Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

wyprawy / Islandia 2016

Dystans całkowity:2819.70 km (w terenie 395.86 km; 14.04%)
Czas w ruchu:194:01
Średnia prędkość:14.53 km/h
Maksymalna prędkość:69.31 km/h
Suma podjazdów:26488 m
Liczba aktywności:27
Średnio na aktywność:104.43 km i 7h 11m
Więcej statystyk

Z głową w chmurach

  132.88  08:39
W połowie nocy zruszył się okropny wiatr i zaczął targać moim namiotem. Wydawało mi się, że nie spałem do rana, ale wstałem w miarę wypoczęty. Czym prędzej zebrałem się, a śniadanie zjadłem kawałek dalej na parkingu.
Trochę czasu powalczyłem z bocznym wiatrem i dostałem się do Blönduós. Supermarket otwierali dopiero o 13, więc poszedłem do kawiarni obok. Zamówiłem burger Ömmu, zupę dnia oraz oczywiście kawę. Hamburgerów nie jadam, więc się nie wypowiem, ale wybrałem go, ponieważ był jedynym daniem brzmiącym po islandzku. O zupie kelner zapomniał, bo był trochę zakręcony, ale to dobrze, bo burger był wystarczająco sycący.
Ruch na drodze mocno urósł, a do tego zaczynało być ponuro wkoło – szare chmury opadły nisko nad ziemię i w ogóle wszystko takie bez koloru. Brakowało mi ciekawych widoków, aby porobić zdjęcia. Pędziłem dalej, trochę z wiatrem, trochę przeciwko, bo chciałem zdążyć do sklepu, ale się nie udało. W punkcie informacji zasugerowali sklep na stacji benzynowej. Słabo wyposażony, ale coś wziąłem i nie musiałem się martwić o zapasy. Skyr też był. Po wyjściu zobaczyłem leżący rower, a obok połowę stopki. To już jest koniec jej historii. Wiatr zakończył jej żywot. Koniec też odchodzenia od roweru, aby zrobić zdjęcie górom ze środka drogi albo konikowi z ładną grzywą. Będzie zdecydowanie trudniej.
Potem było trochę więcej z wiatrem, a gdy wjechałem na kolejną górę, znalazłem się w chmurach. Tych samych, które od wczoraj zatapiają szczyty otaczających mnie wzgórz. Od mgły niewiele się różnią. Może trochę cieplejsze i bardziej deszczowe. Za wzgórzem był ich koniec, ale słońca już nie zobaczyłem.
Zatrzymałem się na jeszcze jednej, większej stacji benzynowej, aby kupić śniadanie i popędziłem na kemping na północ. Pęd to mocne słowo, bo miałem 8 km pod wiatr. Przejazd zajął mi z godzinę. Ulokowałem się pod płotem. Miałem nadzieję się wyspać, osłoniony od wiatru szarpiącego namiot. Szkoda, że nie było prysznica. Nie mogłem sobie przypomnieć, kiedy ostatnim razem się myłem.

Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Dwa tygodnie na Islandii

  122.14  08:43
Jak ten czas szybko leci. Nawet nie zauważyłem, że minęła połowa mojego urlopu, a to już 2 tygodnie, jak szwendam się po tej wyspie.
Wyruszyłem nawet wcześnie, bo obudził mnie śpiewający Japończyk. Przejechałem się po Akureyri, tak aby ominąć światła i auta, i ruszyłem dalej krajową jedynką. Ruch był duży tylko wokół miasta. Dalej się zmniejszył. W dobrym momencie, bo miałem przed sobą długi podjazd wzdłuż zielonej doliny. Trochę deszczu, trochę słońca i byłem po drugiej stronie. Na dole górki czekała mnie przykra niespodzianka w postaci wiatru z północy. Kilkanaście kilometrów mozolnej jazdy z wieloma postojami na rozważania o sensie dalszej jazdy. Chciałem pojechać na północ, aż do Sauðárkrókur, aby ominąć ruch na jedynce, ale ruchu prawie nie było, a wiatr skutecznie zniechęcał do kontynuowania planu.
W Varmahlíð miałem jeszcze trochę czasu przed zachodem słońca, więc pojechałem dalej, do kolejnego kempingu, ale na miejscu nie zastałem ani żywej duszy, ani informacji o miejscu na kemping. Przyjechałem za późno i wszyscy pewnie spali. Ruszyłem dalej, szukając odpowiedniego miejsca na nocleg. Znalazłem coś nad rzeką, ale nie miałem pewności, czy nie była to własność prywatna, dlatego zaryzykowałem z myślą, że następnego dnia musiałbym się szybko zwinąć. Zdążyłem się rozbić przed deszczem.
Kolejna awaria – urwał się gwint śruby trzymającej bagażnik. Wiedziałem, że kiedyś nie wytrzyma. Dobrze, że miałem opaski zaciskowe na taką ewentualność. Gorzej ze stopką, która pękła wczoraj. Jej nie naprawię tak łatwo.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Akureyri

