważ było strasznie grząsko. Za wyrwą płyty na drodze były nowiuśkie, jechało się wyśmienicie w porównaniu do wcześniejszego odcinka. Niestety niedługo, bo droga się urwała i musiałem wjechać na leśne, piaszczyste drogi. Gdzieniegdzie leżała ubita ziemia, czasem nawet dawało się jechać po ściółce. Co jakiś czas pojawiały się betonowe płyty różnego typu – były one ratunkiem od grząskiej nawierzchni drogi.
Po wyjechaniu z lasu miałem za sobą jedynie znak zakazu ruchu (typowy dla leśnych dróg), bez informacji o pracach budowlanych, jak w Darłowie. Czyżby droga jednokierunkowa? Po chwili spotkałem pracowników kładących kostkę brukową. Tacy to nie mają wolnego nawet w święto państwowe. Mam tylko nadzieję, że nie budowali z tego materiału drogi dla rowerów. To straszny obciach mieć w swojej miejscowości drogę dla rowerów z tak beznadziejnego budulca.
Za Jarosławcem nie udało mi się pojechać na skróty między jeziorem Wicko i morzem. Leżąca na tej mierzei miejscowość Wicko Morskie jest zajęta przez wojsko. Główną przeszkodą jest brama ze strażnikami. Trzeba było nadrobić szmat drogi, aby dotrzeć do Ustki. Najpierw jechałem po szlaku R-10, ale potem zrezygnowałem z tego, aby nie zwiększać dystansu. Drogi nie były w najlepszym stanie, część z powodu remontu, a część ze starości. Również wiatr mi nie sprzyjał, ponieważ według prognozy pogody rano miało wiać z południowego-zachodu, czyli bardzo sprzyjającego kierunku, ale w drugiej części dnia z północnego-wschodu, a zatem drastycznie zmienionego kierunku. Prognoza się sprawdziła, bo widziałem jak mijane wiatraki obracały się w inną stronę.
Gdy dotarłem do Ustki, chmury całkowicie zasłoniły niebo, wiatr stał się przeszywająco zimny, a temperatura niespodziewanie spadła. Myślałem, że zamarznę, mimo że byłem nawet porządnie ubrany. Uzupełniłem zapasy w sklepie i zatrzymałem się w barze. Było tam pusto, a kelner okazał się być zagorzałym rowerzystą. Zamówiłem rosół, który podobno został chwilę wcześniej ugotowany (gdy się zbierałem, powiedział to samo do kolejnych klientów), a także rybę, niestety smażoną. Nie mogłem trafić na grillowaną, choć miałem na nią taką ochotę.
Założyłem jeszcze jedną kurtkę, zajrzałem na plażę w Ustce i z ciekawości ruszyłem w dalszą drogę szlakiem R-10. Tak poza nim, to jakoś od Darłowa towarzyszył mi czerwony szlak rowerowy. Na wielu odcinkach pokrywał się z tym pierwszym. Nie mogę jednak znaleźć informacji o tym szlaku. Czasem nawierzchnia dróg była wygodna, a czasem strasznie piaszczysta. Już nie wiedziałem, co może być gorsze – piach czy wiatr. Cały ten odcinek, od Ustki do Dębiny, był do końca wojny linią kolejową. Tory zostały rozkradzione, a na starych nasypach kolejowych utworzona została polna droga. W pewnym miejscu, w lesie, wysokość nasypu sięgała ponad 5 metrów. To był piękny kawałek drogi, zwłaszcza że jechałem z górki. Gdy szlak przeciął się z asfaltem, zrezygnowałem z dalszej męki jazdy po piachu.
Rowy – nadmorska wieś letniskowa w północnej Polsce, w województwie pomorskim, w powiecie słupskim, w gminie Ustka, położona na Wybrzeżu Słowińskim, na zachód od jeziora Gardno, u ujścia rzeki Łupawy (źródło: Wikipedia). Wieś, w której wszystko się zaczęło. Przekroczyłem tam granicę Słowińskiego Parku Narodowego. Kasy były zamknięte, chyba ze względu na święto. Z początku jechało się lekko. Łańcuch zgrzytał od piasku, a ja podskakiwałem na korzeniach, ale przynajmniej miałem chwilę wytchnienia od wiatru. Leśne drogi zamieniały się w single, ludzi spotykałem coraz rzadziej. W końcu wyjechałem z lasu, a później z parku. Wiatr zaczął mocno utrudniać jazdę. Jak teraz sobie pomyślę, to mogłem zboczyć ze szlaku R-10 i pojechać przez miejscowość Smołdziński Las, jednocześnie skracając sobie drogę. Z drugiej strony nie zobaczyłbym góry Rowokół mierzącej 114,8 m. Kusiło mnie, aby pojechać w jej stronę, bo nawet dojrzałem na szczycie wieżę widokową, ale wiatr zniechęcał do czegokolwiek. Przynajmniej niebo powoli zaczęło się przejaśniać.
