Jako że prognoza na piątek wskazuje deszcz, to zaplanowałem wykorzystać właśnie dzisiejszy dzień. Było pewne "ale", które wolałem wyeliminować. Musiałem wymienić łańcuch, ponieważ na obecnym już i tak za długo jeździłem (metoda trzech łańcuchów). Dodatkowo muszę wymienić przednią obręcz, bo na tej daleko nie zajadę.
Wizyty w Worbike'u nie należą do najmilszych, co potwierdziła także ta dzisiejsza. Musiałem swoje odczekać zanim ktoś zajrzał do roweru. Według mnie nierównomiernie obracająca się oś tylnego koła nie jest czymś normalnym, ale serwisanci tkwią w innym przekonaniu. Pożyjemy – zobaczymy. Mój łańcuch otrzymał za to solidną porcję czarnej paćki i wątpię, aby operacja została wykonana na czystym napędzie (przyjechałem przecież tu po nowy łańcuch, a dostałem gratis możliwość wybrudzenia rąk podczas domowego przeglądu).
Co do przedniego koła, które chcę wymienić w całości, to nie mieli... Będą dopiero sprowadzać części, a jeszcze co to wyszło z moim tylnym kołem – nikt nie pamiętał, aby takie mieli na składzie, gdy składali mi napęd miesiąc temu. W końcu doszli, że to koło mogło wisieć na warsztacie kilka miesięcy i było zaplatane na miejscu. Także będę musiał dodatkowo poczekać na przednie (chciałbym, żeby były jednakowe).
Jak w końcu udało mi się wymienić łańcuch po dłuższej walce z nową spinką, która nie chciała się zapiąć, to było późno. Postanowiłem więc, że będzie to wycieczka nocna, na której już od dłuższego czasu nie byłem. Nie było zbyt ciepło, bo raptem 15 °C. Wyruszyłem na trochę przed godz. 16 starymi drogami do Raszówki. Tam chwilkę pomyślałem nad dalszą drogą i stwierdziłem, że szybciej będzie asfaltem, bo czas mnie goni. Wpadłem jednak na czerwony szlak wokół Lubina zmierzający w las i nim też ruszyłem. Szlak gdzieś uciekł, a droga zaczęła być niewygodna. W końcu wyjechałem i od Raszowej już asfaltem w kierunku Lubina.
W mieście zostałem przywitany zakazem wjazdu rowerów i, o zgrozo, slalomem. Dzięki temu Lubin zyskał u mnie miano posiadacza najgorzej rozwiniętej infrastruktury drogowej. Ostatnim razem taki slalom miałem we Wrocławiu rok temu, ale tam ścieżka rowerowa miała kilka kilometrów, a tutaj trzeba co 200 metrów zmieniać stronę jezdni. Nie dziwię się miejscowym, że mają prawo w głębokim poważaniu.
Trwa przebudowa Parku Wrocławskiego. Niestety ignorancja zarządcy inwestycji spowodowała, że wjechałem do tego parku, ponieważ znak drogi dla rowerów nie jest zasłonięty, a dodatkowo brama z zakazem wstępu była otwarta w ten sposób, że ów zakaz był niewidoczny. Wydłużyło to moją podróż o niepotrzebne przywitanie się z triceratopsem.
Pomimo tych mankamentów można przejechać miasto bez zsiadania z roweru przy dobrych wiatrach. Jedynie obok Tesco jest przejście dla pieszych bez przejazdu rowerowego.
Droga do Rudnej bardzo wygodna. Zachwalam sobie ją i podejrzewam, że dane mi będzie jeszcze nie raz przejechać się po niej. Minusem było to, że wjechałem na Wzgórza Dalkowskie. Szczęście, że na część mniej pagórkowatą.
W Rudnej pomyliły mi się drogi, ale na szczęście złapałem szybko kurs na Krzydłowice. Byłem tu ostatnio we wrześniu, ale ruina pałacu nadal się trzyma. Z ciekawości poszukałem dobrego kadru, żeby uchwycić zabytkowy kościół.
Czas leciał, a ja jechałem dalej. Słońce na szczęście jeszcze trzymało się wysoko nad horyzontem. Minąłem drogę wojewódzką i po pewnym czasie zaczął się wybrukowany odcinek do miejscowości Bucze. Dobrze, że kamień był drobny i nie ciążył podczas jazdy. Później asfalt wrócił, a ja zachwycałem się zielenią. Gmina nie wygląda na bogatą, dużo rolnictwa, kanałów wodnych i w ogóle wody. Miałem okazję przypatrzeć się nawadnianiu pól wodą z pobliskich zbiorników wodnych. Woda podawana tzw. papajkiem, choć nie wiem czy ta nazwa jeszcze funkcjonuje. Nie mogę znaleźć niczego interesującego w internecie (dziwne).
W końcu dojechałem do samego Pęcława, choć martwiło mnie, że już ponad 60 km przejechałem i go nie było. Zatrzymałem się na rozdrożu, żeby spojrzeć na mapę, bo wieś nie jest zaskakująca. W oddali usłyszałem zdawkowe "zgubił się", ale czy ktoś, kto ma mapę się gubi? Chyba ten, który jej nie ma, bo ja mapy używam do planowania, a w takiej wsi ciężko się zgubić. Ruszyłem szybko do Białołęki spojrzeć na znajdujący się tam kościół. Powrót już mi się nie podobał, bo jechałem pod wiatr. Miałem tylko nadzieję, że będę przejeżdżał przez dużo lasów, żeby uniknąć ciężkiej jazdy.
Sądziłem, że te rejony nie są atrakcyjne ze względu na swoje położenie. Jak bardzo się myliłem, gdy raz za razem mijałem rowerzystów. Zielona kraina przyciąga rzesze turystów. Jest tutaj kilka szlaków rowerowych, w tym niebieski rowerowy Szlak Odry, a mnie dane było przejechać się częściowo szlakami zielonym i czerwonym. Jeszcze chyba podczas żadnej wycieczki nie minąłem takiej ilości rowerzystów. A miałem ponarzekać na dwójkę tych, którzy mi nie pomachali po wjechaniu do gminy. Poza nimi jednak już każdy rowerzysta wymienił się ze mną pozdrowieniem.
Na mapie kusił mnie Chełm i ponieważ słońce wciąż było wysoko na niebie, to ruszyłem w jego kierunku. W miejscowości Piersna zboczyłem z drogi wojewódzkiej, żeby zobaczyć kościół, a przy okazji przeczytałem o nim trochę informacji na tablicy. Miejscowość, jak i kościół mają początki swojej historii w XIII w. Dowiedziałem się też skąd te oznaczenia
miejsc zbiórki oraz dróg do ewakuacji, które licznie mijałem. Odbudowa kościoła po pożarze w XVII w. trwała wiele lat przez nawiedzające tamte tereny powodzie. Nie chciałbym mieszkać w takim miejscu, nawet jeśli jest piękne, zielone i przyjazne.
Na mapie wyznaczyłem nową drogę. Aby dotrzeć do kościoła w Szymocinie, musiałem przejechać po kolejnym bruku. Tym razem bardzo niewygodnym, dlatego starałem się wykorzystywać pobocze, gdy tylko roślinki mi na to pozwalały. Towarzyszył mi też zielony szlak rowerowy.
Z Trzęsowa do Orska zaplanowałem dostać się drogą gruntową. Gdyby nie ten piach, to byłaby wygodna do poruszania się. Tak źle jednak nie było i szybko dostałem się do samego Chełma, już trzeciego, który odwiedziłem i drugiego na Dolnym Śląsku.
Pozostało mi wrócić do domu, bo nie miałem więcej żadnych planów. Jechałem, podziwiając zachód słońca, który przez moje pomarańczowe szkła okularów był jeszcze piękniejszy.
Robiło się coraz chłodniej, a moje stopy coraz bardziej przemarzały. Za Rudną było 8 °C. Przez Lubin przejechałem drogą krajową, bo nie miałem ochoty pchać się na jakiekolwiek ścieżki rowerowe, choć i tak coś mnie podkusiło, żeby na Legnickiej wjechać na taką jedną – idiotyczną. Rowery namalowane na niej sugerowały, że można wjechać pod prąd na jednokierunkową ul. Legnicką. Pomysłowe. Dalej drogą krajową przy 5-stopniowej temperaturze jakoś dojechałem na obwodnicę, żeby ominąć dziury. Mimo pięknego księżyca, który przyświecał mi drogę nie chciałem dryblować po zniszczonej ul. Poznańskiej.
Coraz dalej mam do niezaliczonych gmin. Kolejna będzie na pewno Olszyna, albo może Węgliniec? A mam jeszcze całą Kotlinę Kłodzką do objechania. Nie mogę narzekać na brak planów. Mogę za to ponarzekać na odległość tych miejsc...