  75.94  05:50
Obudziłem się, zjadłem śniadanie, zamknąłem na chwilę oczy i... zasnąłem. Nie wiem ile spałem, ale gdy się spakowałem, było daleko po południu. Na niebie znajdowało się pełno chmur, wiatr wciąż wiał z północy, było chłodno. Po prostu nie jechało się przyjemnie. Do tego zacząłem przemarzać w dłonie. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że to nie będzie dobry dzień.
Zatrzymałem się nad wodospadem Goðafoss. Planowałem przenocować na tamtejszym kempingu już wczoraj, ale zabrakło dnia. W ramach rozgrzania się poszedłem na spacer wokół wodospadu. Turyści wydeptali strasznie dużo ścieżek w jego kierunku. Pewnie dlatego po wschodniej stronie było widać świeży, asfaltowy chodnik. Islandia boryka się z trudnymi turystami, którzy chodzą własnymi ścieżkami, niszcząc przyrodę. Czasem nieświadomie, czasem z premedytacją, bo przecież on tylko na chwilę, kilka śladów nie zrobi różnicy. Potem pomyśli tak samo jeszcze kilku innych i przyroda już nie ma sił się odrodzić w tym surowym klimacie.
Nad jeziorem Ljósavatn zatrzymałem się na parkingu. Chowając się od wiatru za kępami traw, chciałem przyrządzić zupę. Miałem ze sobą suszoną rybę, którą wiozłem od kilku dni i która nie smakowała mi tak bardzo, jak wcześniejsze. Zagotowałem wodę, wrzuciłem makaron, warzywa i pokruszoną rybę, potrzymałem to trochę nad ogniem i zjadłem. Pomysł na tę zupę wpadł mi do głowy ładnych kilka dni temu, gdy żułem kolejną paczkę suszonych ryb (niedosłownie paczkę, ale dosyć szybko zjadałem zawartość). Byłem ciekaw smaku po ugotowaniu. Zupa smakowała trochę jak kurczak, ale sama ryba była wciąż zbyt twarda, aby nie trzeba było jej żuć. Przynajmniej pomysł miałem dobry.
Chciałem ominąć kawałek głównej drogi, ponieważ moja mapa Islandii sugerowała objazd. Niestety droga była zablokowana przez ciężki sprzęt. Dowiedziałem się, że w tamtej okolicy drążony jest tunel i najwidoczniej całe zamieszanie spowodowało problemy. Akurat gdy zawracałem, zaczęło lać. Musiałem więc długi podjazd pokonać w deszczu. W sumie i tak dawno nie padało, więc była okazja do umycia roweru.
Widoki za podjazdem były bardzo ładne. Nawet słońce zaczęło się przeciskać między chmurami. Szkoda tylko, że brakowało pobocza, aby się zatrzymać. A gdy akurat trafiłem na drogę wjazdową, złe fatum popchnęło mój rower. Zdałem sobie sprawę, że mam pękniętą stopkę.
Gdy dotarłem do Akureyri, był wieczór, a ja nie miałem w planach zatrzymywać się w tym mieście ze względu na złą opinię o mieszkających tam Polakach. Byłem jednak zbyt zmęczony, aby jechać dalej i szukać noclegu na dziko, bo do kolejnego kempingu był kawałek.
Jako że miałem trochę czasu, zjeździłem miasto i o ile inne miejscowości były małe, ładne i przytulne, o tyle Akureyri pozostało tylko ładne. Nie przepadam za dużymi miastami, chociaż paradoksalnie mieszkam w Poznaniu. Znalazłem ostatni czynny sklep, a obok niego kemping ze sporą liczbą rozbitych namiotów.

Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Jezioro Mývatn

  116.06  08:24
Wiało od samego rana. Co ciekawe, w nocy było bezwietrznie, ale to nie moja pora na podróżowanie, a do tego zdjęcia wychodzą gorsze. W barze zamówiłem kawę i zupę z mchu. Ta ostatnia była strasznie słodka. Dowiedziałem się też, gdzie znajduje się prysznic (a lokalizacja nie była oczywista), bo poprzedniego dnia zapłaciłem za niego ekstra. Do tego nigdy nie wiadomo, kiedy zdarzy się kolejna okazja na umycie się.
Wyjeżdżając, spotkałem spacerującą samotnie Islandkę. Nie pierwszy raz odkąd jestem na wyspie. To chyba popularny sposób spędzania czasu tutaj. Kawałek dalej minąłem się z rowerzystą na monocyklu. Miał taki malutki plecaczek. Gdzie zapasy, a gdzie woda? Na czymś takim chyba daleko się nie zajedzie, ale pewnie ludzie z ciekawości zatrzymują się i pomagają.
Chmury na niebie pojawiły się i zasłoniły słońce jeszcze zanim ruszyłem. Temperatura wynosiła ok. 10 °C, ale odczuwalna na oko 3 °C. Nic ciekawego się nie działo. Ciągła i mozolna jazda z bocznym wiatrem zabierała całą frajdę. Gdy dojechałem do skrzyżowania, na którym miałem skręcić i pojechać do Húsavíku, okazało się, że droga jest zamknięta na odcinku 25 km. Można było dojechać tylko do wodospadu Dettifoss. Nie chciało mi się pokonywać tylu kilometrów pod wiatr, a potem wracać. Nie pierwszy i nie ostatni wodospad, jaki widziałem (mimo że to najpotężniejszy islandzki wodospad). Mogłem wybrać drogę gruntową, równoległą wzdłuż wschodniego brzegu rzeki, ale nie chciało mi się zawracać ze względu na wiatr, więc pojechałem dalej jedynką.
Niebo zaczęło się przejaśniać, gdy zbliżałem się do jeziora Mývatn. Zauważyłem sporo pary unoszącej się w oddali. Do wyboru miałem okolice wulkanu Krafla oraz pole geotermalne Hverir. Wybrałem drugą opcję, ponieważ była najbliżej. Nawdychałem się zapachu jajek, gdy robiłem tam zdjęcia. Cały obszar wygląda jak powierzchnia Marsa. No, pomijając błoto i buchającą parę wodną. Widoki są tam po prostu nieziemskie.
Musiałem się sprężać. Przedostałem się przez masyw górski i zatrzymałem w miasteczku Reykjahlíð, aby uzupełnić zapasy. Zjadłem też dwie porcje skyru, ponieważ poprzedniego dnia nie zatrzymałem się w żadnym sklepie. Całemu mojemu posiłkowi przyglądało się wstrętne ptaszysko – mewa. Tylko czekała, aż jej coś zostawię. Turyści musieli ją nauczyć tego triku.
Słońce chylące się nad horyzontem odbijało się od tafli jeziora tak, że prawie oślepiało. Miałem do wyboru pole kempingowe w tym mieście albo dalszą podróż. Wiedziałem, że mogę pojechać jeszcze dalej, na kolejny kemping. Zjechałem z głównej drogi, aby ominąć jezioro od południa.
Przed wyjazdem na Islandię czytałem, że przy Mývatn meszki atakują najliczniej. Albo ktoś miał pecha, albo to ja miałem szczęście, bo nie było żadnych robaków. A zatrzymałem się nieraz. Najdłuższą przerwę miałem w lesie Höfði, ale nic mnie w nim nie zaciekawiło poza tym, że na Islandii nie ma zbyt wielu lasów.
Słońce znów schowało się za chmurami. Zapowiadała się deszczowa noc. Po pokonaniu kilku mniejszych podjazdów oraz jednego długiego i zimnego zjazdu dotarłem na miejsce. Na kempingu nie było recepcji. Jedynie kartka z informacją gdzie należy się zgłosić, aby uiścić opłatę. Rozbiłem się nad rzeką, której plusk było słychać przez całą noc.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Wewnątrz lądu

