Dzień zaczął się słonecznie. Było czuć odrobinę rześkiego powietrza, ale trudno się jechało. Najpierw kawałek pod górę z widokami na Alpy i na pobliski wulkan, póki nie dojechałem do przełęczy. Tam zaczęła się droga w dół z ponumerowanymi zakrętami. Wzdłuż drogi biegła także linia kolejowa, której szczątki od czasu do czasu zauważałem, aż dojechałem do parkingu przy (chyba) dawnej stacji. Tam zorientowałem się, że zlikwidowali aż dwie linie. Pierwsza, najstarsza, została zamieniona na promenadę. Było mnóstwo zakazów dla rowerzystów, ale ślady świadczyły o pospolitej ignorancji Japończyków, czego bywam świadkiem na co dzień. Druga linia, zelektryfikowana, choć rdzewiejąca, została zastąpiona długim tunelem o mniejszym stopniu nachylenia, co usprawniło ruch pociągów.
Na dole było jeszcze więcej kolejowych akcentów. Wspiąłem się na ceglany wiadukt kolejowy. Gdy dostrzegłem ostrzeżenie o pijawkach, zauważyłem dwie rozgniecione w bucie i plamę krwi. Była stacja kolejki, choć ta nie wyglądała na czynną. Promenada nadal zakazywała wjazdu rowerem. Na jej końcu znajdowało się muzeum kolejnictwa, choć upał zniechęcał do zbliżania się do rozpalonego w słońcu żelaza. Widziałem szczyty o finezyjnych kształtach. Szkoda, że było tak piekielnie gorąco.