Poranek przyniósł chmury i chłód. Słońce wyjrzało tylko na chwilę. Z początku planowałem dostać się przez góry do jeziora Loch Ness, ale nie miałem ochoty na ponowne pchanie roweru, więc znalazłem informację o tej drodze i nie spodobała mi się. Szlak wyglądał na przejezdny, ale nawierzchnia z kamienia mnie odrzuciła. Ruszyłem w zupełnie innym kierunku.
Nie przejechałem daleko, a poczułem kapcia. Dziura wyglądała na wadę fabryczną. Załatałem ją i gdy już kończyłem, usłyszałem syk. Od razu wiedziałem, co to. Puścił wentyl, który już wcześniej nie podobał mi się. Jak dobrze, że zabrałem zapasową dętkę.
Wjechałem na krajówkę. Nie było najgorzej, choć Norwegowie wydają się być nieco cierpliwszymi kierowcami. Zjechałem na szlak. Był pusty, choć nie najwygodniejszy. Zaczęło też padać, jak prognozowali. Potem jeszcze kilka mżawek przeszło nad moją głową.
Po krajówce dostałem się do chyba jedynego w promieniu kilkudziesięciu kilometrów sklepu i znów wjechałem na szlak bez ludzi, biegnący wzdłuż jeziora. Potem znów krajówka, ale wieczorem ruch był mały. W końcu, na bocznej drodze zacząłem się rozglądać za noclegiem na dziko. Upatrzyłem sobie jedno miejsce nad jeziorem. Po śladach było widać, że ktoś wcześniej rozbijał się tam. Niestety był to chyba najgorszy dziki obóz, na jaki trafiłem. Kilka minut po tym, jak zacząłem się rozbijać, zainteresowałem sobą tysiące muszek. Walczyłem z nimi długo, a gdy wydawało się, że po zachodzie słońca przepadły – musiałem z nimi walczyć ponownie wewnątrz namiotu, bo dostało się do środka kilkaset tych gryzących, szatańskich stworzonek. Rano dopiero będę miał zabawę, bo znalazłem 4 kleszcze. Pewnie rozbiłem się w jakimś legowisku.