  110.46  07:39
Trochę mi zajęło zanim wyruszyłem, ale to już codzienność. Napisałem kartkę pożegnalną do firmy (oczywiście był to żart, który dotarł 2 tygodnie po moim powrocie, czyli miesiąc od wysłania), zmieniłem łańcuch (stosując metodę trzech łańcuchów), uzupełniłem zapas wody z kranu (wspominałem, że jest przepyszna?) i ruszyłem.
Zaplanowałem pojechać kawałek krajową jedynką. Niestety wiało z północnego-wschodu (elektroniczny znak informował o wietrze NA 5), więc na początek miałem pod wiatr. Ale niedaleko, bo zaraz pojawił się długi zjazd i most na rzece Jökulsá á Brú, pod którym zatrzymałem się na zrobienie jakichś zdjęć. Przy okazji ugotowałem obiad, bo pokonanie wiatru na odcinku od kempingu w Egilsstaðir trochę czasu zajęło.
Ruszyłem dalej, już z wiatrem, ale to mnie nie ratowało, bo tym razem słońce świeciło prosto w twarz, a było bardzo upalnie i termometr pokazywał nawet 19 °C. Brakowało drzew, jakichkolwiek skał; nie było cienia ani ucieczki. Do tego droga mało ciekawa, bo krajobraz wąwozu nie zmieniał się prawie w ogóle. Jedynie kolejne wodospady różniły się rozmiarami.
Na mojej drodze stanął długi podjazd. Tak długi, że nie było widać jego końca. Wymordował mnie, aż miałem dość podjazdów na ten dzień. Chociaż do stromizny przełęczy Öxi było mu daleko. Wjechałem dzięki temu na płaskowyż, wnętrze lądu, interior albo po prostu hálendið. Temperatura spadła poniżej 10 °C, a zaraz potem dołączył wiatr wiejący w twarz.
Zagubiłem się w tłumaczeniu, bo z tego, co się zorientowałem, interior dzieli się na dwie kategorie: interior oraz interior właściwy. Ten pierwszy jest dużo ciekawszy, zieleńszy, ładniejszy. Interior właściwy to skała na skale, gdzie nie ma życia. W angielskim jest to określane jako highlands, a w islandzkim – hálendið. Tylko nie wiem którego rodzaju interioru to określenie dotyczy. Może po prostu całości wnętrza lądu? Ale co w takim razie z różnicami w krajobrazie?
Bezlitosny wiatr nie pozwalał na szybką jazdę. Rozglądałem się za ewentualnym miejscem na namiot, ale wyobrażanie sobie rozbijania namiotu przy tamtym wietrze szybko wybijało mi te myśli z głowy. Dotarłem do skrzyżowania, na którym miałem ostatnią szansę, aby skręcić do miasta Vopnafjörður. Wiatr przekonał mnie, że to jednak zły pomysł. Zmieniłem swoje plany po raz kolejny. Nie zobaczyłem wschodnich fiordów, nie dane mi było też przemierzyć stricte północnej Islandii.
Dostrzegłem namiot dwóch rowerzystów, którzy zatrzymali się nieopodal skrzyżowania. Byli mało rozmowni. Zjadłem trochę suchego prowiantu, przestudiowałem tablice informacyjne i pojechałem dalej – z wiatrem. Rozpędzałem się do takich prędkości, jakich mój licznik dawno nie widział (pomijając zjazd nad rzekę Jökulsá á Brú). Ponieważ dobrze mi szło, to pomyślałem, że zatrzymam się na kempingu, który wypatrzyłem na mapie regionu. Gdy tylko dojrzałem w jego okolicy najpiękniejszą górę Islandii, nieodwołalnie musiałem tam pojechać. Góra Herðubreið, nazywana królową islandzkich gór, jest wygasłym wulkanem, który szczytuje nad rozległą równiną i wygląda nieziemsko.
Znalazłem się w osadzie Möðrudalur. W budynku recepcji kempingu był czynny bar, w którym wypiłem gorącą czekoladę i zjadłem przepyszną zupę z owczym mięsem. Tego mi było potrzeba, bo zmarzły mi palce u stóp. Co więcej, temperatura po zachodzie słońca spadła do 3 °C. Przynajmniej wiatr zelżał, no i miałem piękny widok na wulkan.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Na skróty przez Öxi