Przy drodze za Smołdzinem mijałem gipsowe figury, które wykonywały jakieś czynności. Niestety wandale zdewastowali większość z tych rzeźb. Najwidoczniej pozazdrościli umiejętności artyście. Od następnej wsi – Łokciowe – także oznakowanie szlaku R-10 zostało zniszczone. Na mapach Słowińskiego Parku Narodowego ów szlak został poprowadzony inną drogą i zastanawiałem się, czy internet jest taki nieaktualny, czy może te wszystkie parkowe mapy.
Dojechałem do wsi Kluki, ponownie wkraczając na teren parku narodowego. Na ulicy stało mnóstwo aut, chyba ze wszystkich województw. Jak się dowiedziałem, przez 3 pierwsze dni maja odbywa się tam coroczne wydarzenie – Czarne Wesele, podczas którego trwa kiermasz rękodzieła. Można zasmakować wiejskiego życia i folkloru. Ja jednak nie mogłem odpoczywać, musiałem ruszać. Niestety, dalsza droga to było piekło. Nie dość, że ktoś zniszczył oznakowanie szlaku R-10, to w parku zobaczyłem tabliczkę z informacją o złym stanie drogi i podtopieniach na żółtym szlaku pieszym. Rzeczywiście – stan drogi był fatalny, rzekłbym nawet, że tej drogi nie było. Rozkopali ją. Hałdy ziemi, błoto, a nawet woda. Wszystkiego tego można było tam posmakować. Rowerzyści, którzy byli tam przede mną, pozostawili po sobie dużo śladów. Dzięki temu wiedziałem, które miejsca są bagniste i mogłem je omijać, ale taka jazda, to nie jazda, bo co chwila przystanek, aby przeprowadzić rower przez górę zapadającego się podłoża albo dół wypełniony błotem. W końcu przekroczyłem jakiś mostek i droga się polepszyła. Doszły betonowe płytki, ale droga nadal była częściowo rozkopana. Gdy na jakimś skrzyżowaniu żółty szlak odbił w lewo, zbadałem kawałek tej drogi, a raczej ścieżki, zarośniętej ścieżki. Pamiętając o ostrzeżeniu o zalanej drodze na tym szlaku, zrezygnowałem ze „skrótu”. Jadąc prosto, opuściłem ponownie park i dotarłem do kolejnej wsi, i nawet oznaczenie szlaku R-10 wróciło nienaruszone. Czyli szlak tamtędy przebiega, jednak komuś się to nie podobało.
Znów zjechałem ze szlaku i dotarłem do Izbicy, miejscowości, w której miałem nocować po piątym dniu podróży, a dziś jest już szósty. Miałem być już gdzieś w okolicach Helu. Na liczniku 100 km, a wieczór zbliżał się wielkimi krokami. Na mapie wypatrzyłem Amerykę, miejscowość kaszubską. Ciekawe skąd wzięła się ta nazwa. Nie miałem jednak wizy, dlatego nawet się do niej nie zbliżałem. Znów wkroczyłem na teren Słowińskiego Parku Narodowego. Z tabliczek wyczytałem, że mam 10 km do Łeby, ale droga była tak strasznie piaszczysta, tak grząska, że momentami nie dało się jechać. Próbowałem omijać te wydmy poboczem, jak inni, ale nawet te ścieżki powoli zamieniały się w grząskie pułapki. Biedny mój łańcuch, tyle wycierpiał w tym parku. Nie jest to miejsce dla rowerzystów. Już Jura Krakowsko-Częstochowska jest bardziej sprzyjająca do podróży po tamtejszych piaskach. Gdy w końcu wydostałem się do cywilizacji, na asfaltową drogę, z dala od tego okropnego parku, poczułem olbrzymią ulgę, że mam to już za sobą.
Resztkami sił dostałem się do Łeby. Zrobiłem sobie spacer po nabrzeżu, zobaczyłem spienione fale i ruszyłem w poszukiwaniu noclegu. Do jednego z kempingów nie wiedziałem jak się dostać, bo wisiała tylko tabliczka zezwalająca na wstęp tylko z kartą pobytu. Jaka szkoda, że nie przejechałem się kilkaset metrów dalej, bo jest tam drugie pole kempingowe. Mogła to być moja pierwsza noc pod namiotem. Mimo wszystko dzwonienie za noclegiem zajęło mi dzisiaj tylko pół godziny. Znów znalazłem kwaterę prywatną. Taniej niż zwykle, choć pokój ciasny i słabo ogrzewany.
Po drodze do kwatery zobaczyłem pomysł na biznes. Dom do góry nogami ogrodzony grubą siatką, aby paparazzi nie mogli pstrykać zdjęć za darmo. Mam nadzieję, że z tego poronionego pomysłu nie zaczną masowo korzystać inni. Ja lubię robić zdjęcia ładnym obiektom, ale jakbym musiał jeszcze za to płacić...
Kategoria setki i więcej, terenowe, z sakwami, Polska / zachodniopomorskie, Polska / pomorskie, kraje / Polska, wyprawy / Świnoujście – Hel 2014, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery