Miałem niewiele opcji, żeby wydostać się z Malborka. Zdecydowałem się na drogę krajową. Upał dawał się we znaki już od poranka. Malbork też, bo wczoraj nie zwróciłem uwagi (pewnie ze zmęczenia), jak okropne ma drogi dla kaskaderów. Po prostu szkoda słów.
Droga krajowa do Elbląga była niemal pozbawiona drzew. Żar lał się z nieba. Spróbowałem zjechać na boczne drogi, co było prawdopodobnie jeszcze większym błędem. Dziura na dziurze to mało powiedziane, by opisać drogi, na które się wpakowałem. Zaskakująco minąłem tam grupę ok. 50 rowerzystów. Barany jechały całą drogą – tak, że jeden prawie mnie potrącił, ale to on skończył w rowie. Potem jeszcze wpadłem na drogę wyłożoną starymi, betonowymi płytami. Fatalny początek dnia.
Celem obecnej podróży jest przejechanie szlaku Green Velo – przynajmniej na pewnym odcinku. Dotarłem do miejsca, gdzie miał się rozpocząć ów szlak. Nic nie zauważyłem. Dopiero za znakiem granicznym Elbląga znalazłem tabliczkę kierującą do końca szlaku. Słabe oznaczenie, a to dopiero początek problemów.
Jazda po Elblągu była koszmarem. Kiepskie oznaczenie szlaku, fatalna nawierzchnia dróg, a potem nawet braki w oznaczeniach szlaku, że musiałem się cofać, zaczynały być denerwujące. Całe szczęście wydostałem się z miejskich zabudowań i wjechałem do Parku Krajobrazowego Wysoczyzny Elbląskiej. Chociaż szczęście to raczej złe słowo. Wjechałem na drogi szutrowe z luźnymi kamieniami. Niby nowy szlak, a tak rozjeżdżony. Najgorszy jednak był profil tej drogi. To istne pogórze przepełnione podjazdami. Czasem brakowało mi biegów, żeby jechać z moim tobołem. Jedno szczęście, że park w dużej mierze zapewniał cień od upału.
Za Elblągiem szlak gdzieś przepadł, albo to ja źle skręciłem, bo po drodze dołączyła Międzynarodowa Trasa Rowerowa R-1, którą poruszałem się wczoraj. Już nie miałem ochoty zawracać i szukać Green Velo. I tak przegapiłem kilka skrętów w Elblągu, więc wiedziałem, że nie przejadę go w całości.
W Tolkmicku spróbowałem odnaleźć swój szlak i udało się, choć wygoda R-1 się skończyła. Drogi terenowe, betonowe, żwirowe, nierzadko wymagające umiejętności technicznych, żeby nie wpaść w poślizg podczas zjazdu (raz spadła mi sakwa) czy nawet podjazdu, a tych było mnóstwo. Nie jest to szlak dla wszystkich, jednak widziałem wszystkich, włącznie z użytkownikami damek. No, brakowało tylko dzieci, ale może miałem pecha. Nie obyło się również bez aut pędzących na złamanie karku, aż nie dało się oddychać kurzem, który zostawiały. Momentami nawet chciałem rezygnować z trzymania się szlaku, ale wciąż dawałem mu szansę.
Dotarłem do Fromborka. 2 godziny później niż planowałem, ale prognozowanego deszczu wciąż nie było. Zatrzymałem się na pustym kempingu, nawet obsługi nie zastałem. Co zauważyłem, to komary – pierwszy raz w tym roku. Były wyjątkowo agresywne, a siedlisko zrobiły sobie na kempingu, bo w centrum miasta ich nie odczułem.
Mając sporo czasu, zajrzałem do dziurawego koła, bo pompowanie go co jakiś czas znudziło mi się. Okazało się, że stara łatka odkleiła się, gdy 3 dni temu wyciągałem zapieczoną dętkę z opony. Resztę upalnego dnia spędziłem na łażeniu po Fromborku, bo po deszczu ani śladu. Ładne i ciche miasteczko. Chyba nie ma zbyt wielu turystów. Zaskoczyła mnie bazylika, która dzięki swoim obwarowaniom wygląda jak zamek.