  127.60  08:29
Plan na poranek był taki, aby dostać się do miasta Djúpivogur. Świeciło ładne słońce, a pogoda zapowiadała się idealnie na podróż. No, gdyby nie wiatr, który przeszkadzał skutecznie.
Żeby nie było tak łatwo, to na mojej drodze pojawił się tysiąc pagórków. Pokonanie dwóch fiordów zajęło mi prawie 3 godziny. W miasteczku tylko chwilę się pokręciłem. Pojechałem do sklepu, żeby uzupełnić zapasy. Rower, jak zwykle, zostawiłem na parkingu. Po zakupach nie zwróciłem od razu uwagi, ale cały bok roweru był brudny. Wyglądało to tak, jakby się wywrócił, a potem ktoś go podniósł. Gdy pomyślę, jak ciężki był mój majdan, to nie mogę wyjść ze zdumienia, jak dobre serca potrafią mieć obcy ludzie.
Kolejny fiord – Berufjörður – był nieco dłuższy, ale za to piękny, a i wiatr zdecydował się współpracować. Od kilku dni zaczęły nachodzić mnie obawy o realizację moich wszystkich planów. Zbliżała się połowa mojego pobytu na wyspie, a ja wciąż byłem tak daleko. Wydawało mi się, jakbym się nie posuwał naprzód, mimo że pokonałem do tej pory ponad tysiąc kilometrów. Z przyjemnością zajrzałbym pod każdy kamień, ale niestety nie miałem tak długiego urlopu. Przestudiowałem mapę Islandii i zdecydowałem zjechać z drogi nr 1. Ominąłem na pewno wiele pięknych dróg, miasteczek i fiordów, i ruszyłem drogą na skróty – przez przełęcz Öxi, co z islandzkiego oznacza siekierę. Nazwa adekwatna do brutalności podjazdu. Znak informował o nachyleniu 17% i było rzeczywiście stromo. Nieraz zrzucało mnie z roweru, ale za to jakie widoki!
Po wdrapaniu się na szczyt zaczęły się kolejne problemy. Podjazd był bułką z masłem w porównaniu do zjazdu. Wertepy takie, że niejedna polska droga może się schować. Jechałem z duszą na ramieniu, bo jedna zła decyzja i mogłem stracić przynajmniej pół godziny na zmianę dętki. To był okropny zjazd, ale cało wróciłem do krajowej jedynki. Niestety na tamtym odcinku była ona terenowa i równie dziurawa, co na przełęczy, więc skrótem czy nie, nie przegapiłem niczego.
Wieczorne słońce oświetlało pięknie krajobraz doliny, wzdłuż której się poruszałem. Za dnia zdjęcia wychodziły mocno prześwietlone, więc cieszyłem się, że mogę złapać kilka lepszych ujęć do mojego albumu. W promieniach złotego słońca dotarłem do miasta Egilsstaðir i od razu trafiłem na kemping. I uwaga – prysznic był w cenie.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Zwykły dzień na Islandii

  105.61  07:08
O poranku przyszedł farmer po opłatę za nocleg. Opowiedział mi, jak to miał kiedyś za pomocnika Polaka z Białegostoku. Jeszcze chwilę pogadaliśmy i przyszła pora na pakowanie się. Wspomniał też, że jest to gorące lato. Rzeczywiście było cieplej niż w czasie mojego przyjazdu.
W drodze do miasta Höfn byłem targany przez niesprawiedliwy wiatr, który wiał zarówno znad lądu, jak i znad oceanu. Ciekawiło mnie, czy poprzedniego dnia też by mną tak pomiatał, bo odnosiłem wrażenie, że wieczorami wiatr ustawał na sile.
Pokręciłem się po Höfn i wstąpiłem do restauracji na śniadanie, albo raczej na obiad. Zamówiłem kawę, której nie piłem od dwóch tygodni, zupę dnia, którą okazała się zupa serowa, oraz danie z jagnięciną – były to żeberka. Wybrałem najtańszy zestaw w menu, a zapłaciłem za niego prawie 200 zł. Teraz pewnie nikogo nie zdziwi, dlaczego była to moja pierwsza wizyta w islandzkiej restauracji od początku mojego pobytu na wyspie. Mimo to obsługa, jak i jedzenie były wyśmienite.
Ciężko było ruszyć po tak pysznym posiłku. Powolnie zebrałem się w dalszą drogę. Kolejną ciekawostką był tunel. Nie chciałem do niego wjeżdżać, więc pojechałem dalej z nadzieją na objechanie góry. Trafiłem do kawiarni wikingów, gdzie zamówiłem kolejną kawę i ciastko. Naprawdę brakowało mi kofeiny. A ciastko było strasznie słodkie. Później żałowałem, że je zamówiłem, bo smak czułem jeszcze długi czas.
Spod kawiarni prowadziła poszukiwana przeze mnie droga. Właściwie był to szlak prowadzący do wioski wikingów. Trochę jak Biskupin, tylko po skandynawsku. Został opisany jako 4-godzinny trekking, dlatego zrezygnowałem. Zawróciłem do tunelu. Wjeżdżając do niego, spotkałem barana na rowerze bez świateł. Aczkolwiek można spotkać na tej wyspie różnych typów. Ostatnio widziałem hipstera podróżującego wokół Islandii. Szkoda tylko, że nie jest to hipsterskie.
Po drugiej stronie tunelu było chłodniej, pochmurniej, bardziej deszczowo. I tak do samej nocy. Spotkałem niewielu ludzi po drodze. Wydawałoby się, że rowerzystów było więcej niż kierowców aut. Trafiłem też na najbardziej przerażające (mnie) miejsce na Islandii. Droga wzdłuż sypiącego się klifu. Z lewej strony stoki kruszących się skał, a z prawej – daleko w dole – ocean. Po śladach na jezdni i poboczu było widać, że niejedna lawina skalna przetoczyła się tamtędy. Bałem się, ale zaryzykowałem, nie mając innego wyjścia.
Zbliżała się pora rozbicia namiotu, a po horyzont ciągnęły się łąki. Ten sam dystans dzielił mnie od najbliższego kempingu w obu kierunkach drogi. Wypatrzyłem więc kilka skał i ukryłem się za nimi. Co prawda ta część drogi krajowej jest wyjątkowo cicha, ale nie chciałem, aby ktoś zakłócił mój sen. Mogłem do tego słuchać oceanu do woli.
Ostatnio jakoś mniej pada. Podobno wschodnia część Islandii jest najcieplejsza. Może w tym sęk? Do tego przejechałem dzisiaj przez odcinek z ostrzeżeniem o porywistym wietrze. Mając w głowie to, co się działo kilka dni temu, byłem bardzo zdziwiony, gdy w ogóle nie wiało. Ta islandzka pogoda.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, rowery / Trek, wyprawy / Islandia 2016

