Wiało, czasem pokropiło. Pojechałem na łódź na jedną z wysp Aran. Nie wiem, co mi strzeliło do głowy. Już na początku kapitan oznajmił, że warunki na wodzie nie są dobre. Szybko to odczułem. Uciekłem na rufę za świeżym powietrzem. Trochę tam przemarzłem, ale obserwacja horyzontu pomogła to przetrwać. Rower, umieszczony na górnym pokładzie, niestety oberwał morską wodą, gdy przebijaliśmy się przez fale. Aż przypomniała mi się
podróż do Korei.
Wyspa Inis Mór kontrastowała z resztą Irlandii. Surowy, kamienny krajobraz bardzo mi się podobał. Co mnie uderzyło to wiatr. Dwukrotnie silniejszy niż wcześniej. Na szczęście mury wokół irlandzkich dróg spełniały swoje zadanie i nie było najgorzej. Niestety wróciły opady. Znów tylko od czasu do czasu, ale dojechałem prawie do końca wyspy i opad przestał zwalniać. Zawróciłem, trafiając na moją pierwszą w Irlandii drogę terenową. Miałem plan zwiedzić więcej wyspy, ale wiatr i deszcz zniechęciły mnie do tego. Poczułem też wodę w bucie, bo nie założyłem nieprzemakalnych spodni. Później tylko zmieniałem skarpetki, żeby go trochę przesuszyć.
Przemarzłem w oczekiwaniu na kolejną łódź. Tym razem bujało ciut mniej, a obserwowanie horyzontu, jak mi podpowiedzieli poznani rano współpasażerowie, pozwoliło mi pozostać na swoim miejscu przez cały, niemal godzinny rejs.
Nieustannie padało, gdy dotarłem do lądu. Miałem kawałek do najbliższego kempingu. Zauważyłem, że dużo znaków było tylko po irlandzku. W większości kraju są znaki dwujęzyczne. Doczytałem, że istnieje termin Gaeltacht, który określa obszary zdominowane przez osoby posługujące się językiem irlandzkim. To też wyjaśnia, czemu na kilku obszarach Irlandii widziałem znaki tylko w tym języku. To również czuć, bo ludzie w sklepach posługiwali się irlandzkim.
Dotarłem do kempingu. Deszcz zmienił się w mżawkę, która stopniowo przepadła. Czekało mnie duże suszenie.