Poproszę jezioro z lodem

  110.61  06:52
Kolejny piękny dzień na Islandii. Dzisiaj trochę o górach, jak i o lodzie. Zachód słońca też pozwolę sobie zachwalić.
Gdy wstałem, większości namiotów już nie było. Jakieś ranne ptaszki. Ja też powoli zacząłem się zbierać, ale nie zbijałem obozu. Chciałem wybrać się na pieszą wycieczkę. Prawie że powtórka z wczoraj. Było słonecznie, więc ubrałem się na lekko. Doszedłem do Svartifossu i stwierdziłem, że to nie był wodospad, którego szukałem. Nie mogłem jednak przypomnieć sobie nazwy tego, który miałem w głowie. Obfotografowałem więc, co znalazłem i poszedłem dalej, wspinając się na szczyt jakiegoś punktu widokowego, a potem wróciłem do bazy. Trekking zajął mi zaledwie godzinę.
Gdy ruszałem, na niebie pojawiły się chmury. Ostatnio poranki często tak wyglądają, ale tym razem zaczęło padać. Nawet szybko uciekłem spod deszczu, bo wiatr nie był silny.
Nie mogłem się doczekać jeziora polodowcowego. Gdy już do niego dojechałem, odrobinę się rozczarowałem, bo nie wyglądało tak, jak na zdjęciach. To jednak zrozumiałe. Wpływa na to wiele czynników, jak zachmurzenie, kąt padania światła, pora roku, ilość lodu oderwanego od lodowca, rodzaj zastosowanego filtru na zdjęciu. Każdego dnia można spotkać inny widok i ja nie miałem tego szczęścia, aby wbić się w dobry moment. W każdym razie spędziłem trochę czasu, spacerując nad brzegiem jeziora i podziwiając sztukę stworzoną przez naturę.
Potem trafiłem do drugiego jeziora, jak się okazało tego właściwego, które jest najbardziej znane – Jökulsárlón. Zdecydowanie bardziej mi się podobało poprzednie, czyli Fjallsárlón. Ale nie powstrzymało mnie to przed spędzeniem czasu na plaży i patrzeniem na hipnotyzujące góry lodowe wypływające do oceanu.
Od ostatniego jeziora ruch tak jakby zamarł. Nie przejeżdżały żadne auta. Jedynie owce spoglądały na mnie płochliwym wzrokiem. Trafiłem też na znaki ostrzegające przed reniferami, ale niestety żadnego z tych zwierząt nie wypatrzyłem. W ramach pocieszenia mogłem zachwycać się złotą godziną, podczas której góry na horyzoncie wyglądały jak z jakiejś bajki. Jeden z najpiękniejszych zachodów, jakie widziałem.
Dotarłem do kempingu na farmie. Trawa nawożona naturalnym nawozem końskim, wychodek oraz zimna woda to jedyny luksus, jaki na mnie czekał. Lepsze to niż noc gdzieś przy drodze.

Kategoria rowery / Trek, kraje / Islandia, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016

Vatnajökulsþjóðgarður

  72.66  04:17
Trochę mi dzisiaj zeszło ze zwijaniem obozu, bo wyruszyłem w południe. Dzień na wyprawę nie zapowiadał się za długi, ale nigdy nie wiadomo.
Znalazłem sklep i kupiłem trochę zapasów, wliczając codzienną porcję skyru. Dostałem też znaczki, więc nabazgrałem coś na kartkach kupionych 2 dni wcześniej i wrzuciłem do skrzynki. Od razu zdradzę, że wysłałem kilka kartek z różnych miejsc Islandii i dzisiejsze szły najdłużej, bo ok. półtora miesiąca.
Rano było strasznie gorąco. W namiocie temperatura przekraczała 20 °C, ale gdy tylko ruszyłem, naszły chmury. Od czasu do czasu kropiło, nie wspominając o deszczu nad rankiem, gdy się przebudziłem, i który zniechęcił mnie do wcześniejszego wstania.
Trafiłem na atrakcję, którą były Dverghamrar, czyli krasnoludzkie skały. Wielkie bazaltowe kolumny, całkiem jak z Krainy Wygasłych Wulkanów. Co jakiś czas trafiam na baśnie, legendy o ludziach ukrytych (zwanych inaczej elfami), trollach czy innych stworzeniach zamieszkujących tę wyspę. Te historie są naprawdę fascynujące i przyjemnie się je czyta.
Wjechałem na drogę prowadzącą przez teren zalewany w czasie powodzi glacjalnych. Nic ciekawego. Krajobraz zmieniał się niewiele. Już szybciej widoczne były zmiany przy drodze, bo mijałem typowe skały pokryte mchem, była trawa, czarny piach, roślinność stepowa i różne kombinacje. Do tego wiele chmur oraz deszcz, przed którym uciekałem. Kolejny deszcz był przede mną, ale zdążył przejść zanim do niego dotarłem.
Za którymś zakrętem dojrzałem Vatnajökull, największy lodowiec Islandii. Im bardziej się do niego zbliżałem, tym powietrze stawało się chłodniejsze. Zupełnie jakby otworzyć lodówkę. Taką wielką, islandzką.
Ostatnim przystankiem był tytułowy Vatnajökulsþjóðgarður, czyli Park Narodowy Vatnajökull. Postanowiłem przejść się do wodospadu Svartifoss. Niestety było późno, więc w pewnym momencie zawróciłem. Uchwyciłem jednak ów wodospad na zdjęciu, nie zdając sobie sprawy, że to był on.
Mój treking trwał prawie godzinę, ale słońce wciąż było nad horyzontem, gdy wjechałem na pole kempingowe. Po drodze usłyszałem krzyki, głośną muzykę z auta i ognisko... na parkingu. Polska mowa wyjaśniała wszystko – polaczki. Nic dziwnego, że Islandczycy nie przepadają za Polakami. Właśnie takie wyrzutki psują reputację całego narodu, a potem jak tu zyskać zaufanie? Stąd też nie ujawniam swojego pochodzenia.
Po zmroku widok z namiotu był nieziemski. W takim miejscu można mieszkać. Nazajutrz zaplanowałem zrobić krótki trekking, aby odnaleźć Svartifoss, który podobno jest najpiękniejszym wodospadem na Islandii. O zmierzchu jakoś brakowało mu magii, skoro nie rozpoznałem go.
Mój Garmin zaczął się dziwnie zachowywać. Wczoraj wymieniłem w nim akumulator, a mimo to pokazywał wyczerpane baterie. I na takich wyczerpanych bateriach przejechałem cały dzień. Mam nadzieję, że wilgoć nie uszkodziła sterownika.
Kategoria rowery / Trek, kraje / Islandia, pod namiotem, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016

Wietrznie wiało

  118.69  08:58
O islandzkiej pogodzie jeszcze trochę. Coś o rowerzystach, słowo o rozległych obszarach, trochę o faunie i o florze. Kolejny, prawie zwyczajny dzień podróży wokół Islandii.
Już z rana telepało namiotem od wiatru. Ale lekko, więc nie musiałem daleko ganiać za rzeczami podczas pakowania. Zebrałem się i pojechałem dalej krajową jedynką w kierunku Víku.
Skręciłem na polecany przez mapę cypel Dyrhólaey. Jedną z atrakcji było miejsce lęgowe ptaków. Panowie z bagnetami strzegli jednego miejsca, a gdy zrobiło się poruszenie, zaczęli strzelać... zdjęcia. Wielkimi aparatami, jakich używają paparazzi, próbowali uchwycić ikonę Islandii – maskonura. Mnie też się to udało, ale bez takiej szczegółowości. Zdradzę też zakończenie – to był jedyny okaz, jaki widziałem podczas całej wyprawy. Te ptaki były na mojej liście must-see na drugim miejscu, zaraz po koniku islandzkim. Poczułem się zawiedziony.
Zrobiło się gorąco, aż musiałem zdjąć kurtkę. Termometr wskazywał nawet 23 °C. Najgorsze, że pojawił się podjazd oznaczony znakiem 12%. Z sakwami wjechać nie było tak lekko. Jeszcze na poboczu leżał grys, który kleił się do opon i strzelał na wszystkie strony. Na szczycie byłem tak wykończony, że darowałem sobie skręt do następnej atrakcji. Popełniłem błąd, który wynikał z mojego braku przygotowania do podróży. Nie wiedziałem, że jest tam Reynisfjara – jedna z najpiękniejszych plaż na świecie. Kolejny zawód.
Dotarłem do miasta Vík í Mýrdal, którego nazwa skracana jest do krótkiego Vík. Odszukałem bank, aby kupić trochę koron, w którym musiałem odczekać pół godziny w kolejce. Imigranci strasznie kombinują, żeby tylko nie płacić podatków. Po udanej wymianie waluty, za którą musiałem dodatkowo zapłacić prowizję, wybrałem się na poszukiwania restauracji. Daleko nie musiałem jechać, ale coś mi do głowy strzeliło, że niby było zamknięte i pojechałem dalej. Koniec historii.
Skończyła się cywilizacja, a ja kompletnie zapomniałem o zrobieniu zakupów. Musiałem się zatrzymać na postoju, aby coś ugotować. Wiał taki paskudny wiatr, że musiałem zdjąć z roweru prawie wszystkie sakwy, aby otoczyć kuchenkę ścianą. Dzięki temu udało mi się przygotować ciepłe jedzenie liofilizowane prosto z Polski.
Po skończonym obiedzie zaczęła się przygoda. Wjechałem na olbrzymi obszar, który jest niebezpieczny podczas erupcji wulkanu znajdującego się pod lodowcem. Taka erupcja powoduje powódź glacjalną, która momentalnie zalewa obszar u podnóża lodowca – nawet tak rozległy, jak ten pokonywany przeze mnie. Po powodzi pozostaje tylko jałowa ziemia, którą później trzeba użyźnić, aby zapobiec burzom piaskowym. Najczęściej spotykanymi roślinami jest trawa oraz wszędobylski łubin. Po wyczytaniu tych informacji z tablicy informacyjnej czułem strach w trakcie jazdy i chciałem jak najszybciej się stamtąd wydostać. Marny był mój los, bo oto wiatr zaczął dmuchać jeszcze silniejszy. Najpierw boczny, ale wraz z postępem jazdy, zmieniał się kierunek, abym ostatecznie jechał pod wiatr. Walki z wiatrakami nie było końca i 10–12 km/h to było wszystko, co mogłem osiągnąć.
W pewnym momencie dogoniła mnie dwójka sakwiarzy, którą prawdopodobnie spotkałem przed Víkiem. Byli to Holendrzy, którzy mieli umówiony nocleg gdzieś w pobliżu. Chcieli, abym do nich dołączył. Chwilę pogadaliśmy, ale oni mieli więcej sił ode mnie i uciekli. Tak to przynajmniej wyglądało, bo nawet się nie pożegnali.
Kilkadziesiąt kilometrów dalej wiatr osłabł. Byłem jednak tak wyczerpany, że nie miałem sił przyspieszać. Planowałem zatrzymać się dużo dalej, ale musiałem skrócić plany, jak poprzedniego dnia. Dojechałem do miasta Kirkjubæjarklaustur. Nie udało mi się znaleźć czynnego sklepu, więc znów pozostało mi jeść drobne zapasy. Takie to świętowanie urodzin sobie sprawiłem w tym roku.
Zrobiło się odczuwalnie chłodniej. Moje podejrzenie padło na dwa lodowce, którymi byłem otoczony. Pojechałem na kemping, aby szybko wskoczyć do ciepłego śpiwora. Przed wjazdem spotkałem mobilną recepcję – właściciele siedzieli w aucie. Myślałem, że ze względu na późną porę ktoś chciał mnie oszukać, ale przecież to Islandia. Zbyt często bywam nieufny. Wciąż jednak nie mogę się przyzwyczaić do islandzkiego akcentu języka angielskiego. Niektórzy mówią tak cicho, że ciężko złapać wszystkie słowa. Dzisiejszy dzień był pierwszym bez deszczu. Wolę zdecydowanie deszcz od wiatru.
Kategoria rowery / Trek, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016

Kategorie

Archiwum

Moje rowery